Służyć Bogu - oto zadanie naszego życia. Zadanie najważniejsze, wobec którego wszystko inne jest niczym. Praca, która nie ma na celu wieczności, znuży człowieka i nie da mu prawdziwego szczęścia. Nauka bez wiary nie rozwiąże mu ostatecznej zagadki życia, odurzy go dumą i zamiast oświecić - pogrąży w większą jeszcze ciemność. Wszelka miłość, która nie pochodzi od Boga i do Boga nie zdąża, nie zaspokoi duszy nieśmiertelnej, której Bóg wlał pragnienie nieskończone.

J. S. Pelczar "Życie duchowe"

Było gorącym moim pragnieniem służyć Bogu także piórem i podzielić się tym, co jako kapłan i biskup poznałem, i czego jako profesor w Przemyślu i Krakowie uczyłem, aby w ten sposób zużytkować dary wzięte od Boga i nawet po śmierci być ludziom użytecznym.

św. biskup J. S. Pelczar

Święty Józef Sebastian Pelczar

18 maja 2003 r. w Rzymie Ojciec Święty Jan Paweł II ogłosił świętym Kościoła Powszechnego biskupa przemyskiego Józefa Sebastiana Pelczara, do chwały błogosławionych wyniesionego 2 czerwca 1991 r. w Rzeszowie.

Postać św. Józefa Sebastiana Pelczara przybliża się wilnianom poprzez fakt, iż jego krewny, profesor Kazimierz Pelczar, światowej sławy uczony, wybitna osobowość międzywojennego Wilna, był w latach 1930-1943 profesorem Uniwersytetu Stefana Batorego, twórcą wileńskiej onkologii i założycielem zakładu Badawczo-Leczniczego dla Chorych na Nowotwory w Wilnie przy ul. Połockiej 6.

Święty Józef Sebastian urodził się w małym podkarpackim miasteczku Korczyna, na skrzyżowaniu starych szlaków handlowych, prowadzących z Rosji na Węgry oraz z południowego wschodu na zachód, do Tarnowa, Krakowa i na Śląsk.

Ojciec świętego, Wojciech Pelczar, był człowiekiem mądrym i głęboko religijnym, posiadał też rzadką w owych czasach sztukę pisania, interesował się historią, zgromadził znaczny zbiór książek o treści religijnej i historycznej oraz wiele pamiątek, zabytkowych eksponatów. Matka - Marianna, z domu Mięsowicz, bogobojna, gospodarna i energiczna, była wzorem matki i żony.

Duże, prawie 50-hektarowe gospodarstwo Pelczarów wymagało wiele trudu. Dlatego Józef Sebastian, późniejszy biskup, wspomina: "Wyszedłem z domu, w którym twarda praca codziennym była gościem".

Więcej>>>

Dom z gliny? A czemuż by nie...

Kto był w stanicy ukraińskiej albo w kirgiskim aule, potwierdzi, że tam lepianki można spotkać na każdym kroku. U nas natomiast budownictwo z gliny kojarzy się raczej z przeszłością i jest synonimem ubóstwa, gdyż w tego typu kurnych wiejskich chatach mieszkali kupą ci, u kogo bieda aż piszczała. Na takie domostwa (również z zabudowaniami gospodarskimi) tu i tam można było natrafić na Wileńszczyźnie między I a II wojną światową. Wtedy też jakby wracała "moda" na lepianki.

I stanęła okazała świetlica!

Legenda Wileńszczyzny, liczący lat 97 ksiądz prałat Józef Obrembski opowiadał mi swego czasu, jak to na początku lat 30. ubiegłego stulecia zainicjował w Turgielach z parafianami budowę glinobitej świetlicy. Budynek to był że hej: miał 16 na 26 metrów, salę na 400 miejsc ze sceną i garderobą, dwa pokoje na cele gospodarcze, pokój dla parafian. Grubość ścian zewnętrznych wynosiła 70 centymetrów, wewnętrznych - 40. Za "armaturę" służyły gałęzie jedliny i żwir.

