Konwencja Antyprzemocowa im. Marty Lempart

Litwa za przyczyną „twórczej” machiny propagandowej konserwatystów i liberałów przymierza się do przepchnięcia przez Sejm aktu ratyfikacyjnego konwencji stambulskiej. Dzieje się to akurat w tym samym czasie, gdy Turcja konwencję właśnie wypowiedziała.

Konwencja stambulska, jak już sama nazwa świadczy, została podpisana przez państwa Rady Europy w Stambule w roku 2011. Turcja zaś była pierwszym państwem na świecie, która, nijako na prawach gospodarza, konwencję ratyfikowała. Teraz po 10 latach od tego historycznego momentu znowuż jako pierwszy kraj na planecie wypowiedziała ten międzynarodowy dokument. Decyzję ogłoszono już w miejscowym dzienniku ustaw, na co Rada Europy w osobie jej sekretarz generalnej Marii Pejčinović-Burić zareagowała w sposób przewidywalny, czyli nerwowy. Uznała krok Ankary za „druzgocący”, który na domiar jest „krokiem wstecz”. Wstecz, należy domniemać, wobec progresu, nowoczesności i gender. Posypały się ponadto ze strony progresywnej części Europy apele pełne dramatyzmu w rodzaju: „Pomóżcie tureckim kobietom (...), bo nie ma już dla nich żadnego bezpieczeństwa”.

W odpowiedzi turecka minister resortu rodziny pracy i polityki społecznej Mehra Zumrut uspokaja wrażliwych, że „prawa kobiet w Turcji są zagwarantowane w krajowych przepisach, w tym samej Konstytucji”, nikt więc Turczynek nie pozbawia żadnego bezpieczeństwa, a konwencja po prostu „jest zbędna”. Z szerszego kontekstu tureckiej dyskusji nad zagadnieniem wynika jednak, że władze tego kraju uznały konwencję stambulską za dokument, który „podważa tradycyjny model rodziny” oraz „promuje homoseksualizm”.

Nie mam nawet wątpliwości, że w tym właśnie miejscu, cytując stanowisko Ankary, dogłębnie oburzyłem wszystkie postępowe siły świata, które mi zarzucą, że stanąłem w jednym ordynku z dyktatorem i mizoginem w jednej osobie prezydentem Turcji Recepem Tayyipem Erdoganem, co to niechybnie całą zawieruchę wokół konwencji zgotował. I zadziwię pewnie wszystkie postępowe siły świata, gdy stwierdzę, że całkowicie się z nim zgadzam. Tak, bez woli i zgody prezydenta Turcji konwencja stambulska nie zostałaby wrzucona do kosza na śmiecie. Zgadzając się z tym, mam jednak przy okazji pytanie do postępowych sił świata trochę na rozruszanie rozumu. Czy Recep Tayyip Erdogan zechciałby pozbawić siebie i Turcji splendoru europejskości, jaki zszedł na niego i jego kraj po tym, gdy w Stambule niejako symbolicznie doprowadzono do podpisania czołowego dokumentu Rady Europy ostatnich lat? Nie sądzę. A czy naprawdę powstał mu w głowie plan, by zacząć bić tureckie kobiety (jak to histerycznie zarzucają osmańskim władzom feministki na całym świecie) i właśnie dlatego musiał usunąć przeszkodę na tej drodze w postaci antyprzemocowej konwencji? Sądzę, że takie podejrzenie mogło się zrodzić tylko w głowach feministek, z bardzo nienachalną inteligencją. Erdogan, gdyby tylko mógł, starałby się zachować renomę dobrego Europejczyka, chociażby tylko z powodów pragmatycznych, żeby lepiej robić biznesy z Unią Europejską.

Widać jednak uznał, że konwencja stambulska jest na tyle ideologicznym i toksycznym dokumentem, że warto go wypowiedzieć nawet za koszt wściekłych ataków niebywale nowoczesnej i postępowej unijnej elity. Genderowe „mądrości”, które do konwencji zostały dokooptowane na specjalne życzenie środowisk LGBT+ (za co później Radzie Europy serdecznie dziękowały) nie po to przecież, by chronić rodziny czy kobiety przed realną przemocą. Znalazły się tam po to, by zwalczać tradycyjną rodzinę z jej „stereotypowymi” podziałami ról pomiędzy mężczyzną i kobietą i w ten sposób robić genderowy koktajl z mózgów dorastającej młodzieży.

Oczywiście dzisiejsza neutralna płciowo Europa twierdzi, że żadnej „ideologii gender” nie ma. Bo jak dowodzi internetowa „Gazeta Wyborcza”, „nie potwierdzają tego żadne źródła naukowe”. No jasne, że nie potwierdzają. Dokładnie tak samo nie potwierdzają, jak kiedyś Jurij Gagarin, który nie potwierdził istnienie Boga po tym, gdy wrócił z lotu kosmicznego. Wręcz zapewniał wtedy, że „my byli w kosmosie i nigdzie Boga nie wstrietili”. „Wyborcza” też ideologii gender nigdzie „nie wstrietiła”, bo pewnie nic nie słyszała o istnieniu 56 płci ludzkich, którą to wiedzę potwierdza „nauka” gender; nic a nic nie wie o tym, że w ogóle płeć biologiczna nie istnieje, bo gender objaśniła właśnie, iż płeć jest tylko zjawiskiem kulturowym i może się w związku z tym zmieniać przy różnych kontekstach kulturowych i społecznych. Jasny gwint, że ten stan najnowszej genderowej wiedzy powoduje, iż takie słowa jak „tata” i „mama” przestają obowiązywać, bo zgodnie z „nauką” gender nigdy nie wiadomo, kto jest na ten moment tatą, a kto mamą.

