Ptaszek uwolniony...

Głęboką ulgę odczuł Joe Biden, prezydent Stanów Zjednoczonych Ameryki, po tym, gdy podliczono wyniki wyborów do Senatu – Izby Wyższej amerykańskiego parlamentu. Wykazały one, że – wbrew prognozom wyborczym – Senat nadal zostanie pod kontrolą demokratów.

Jak uważają eksperci, szalę zwycięstwa demokratom udało się przeważyć na swoją stronę w ostatniej chwili dzięki sprytnemu zabiegowi socjotechnicznemu. Udało się wmówić Amerykanom, że w razie wiktorii republikanów amerykańska demokracja zostanie zagrożona. Hasło to, którym straszył sam prezydent Biden i – oczywiście – wszystkie media sprzyjające demokratom (czyli ich absolutna większość, poczynając od mediów pisanych i telewizji, a na Internecie i mediach społecznościowych kończąc), szczególnie zadziałało na niedoświadczone życiowo umysły młodych ludzi. Ci to w ostatniej chwili zmobilizowali się i poszli dość gromadnie głosować, przesądzając ostatecznie o wygranej w kilku kluczowych stanach kandydatów partii, która sama siebie ogłosiła strażniczką zagrożonej demokracji.

Izbę Reprezentantów republikanie najprawdopodobniej ostatecznie odbiją od demokratów (na razie wyraźnie prowadzą, ale ostateczny wynik będzie znany dopiero po podliczeniu wszystkich głosów) i przejmą nad nią kontrolę, ale będzie to sukces połowiczny. Biorąc pod uwagę sondaże przedwyborcze, „nie była to czerwona fala”, przyznał sam lider republikanów w Senacie Mitch Mc Connell. Dlaczego tak się stało? Dlaczego fortuna w ostatniej chwili odwróciła się od republikanów i Donalda Trumpa, a uśmiechnęła się demokratom i Joe Bidenowi, mimo oczywistej nieudolności, a nawet licznych kompromitacji tego ostatniego (katastrofalna akcja ewakuacyjna Amerykanów z Afganistanu zostanie na zawsze kwintesencją jego rządów)?

Odpowiedź jest dość oczywista. Media liberalnej demokracji poprzez informacyjną ofensywę przekonały wielu Amerykanów, że nad nieudolność, niekompetencję i nawet kompromitację ważniejsza jest amerykańska demokracja, która – jak już pisaliśmy – byłaby zagrożona w razie triumfu republikanów. To hasło nie ma nic wspólnego z rzeczywistością, jest raczej oczywistym fake newsem, ale w dobie postprawdy nie liczą się przecież fakty. Liczy się narracja. Zmasowana, natarczywa, ogłupiająca, przed którą duża część wyborców staje się bezbronną. Ulega jej, jak kobra ulega monotonnej i usypiającej czujność melodii fujarkowego zaklinacza.

Tymczasem paradoksem jest to, że ci, którzy straszą zagrożeniem demokracji, jaką ponoć niosą ze sobą ich konkurenci polityczni, sami tę demokrację bardzo często traktują wybiórczo i instrumentalnie. Lewica i liberałowie ukuli ostatnio hasło liberalnej demokracji, która ma być emanacją wszelkich możliwych najwyższych standardów sprawowania władzy i wolności człowieka, a w rzeczywistości jest demokracją bezalternatywną. Przeznaczoną tylko dla jednej strony sporu politycznego i wykluczającą de facto stronę adwersarzy z życia publicznego. Takie myślenie doprowadziło (nie tylko w USA bynajmniej) do sytuacji, gdy lewica i liberałowie odmawiają praw konserwatystom i prawicy, a szerzej, uznając ich wygraną w demokratycznych wyborach (sic!) za przejaw braku demokracji. By taki stan rzeczy usankcjonować, liberalna lewica próbuje na wszelkie sposoby zamknąć słowo w niewolę, bo wtedy swój orwelowski świat może skutecznie chronić przed prawdą i narracją politycznej konkurencji.