Prace, które nadzorował jeden inżynier, a wykonywało 6 "murarzy", trwały cztery tygodnie. Lwia część roboty wiązała się z dowozem gliny i żwiru, których zużyto odpowiednio 1500 i ponad 700 wozów. Ksiądz prałat wspomina, że przyjeżdżający w te strony na relaks Lucjan Żeligowski był gorącym orędownikiem tej budowy, przysyłając do wożenia gliny po 3-4 podwody dziennie.

Gdy świetlica była oddana pod klucz i zabrali się do podliczania kosztów, suma im wyszła śmiesznie mała - ledwie 15 tysięcy złotych, z czego gros poszło na dach i stolarkę. Ta świetlica o glinianych ścianach do inwazji niemieckiej na Wileńszczyznę aż kipiała życiem: urządzano tu huczne zabawy, młodzież przysiadała fałd nad książkami albo zdobywała praktyczne nawyki w prowadzeniu gospodarstwa domowego, jednała się z Bogiem na rekolekcjach. Przetrwała ona pożogę wojenną i po dziś dzień z powodzeniem mocuje się z czasem, z czego ksiądz prałat Obrembski jest bardzo dumny.

Rzadkie okazy

Ze świecą w ręku trzeba dziś w naszych stronach szukać ulepionych z gliny budynków. Tu i tam spotkać można te o przeznaczeniu gospodarskim, natomiast do rzadkości należą izby mieszkalne. Pobudowana w roku 1940 jedna z nich znajduje się w Czerwonym Dworze, w pobliżu szosy między Niemenczynem i Podbrodziem. A choć przez dłuższy okres stała bezpańsko i dziś ma zresztą mało zapobiegliwych gospodarzy, ani się myśli rozsypywać. Może dlatego, że została pobudowana na kapitalnym fundamencie. Kiedy się nań spogląda, łapie się człowiek mimowolnie na myśli, że być może bezwzględny pożar zniszczył ściany do podmurówki, a pogorzelców stać było jedynie na pobudowanie ich od nowa z gliny.

Tak czy owak w Czerwonym Dworze pozostała naprawdę unikatowa pamiątka. "Jakże niezbicie potwierdzająca, że z gliną - jako budulcem - można śmiało sztamę trzymać" - twierdzą w jeden zgodny głos Algimantas Dailidavičius i Jonas Juravičius, wielcy orędownicy tego typu budownictwa. Z tą różnicą, że pierwszy lansuje glinobite budowle w połączeniu ze słomą, a drugi z wiórami drzewnymi oraz drewnianymi listewkami, mającymi służyć za armaturę. Jeżdżą po Litwie, jak ta długa i szeroka, budując co chętnych wola: domy, obory, spiżarnie.

To takie proste...

Nie kryją: sceptyków budownictwa z gliny jest znacznie więcej niż zwolenników. Twardo stojąc na ziemi, nawet nie proponują tego nowobogackim, fundującym sobie pałace o majestacie gotyckich katedr nieraz. W ich oczach byliby po prostu godni politowania. Idą więc "w lud". W głębokim przekonaniu, że to, co lansują, jest warte zachodu. I to z kilku powodów. Raz, że ekologicznie zdrowe; dwa, że szybkie w wykonaniu, trzy, że oporne pożarowi; cztery, że - co chyba najważniejsze - tanie. Nie kryją, ten czwarty wyróżnik przemawia ewentualnym klientom(?) do wyobraźni najbardziej.

Stawiam przy klientach pytajnik wcale nieprzypadkowo. Bo Dailidavičius wraz z Juravičiusem są zdania, że dom z gliny może pobudować sobie każdy zaradniejszy gospodarz, byleby tylko miał chęci. Tym bardziej, jeśli zaangażuje do pomocy rodzinę. Namawiają zresztą ludzi do tego, szczodrze dzieląc się doświadczeniem, jakie sami zdobyli. Zresztą, to takie proste...

