Prezydent bez teki
To już niemal pewne, że tym razem – po 30 latach starań – Vytautas Landsbergis, przywódca „Sajudisu” i przewodniczący Sejmu Restytucyjnego, uzyska papiery, potwierdzające jego prezydencki status w okresie odradzania się Państwa Litewskiego. W ten sposób sen patriarchy o regaliach głowy państwa wreszcie się ziści na jawie.
Stanie się tak w dużej mierze za przyczyną wnuka patriarchy Gabrieliusa Landsbergisa, aktualnego przewodniczącego partii konserwatystów, która właśnie proteguje w Sejmie Ustawę o prawnym statusie przewodniczącego Rady Najwyższej Republiki Litewskiej. Wnuczek uważa bowiem, że „przyznanie przewodniczącego Rady Najwyższej za przywódcę państwa jest sprawą prestiżu tegoż państwa”. Ale oprócz „prestiżu państwa” w grę też wchodzi – należy domniemywać – jego osobista wdzięczność dla dziadka za błyskotliwą i zawrotną karierę polityczną. Bo przecież dzięki protekcji swego wpływowego dziadka Landsbergis junior, minister spraw zagranicznych, zawdzięcza dzisiejszą wysoką pozycję społeczną, ważną rolę w partii i państwie. Pięknie jest oczywiście, nie negujemy, gdy dziadek dba o wnuczka, a wnuczek w rewanżu – o dziadka. Jednak w państwie litewskim, odkąd stało się demokratycznym, obowiązuje chyba też jeszcze Ustawa o uzgadnianiu prywatnych i publicznych interesów. Czy w tej akurat sytuacji nie ma przypadkiem kolizji?
Ale abstrahując od interesów rodziny Landsbergisów, temat uprezydentowienia patriarchy jest na rękę konserwatystom również z innego powodu. Ponieważ zupełnie nie radzą sobie z rządzeniem, a w okresie pandemii tracą i popularność, i głowę, więc jak kania deszczu potrzebują jakiegoś tematu zastępczego, który by zaabsorbował społeczne emocje jakimś pobocznym tematem.
A że emocje Litwinów w temacie uprezydentowienia kontrowersyjnej, jak by nie było, postaci (mimo całych zasług profesora) są gwarantowane, więc może choć na moment przykryją nieudolność rządów żółtodziobów. Już przecież słyszymy, że nadanie Vytautasowi Landsbergisowi statusu „głowy państwa” będzie „znakiem oddania honoru i uznania człowiekowi, który odegrał wyjątkową rolę w państwie litewskim” (Viktoria Čmilytė), a kto tego nie respektuje, jest co najmniej niepatriotyczny. Z drugiej strony barykady z kolei mamy gotową ripostę o „partyjnym pożądaniu prezydenckich regaliów i przywilejów”, o czym ostatnio pisał w tekście „Trzy grosze prezydentowi Vytautasowi Mniejszemu” poseł Remigijus Žemaitaitis.
Media na Litwie są zdegustowane nieporadnością rządu i żartują, że pewnie dopiero jesienią konserwatyści wezmą się do pracy tak, że „tik rukas eis”. I rzeczywiście w czym, jak w czym, ale w sprawie uprezydentowienia swego patriarchy landsbergiści wezmą się ostro do pracy tak, że „aż się będzie kurzyło”.
Ale Žemaitaitis nie ustępuje, tylko wyłuszcza swoje poglądy na sprawę. Bo, oprócz licznych złośliwości i docinek pod adresem patriarchy w rodzaju „Vytautas Mažasis” czy „Władca Wszechświata” o statusie „prezydenta Turkmenistanu pół-boga Gurbangula Berdimuhamedowa” w swym tekście poseł podaje też kilka zdroworozsądkowych argumentów. Pyta na przykład, dlaczego konserwatyści o status prezydencki dopominają się tylko dla swej ikony, nie troszcząc się jednocześnie o podobne insygnia dla innych polityków na to zasługujących. Weźmy chociażby Artūrasa Paulauskasa (proponuje poseł), który przecież po impeachmencie dla prezydenta Rolandasa Paksasa realnie pełnił, jako przewodniczący Sejmu RL, obowiązki głowy państwa, dopóki na urząd nie został wybrany Valdas Adamkus. Dlaczego więc w przypadku Landsbergisa naciąga się Konstytucję, nadwyrężając przy okazji inteligencję Litwinów, by tylko profesorowi wyrobić prezydenckie papiery, a o Paulauskasie zupełnie się zapomina?, retorycznie zapytuje Žemaitaitis.