Redaktorów „Wyborczej” ominęła też wiedza o tak wybitnych postaciach światowej nauki w dziedzinie gender jak chociażby Judith Butler, która „naukowo” badała pierwotne ludy z dziewiczych wysp Samoa (Dojrzewanie na Samoa) pod kątem ich seksualności i życia intymnego. Światowej sławy prekursorce gender wyszło z badań, że - z grubsza - narody pierwotne dlatego są tak szczęśliwe, że nie mają żadnych zahamowań i tabu w uprawianiu miłości, co musi być przeniesione na skostniałe i pełne pruderii relacje intymne we współczesnym świecie ludzi białych, skutych kajdanami zakazów i przewrotnej moralności, by ich również dopadła szczęśliwość ludzi pierwotnych. Gdy profesorce Butler udowodniono antynaukowe szachrajstwa i zmyślone mity o życiu Samoańczyków, wcale ta demaskacja nie zaszkodziła jej autorytetowi naukowemu. Nadal jest ona prekursorką „nauki” gender, a jej dzieła są podstawą, świecką biblią niemalże, dla wszystkich adeptów gender studies.

Ale ideologii gender nie ma nie dlatego, że tego nie udowodniono. (Sądzę, że po przeczytaniu chociażby już kilku powyższych przykładów, jak ktoś miał wątpliwości, to się ich pozbył). Ideologii gender nie ma, bo tak orzekł Parlament Europejski. Ta zbłaznowana dość poważnie instytucja, która namiętnie tropi „strefy wolne od LGBT” po całym kontynencie, bo niczym pożytecznym dla Europejczyków nie jest w stanie się zająć, zabroniła używać swym deputowanym pojęcia „ideologia LGBT” (które wymiennie można stosować z ideologią gender). Władze PE przygotowały właśnie specjalny „Głosariusz języka niedyskryminującego w komunikacji wewnętrznej i zewnętrznej”, który ściśle reguluje, jakich słów europarlamentarzyści mogą używać, a jakich nie. Na indeksie zabronionych znalazły się m. in. takie zwroty jak już wspomniana „ideologia LGBT”, „płeć biologiczna”, „homoseksualiści”, „zmiana płci” itp., itd. A więc chyba już ostatecznie wyjaśniliśmy, że ideologii gender nie ma, bo być nie może, jako że nie wolno o niej mówić. Stara zasada totalitarystów głosi przecież: nie ma człowieka, nie ma problemu. Na tej samej zasadzie można też powiedzieć, że nie ma problemu ideologii gender, bo jej samej po prostu nie ma.

Tymczasem pamiętać musimy, że każda przemocą narzucana społeczeństwu ideologia zaczyna od podmiany słów i znaczeń. I trzeba przyznać, że postępy na tym polu ideologia gender, której nie ma, a i tak poczyniła już znakomite. Polskim genderystom, dla przykładu, umysły wcale nie gorzej się rozwiązały niż ich zachodnim towarzyszom, gdy chodzi o gwałcenie języka i gramatyki polskiej wszelkiego rodzaju feminatywami (wrogini, gościni, profesora), ale też ostatnio również tzw. neutratywami.

Rozumiem, że w tym momencie przechodzę już na bardzo trudny grunt pojęciowy dla ludzi niesfiksowanych, dlatego postaram się problem wyłuszczyć możliwie najprościej. A chodzi w gruncie o to, by nie stosować w języku polskim zaimków „on” i „ona”, bo są one nacechowane płciowo, co – wiadomo – w świecie sfiksowanych jest dyskryminacją. Zamiast nich mają być stosowane neutralne neutratywy, co jest najnowszym wynalazkiem genderystów. A brzmią one jako „onu/jenu”. Gdyby ktoś nie nadążał, podaję przykłady. „Myślę, że onu jest bardzo miłu i przyjacielsku”. „Tęsknię za jenu uśmiechem”. Jakże wspaniałe są to wręcz przykłady, chyba nikt nie zaneguje, jak genderyści ludzkość kierują na powrót do jaskiń i języka jaskiniowców. Nie mam jedynie pewności, czy jenu sami to pojmują?

I na koniec jeszcze jedna uwaga językowa właśnie do konwencji stambulskiej. Sądzę, że skoro Turcja wypowiedziała konwencję, to sprawiedliwe byłoby, żeby i nazwa dokumentu została zmieniona. No bo jeżeli sam Stambuł już konwencji nie chce, więc i konwencja powinna by nie chcieć Stambuła.

Jaką by tu zatem zaproponować dla dokumentu nową nazwę? Hmm... myślę intensywnie. Wow, eureka, już wiem. Przecież głośno ostatnio było i w Polsce, i nawet na świecie o pewnej bojowniczce o prawa kobiet, która, walcząc na tym polu, nawet sama się ogłosiła „strajkiem kobiet”. Jest to zatem „postaćka” wielce zasłużona dla praw kobiet w rozumieniu właśnie genderowej konwencji. Jest ona wręcz filarką ruchu antyprzemocowego, która sama przemoc stosuje jedynie bardzo umiarkowanie i tylko w sytuacjach nagłych, gdy ktoś ją wkur.., to znaczy w języku normalnym mówi się wnerwi.

W związku z powyższym nikt chyba z ludzi nowoczesnych i postępowych nie zaprotestuje, by konwencję stambulską przemianować na Konwencję Antyprzemocową im. Marty Lempart.

Tadeusz Andrzejewski
radny rejonu wileńskiego

<<<Wstecz