Po pierwsze, tak jak przy budowie każdego domu musi wyrosnąć cementowy bądź kamienny fundament. Dalej trzeba nawieźć gliny, z czym na razie na Litwie deficytu raczej nie ma, wiórów drzewnych z tartaku albo słomy (może być wprost z łanu i ją cokolwiek zmiędlić). Wzorem budownictwa monolitowego, potrzebna jest forma, którą można wykonać z desek albo z grubszej sklejki, a w którą będzie się wtłaczać glinianą zaprawę. Do jej naszykowania konieczne będzie niegaszone wapno.

"Recepta" zaprawy wedle Juravičiusa jest następująca: na każdy metr sześcienny budulca trzeba przeznaczyć około 100 kg wapna, 150 kg gliny. Resztę, by doprowadzić jego gęstość do gęstości śmietany, stanowią wióry drzewne i woda. Mając to wszystko gotowe, można podwinąć rękawy w budownictwie, wzmacniając ściany słomą albo listwami drzewnymi, kładzionymi co pewnien czas na skos formy. Tą pierwszą moi rozmówcy posługują się przy budowie budynków gospodarczych, te drugie są "armaturą" w domach mieszkalnych. By rąk nie nadrywać, do przygotowywania zaprawy jak ulał pasuje betoniarka, do jej wdeptywania w formę przydatne mogą być natomiast nawet obute w gumiaki... własne nogi.

Bardziej wille niż chatynki

Tenże Juravičius autorytatywnie twierdzi, że w wielkim błędzie jest ten, komu budownictwo z gliny nieodparcie się kojarzy z ubogą lepianką. A na potwierdzenie pokazuje zdjęcia domów, które wznieśli. Bardziej z willami się kojarzące niż z ubogimi chatynkami. Bo wystarczy przecież od zewnątrz ściany otynkować, przykryć budowlę nowoczesnym dachem, ładną i szczelną stolarkę drzwiowo-okienną porobić, a dom będzie jak z pocztówki. Ze współczynnikiem zachowania ciepła, jaki dziś obowiązuje w budownictwie mieszkaniowym na Litwie.

Co większych sceptyków Dailidavičius z Juravičiusem zapraszają do obejrzenia własnych "dzieł". Te najbliższe i ostatnie znajdują się we wsi Mielki nieopodal Korwia, w gospodarstwie ekologicznym Ziny Gineitiene, gdzie pierwszy wznosi oborę dla chowanych przez gospodynię kóz, a drugi - izbę. Z zapewnieniem, że z każdym chętnym gotowi podzielić się wszystkimi tajnikami, jakie w budownictwie z gliny posięgli.

Zdaję sprawę, iż powyższy tekst będzie pustym dźwiękiem dla nowobogackich, których stać na kupno bierwion jak dzwon, pustaków, cegieł albo na innego wyszukanego budulca, którymi cuduje początek trzeciego tysiąclecia. Czy aby jednak nie warto obejrzeć się wstecz, w zamierzchłą przeszłość, kiedy to glina była w łasce szczególnej naszych przodków, służąc przez długie stulecia za ściany domostw? I spróbować ich naśladować. Jakby na przekór zawrotnemu tempu, jakie narzuca nie zawsze przecież mądra współczesność...

Henryk Mażul

Na zdjęciach: A. Dailidavičius i J. Juravičius - wielcy orędownicy lepiankowego budownictwa; ten dom w Czerwonym Dworze, choć z gliny, opiera się czasowi już lat ponad 60.

Fot. Autor

"Tu mówi Wilno"!

Rozmowa z redaktorami audycji polskiej Radia Litewskiego

Reginą Pakalnis i Stanisławem Michalkiewiczem

- Reginko, możesz poszczycić się największym stażem pracy w radiu wśród obecnych kolegów redakcyjnych. Opowiedz, od czego zaczęłaś karierę radiową?