Świetnym, wręcz modelowym, przykładem takiego zamykania słowa w niewolę może posłużyć casus Twittera, platformy społecznościowej, którą lewica za wszelką cenę nie chce wypuścić spod swojej kontroli. Stało się bowiem tak, że Twitter, wpływowe medium socjalne, wpływające na formowanie opinii publicznej oraz nastroje wyborcze, postanowił kupić najbogatszy człowiek świata Elon Musk, który nie dość, że jest wolnościowcem (nie cierpi cenzury), ale jeszcze na dodatek popiera republikanów i Trumpa. Zapowiedział nawet, że odblokuje konto byłego prezydenta USA, które dożywotnio mu zablokował Twitter, znajdujący się jeszcze pod właścicielską kontrolą zwolennika liberalnej demokracji. Ameryka lewicowa i liberalna doznała szoku. Jak to? Wszyscy poczynając od Facebooka, Youtobe, Google, a kończąc na Amazonie etc. popierają liberalną demokrację, a Twitter ma się wyłamać z tego frontu? Toż to oczywisty przykład braku demokracji i szacunku dla „naszych wartości” (czyli „wartości”, których wcześniej nie znała żadna cywilizacja na Ziemi, a teraz dopiero objawionych przez lewicę w postaci „nauki” o gender), zagrzmieli w trwodze.

Na domiar złego bardzo szybko okazało się, że Musk nie blefował, gdy mówił o wolności słowa. Gdy tylko przejął Twitter, natychmiast zwolnił wszystkich wysokich rangą dyrektorów odpowiedzialnych za „moderację treści” na platformie, czyli innymi słowy za cenzurę. W swej bezgranicznej bezczelności ogłosił przy tym, że w ten sposób „ptaszek został uwolniony”. Miliarder nawiązał tym samym do logo firmy w postaci ptaka, który dotąd był więziony przez cenzorów blokujących każdego, kto zamieścił wiadomość niezgodną z polityką informacyjną firmy i jej wartościami.

„Uwolniony ptaszek” wywołał zresztą wielką nerwowość nie tylko za wielką wodą, ale też w Europie. Media doniosły o „dużym zaniepokojeniu” sytuacją z Twitterem po jego przejęciu przez Muska u liberałów w Parlamencie Europejskim, którzy na piśmie zażądali od przewodniczącej PE Roberty Metsoli pilnego przesłuchania „kontrowersyjnego” miliardera. Pod pretekstem, że ten chce zaniechać walki z dezinformacjami w sieci oraz walki z tymi, którzy nie uznają „naszych wartości”, raz jeszcze przypomnijmy – nieznanymi dotąd żadnej cywilizacji na Ziemi.

W szczegółach ogólnych europosłowie z frakcji „The Renew Europe” chcieliby się dowiedzieć, za co zostali zwolnieni dyrektorzy odpowiedzialni za „moderację treści” na Twitterze i jak bez ich udziału teraz Twitter zamierza walczyć „o nasze wartości”, czyli cenzurować tych, którzy wyznają wartości cywilizacji chrzęścijańskiej. Dita Charanzova, europosłanka żółtych barw, swe głębokie, jak jezioro Bajkał, zaniepokojenie przekazała w słowach prostych i jasnych: „Twitter nie może zostać dystopicznym krajobrazem piekła”. Bo taki to krajobraz szykuje Musk, zdaniem liberalnej posłannicy (albo posłanki jak ktoś woli), pragnąc wolności słowa dla wszystkich – i dla zwolenników liberalnej demokracji, i dla konserwatystów, i nawet dla samego Donalda Trumpa.

Nie wiadomo, kiedy Musk stawi się na czerwonym dywaniku w Parlamencie Europejskim, gdzie go zechcą przesłuchać tak wybitni „demokraci” jak chociażby neomarksistka Katarina Barley, wysublimowany politycznie liberał Gui Verhofstadt, wcale nienawiedzona posłanka od zielonych Sylwia Spurek czy bezprzykładny przedstawiciel seksualnej lewicy Robert Biedroń.

Wiadomo jednak już teraz, że pesymistyczna wizja przyszłości, czyli dystopia, którą nas straszą lewica i liberałowie, grozi nam tylko w jednym przypadku, gdy liberalna demokracja domknie definitywnie ptaszka w klatce, a potem zmusi go, by piał dytyramby o wartościach, które ułożyła sama, nie zważając na doświadczenia od zarania istnienia ludzkości, liberalna demokracja.

Tadeusz Andrzejewski
radny rejonu wileńskiego

<<<Wstecz