Warto przypomnieć, że litewski Trybunał Konstytucyjny jeszcze w roku 2002 wydał orzeczenie, że status prezydenta Litwy może mieć tylko osoba, która na ten urząd została wybrana w wolnych i demokratycznych wyborach. Landsbergis mimo ogromnych chęci nigdy nie został wybrany przez naród. Raz próbował, ale w wolnych, demokratycznych, tajnych i bezpośrednich wyborach Litwini patriarsze, delikatnie mówiąc, pokazali plecy. Profesor więc nie został wybrany, ale na dodatek – jak zauważa Trybunał Konstytucyjny – w latach 1990-92 na Litwie w ogóle nie istniał urząd prezydencki. Jakim więc cudem Landsbergis post factum miałby otrzymać papiery, że był on „faktycznym przywódcą państwa”? Czyli, innymi słowy, że faktycznie pełnił urząd prezydenta ... na nieistniejącym wówczas urzędzie?
„Arcyinteligentna” koncepcja, należy przyznać. Gdy ją odrzucimy, pozostaje w zapasie tylko argument „o szczególnych zasługach”. Na niego moralny nacisk szczególnie kładą zwolennicy profesora i wnuczek. Žemaitaitis jednak ten argument odpiera swymi kontrargumentami. Po pierwsze pisze, że wywalczona niepodległość – to nie jednoosobowa zasługa Landsbergisa, tylko zasługa bardzo wielu członków „Sajudisu” oraz posłów Sejmu Restytucyjnego, których zresztą profesor często usuwał sobie z drogi, by lepiej pielęgnować własną karierę polityczną. Po drugie, przekonuje antagonista profesora, zasługi człowieka należy oceniać kompleksowo, a nie wybiórczo. Suponuje przy tym, że prawdę o swych powojennych „zasługach” Landsbergis raczej zachował dla siebie. W tym też kontekście Žemaitaitis powołuje się na wypowiedź socjaldemokratycznego polityka i więźnia sowieckich łagrów Aloizasa Sakalasa, który wprost oskarżył Landsbergisa o jego zadenuncjowanie sowietom. Ponoć sam osobiście widział w raporcie kagebisty N. Dušanskasa zeznanie V. L., które kwalifikuje Sakalasa jako osobę „nastawionej antyradziecko”. Za taką opinię w powojennych stalinowskich czasach szło się do łagrów...
W kontekście zasług dla Ojczyzny warto też pamiętać o innym werdykcie Trybunału Konstytucyjnego, który rozpatrywał skargę skierowaną wobec sygnatariuszy, co to też domagali się nagrody za zasługi w momencie odzyskiwania przez Litwę niepodległości. Za te zasługi żądali prestiżowych działek w okolicach Wilna. TK orzekł wówczas, że państwo demokratyczne wynagradza swym obywatelom za zasługi przydzielaniem odznaczeń, medali, premii pieniężnych bądź rent. Natomiast tylko w średniowieczu królowie swych podwładnych za ich zasługi obdarowywali ziemią. W państwie demokratycznym jest to antykonstytucyjne, uznał Trybunał. Landsbergis za swe szczególne zasługi działki w Wilnie i wokół miasta brał, ale na tym nie poprzestał. Chce znacznie więcej. Więcej nawet niż w średniowieczu, bo regaliów władcy.
Za puentę dzisiejszego komentarza niech posłuży anegdota o tym, jak Bóg wysłał swego anioła do prezydentów Rosji, USA i Białorusi, by przestrzec ich, co będzie, jeżeli nie zaprzestaną konfrontacji. Anioł rzekł prezydentom, że wówczas owszem Amerykanie pokonają Rosjan, ale wkrótce po tym nastąpi koniec świata. Przywódcy wrócili do swych krajów i prezydent Rosji mówi do Rosjan, że ma im od anioła dwie wiadomości: jedną dobrą, a drugą złą. Zła jest ta, że Ameryka pokona Rosję, a dobra, iż sama zginie, bo wkrótce nastąpi koniec świata. Prezydent USA zrelacjonował z kolei swym rodakom przesłanie anioła w ten sposób: że dobrą wiadomością jest to, iż my pokonamy Rosjan. A złą, że potem nastąpi koniec świata. Łukaszenka zaś, gdy wrócił na Białoruś, swym podwładnym powiedział, że odbył właśnie spotkanie z aniołem Boga, który mu przekazał dwie dobre wiadomości. Jedna to ta, że Ameryka zostanie wkrótce całkiem zniszczona. A druga dobra wiadomość, że on do końca świata będzie prezydentem.
Landsbergis też bardzo chciał być prezydentem. Nie wyszło. Teraz walczy, by przynajmniej w podręcznikach historii było, że był prezydentem. Chyba nie zdaje sobie przy tym sprawy, że jeżeli już, to była to prezydentura bez teki...
Tadeusz Andrzejewski
radny rejonu wileńskiego