- Muszę Ci wyznać, że miałam szczęśliwy los. Przyjechałam z prowincji, z Podbrodzia. Ukończyłam ówczesny Wileński Państwowy Instytut Pedagogiczny, jednak w szkole pracowałam zaledwie 4 miesiące. Kolega, Józef Paszkiewicz, zaproponował mi wyjechać do Moskwy na kursy pilotów i tłumaczy. Zgodziłam się. Muszę przyznać, że otrzymałam tam dobrą szkołę z takich dziedzin, jak malarstwo, rzeźba, historia. Nieco później rozpoczęłam pracę w ówczesnym "Intouriście". Prowadząc grupy wycieczek z Polski, miałam kontakty przeważnie z przedstawicielami kultury i nauki, tym samym wzbogacałam własny bagaż wiedzy.

Jak trafiłam do radia? Los sprzyjał mi i tutaj. Moja znajoma Basia z mężem zaproponowali mi przejść do radia w charakterze tłumacza. Spotkałam tu wspaniałych ludzi, jak Krystyna Narkiewicz, Basia Mintautiene, Heniek Niedźwiecki. Nieco później rozpoczęli tu pracę Romek Mieczkowski, śp. Władek Strumiło i inni. Praca w radiu dała mi możliwość dalszych kontaktów z ciekawymi ludźmi: zarówno z Wileńszczyzny, jak i z Polski.

- W latach 90. sowieckie oddziały desantowe zajęły centrum radiowo-telewizyjne. Redakcję Radia Litewskiego przeniesiono do budynku przy ul. Nowogródzkiej. Jakie wspomnienia pozostały Ci z tego okresu?

- To były straszne wydarzenia. Ludzie stali wokół budynku w naszej obronie. Ja natomiast wówczas jeszcze nie wierzyłam, że żołnierze mogą zająć pomieszczenia. Gdy w poniedziałek przyszliśmy do pracy, zobaczyliśmy wybite okna, wokół stojące samochody pancerne, pełno żołnierzy. Trzeba przyznać, że w owym czasie byli też kolaboranci, którzy zgodzili się współpracować z okupantem. Z redakcji polskiej takich nie było. Powołano nas natomiast pracować nielegalnie w gmachu przy ul. Nowogródzkiej. Był to pięciopiętrowy budynek, należący do Stowarzyszenia Ociemniałych. Znajdowały się tu studia z odpowiednią aparaturą do nagrywania kaset dla ociemniałych. Pamiętam, gdy z sześcioletnim synkiem jechałam do pracy, ktoś powiedział, że jadą samochody pancerne w kierunku ul. Nowogródzkiej. Była to jednak kolejna akcja zajęcia budynku stacji łączności międzymiastowej.

- Pracowałem wówczas także w radiu na Nowogródzkiej. Pamiętam, audycję w języku polskim rozpoczynaliśmy od słów "Tu mówi Wilno, radio Litwy niepodległej". To było hasłem, które odróżniało nas od radia kolaborantów. Na pulpicie przy mikrofonie zawsze leżał gotowy tekst odezwy do mieszkańców, by byli gotowi żywym kordonem opasać Sejm. Po wycofaniu się desantowców wszystkie redakcje radia znów powróciły do budynku przy ul. Konarskiego. Jaki był widok?

- Straszny. Wszystko pobite, połamane. Jako tłumacz, nie znalazłam żadnych słowników, innej literatury, spalono je lub dokądś wywieziono. Brakowało fonoteki. Większość aparatury była zdemontowana. Korzystaliśmy ze starej prymitywnej. Trudny to był okres. Po wielu latach, gdy obecnie idę do pracy, nieraz spoglądam na mały pagórek z krzyżami, znajdujący się obok radia. Przypominają mi one ten straszny okres.

- Wróćmy do teraźniejszości. Audycje urozmaicacie różnymi piosenkami estradowymi. Skąd je bierzecie?

- Fonoteka radia posiada niewiele polskich utworów. Są to przeważnie nagrania stare. Staramy się ją uzupełnić. Przy każdej okazji przywozimy z Polski, pożyczamy. Często korzystamy z fonoteki Instytutu Polskiego w Wilnie.

- Stachu, twój głos jest dobrze znany mieszkańcom Wileńszczyzny nie tylko z audycji polskiej Radia Litewskiego. Prowadzisz różne imprezy kulturalno-rozrywkowe. Jak szykujesz się do nich?

- Powiedziałbym, że wszystko odbywa się spontanicznie. Trudno powiedzieć, co będzie podczas imprezy. Jest scenariusz, ogólny program, jednak później wszystko odbywa się na bieżąco. Łatwiej jest z częścią oficjalną, gdy wiem, kogo mam przedstawić, lub kto ma przyjść później.

- Organizujecie spotkania i wywiady z liderami partii i ludźmi o różnych poglądach. Jak Wam udaje się zachować neutralność i bezstronność?

- Nie jesteśmy członkami żadnej partii, żadnej opcji politycznej. Jesteśmy niezależną redakcją, która naświetla wszystkie poglądy i pozycje nie podkreślając zalet bądź stron ujemnych. Rozmawiamy jak z przedstawicielami partii rządzącej, tak też opozycji. Najczęściej takie spotkania odbywają się przed wyborami. Mamy wówczas zawczasu ustalony plan i czas spotkań. Zasiadający przed mikrofonami mogą swobodnie wypowiadać swe poglądy. W końcu zawsze podkreślamy, że za ich wypowiedzi nie odpowiadamy.

- Audycje w jęz. polskim nadawane są codziennie o godz. 17.30. Czy czas nadawania i pasmo są dogodne słuchaczom?

- Jeżeli chodzi o czas, jest on dogodny, gorzej natomiast z pasmem fal, na którym emitowana jest audycja. Od dłuższego czasu byliśmy w pierwszym programie ogólnorepublikańskim. Pozostała w nim nadal zresztą audycja w jęz. rosyjskim. Nas przeniesiono do programu drugiego. Fakt ten znacznie ograniczył zasięg i możliwości odbioru naszych audycji. Chodzi o to, że są one nadawane na falach w pasmie FM, a radioodbiorniki starszych modeli tego pasma nie mają. Mieszkańcy Wilna i pobliskich miejscowości mogą nas słuchać na fali o częstotliwości 105,1 MHz.

- Dziękuję za rozmowę, do usłyszenia.

Rozmawiał Antoni Pawłowicz

Na zdjęciu: Regina Pakalnis i Stanisław Michalkiewicz na chwilę przed rozpoczęciem audycji.

Fot. autor

Las cieszy darami

Ubiegłe lato było suche i ubogie w grzyby. Być może z tego właśnie powodu ludzie już na początku tegorocznego lipca z największą przyjemnością, lubując się opowiadali o znalezionych kilku podbrzeźniakach, kurkach, jednym-drugim borowiku.

W Agencji Ochrony Środowiska rejonu święciańskiego zarejestrowane jest przedsiębiorstwo Dariusa Čepulisa "Andwirda", mające punkty skupu darów lasu w Święcianach, Nowych Święcianach, Podbrodziu, na terenach wiejskich w gminach nowoświęciańskiej i kołtyniańskiej.

ZSA "Hesona" posiada 12 punktów skupu jagód i grzybów; przedsiębiorstwo Modestasa Masevičiusa "Girios" w miejscowości Trudai (rejon święciański) - 16. Niemało punktów skupu posiadają wileńska ZSA "Vigika", orańska ZSA "Melynoji uoga".

W niektórych większych wsiach jest po kilka punktów skupu, należących, oczywiście, do różnych firm. Istnieje więc konkurencja. Zbieracze jagód i grzybiarze mogą sprzedać zebrane przez siebie dary lasu temu, kto drożej zapłaci.

O zdrowej konkurencji, o wieloletnim doświadczeniu w dziedzinie skupu grzybów i jagód opowiada przedstawicielka ZSA "Girios" w Pobrodziu, pracowniczka skupu Raisa Mienkowa.

"Już ósmy rok na naszym domu wisi wywieszka "Skupujemy grzyby i jagody". Przez cały ten okres reprezentujemy interesy firmy "Girios". Skupowana u nas produkcja w całości wędruje do magazynów tej właśnie firmy. Nigdy nie narzekałam na warunki pracy, gdyż z roku na rok są coraz lepsze. Zmienił się pogląd co do jakości skupowanej produkcji, co, moim zdaniem, jest bardzo ważne. Zapewne nie ma w Podbrodziu człowieka, który by zbierał grzyby i jagody, a nie przyniósłby mi ich do sklepu. Każdy był w punkcie skupu, a wielu stało się stałymi klientami.

Każdego roku, ledwie zaczyna się nowy sezon skupu grzybów i jagód, cieszę się, gdy widzę swoich klientów zdrowych i dziarsko usposobionych. Są to ludzie w różnym wieku - od dzieci aż po emerytów. Całe rodziny dają się wciągnąć w, jak to nazywam, "leśną gorączkę". Aż dziw bierze, skąd ludzie w starszym wieku mają tyle zdrowia, by każdego ranka wstawać skoro świt i w każdą pogodę iść do lasu po to, by przynajmniej częściowo poprawić swoją sytuację materialną. Cieszę się, gdy przychodzą upośledzone dzieci z pensjonatu w Podbrodziu, przynosząc zebrane przez siebie grzyby i jagody. Trzeba widzieć, jaka radość maluje się na ich twarzach, gdy otrzymują pierwsze zarobione przez siebie pieniądze. Czyż mógłby człowiek oszukać takie dziecko? Ręka by się nie podniosła.

Większość dzieci w Podbrodziu, jak zresztą i w innych miastach kraju, stara się latem zarobić na ubranie, przybory szkolne. Wiele rodzin żyje bowiem z tego, co uciułają latem. Rodzice zawsze wiedzą, że ciocia Raja nigdy ich nie oszuka i chętnie pozwalają dzieciom, by same niosły do skupu grzyby i jagody. W Podbrodziu jako jedna z pierwszych zaczęłam skupywać produkcję, ważąc na wagach elektronicznych. Zaskarbiłam tym samym jeszcze większe zaufanie. Muszę przyznać, że bardzo sobie cenię ludzi, którzy zbierają grzyby i jagody, ponieważ wiem, co to za chleb. Ten trud nie jest mi obcy. Cała moja rodzina, mąż i trzej synowie przy każdej sposobności chętnie jadą do lasu, a później sprzedają zebrane grzyby i jagody w moim punkcie skupu. Dzieci, które od najmłodszych lat wykonują taką pracę, w dorosłym życiu cenią ludzi, doceniają wysiłek innych oraz własny.

Każdego roku miasteczko z niecierpliwością zgaduje, jakie będzie lato. Gdy tylko nadarza się odpowiednie, ludzie po prostu ożywają - są weseli i zadowoleni. Patrzysz, a tu ktoś zdążył zrobić remont, ktoś kupił nowe meble - i wszystko to za sprawą lasu. Jeżeli wydarzy się udane lato, niektórzy mieszkańcy zarabiają po 5-6 tysięcy. Najczęściej są to grzybiarze. Porównując z roku ubiegłego, w tym sytuacja jest znacznie lepsza. Większość żywi nadzieję, że spadnie deszcz i sypnie grzybami. Bardzo lubię skupywać borowiki. Zauważyłam nawet, że niektórzy ludzie zbierają wyłącznie je, inni - kurki. Na borowiki ludzie wychodzą, niczym na polowanie. Tegoroczny sezon jest na półmetku i mamy nadzieję, że Matka Natura nie zawiedzie naszych nadziei. Dziękując jej za to, nie powinniśmy zapominać, że winniśmy ją szanować, chronić, ponieważ dla wielu mieszkańców naszego rejonu las jest głównym żywicielem. Niech zawsze pozostanie pełen życia i nadziei" - mówi moja rozmówczyni.

E. W.

Na zdjęciu: sezon na pólmetku - grzybów jest wbród.

<<<Wstecz