O. Józef Makarczyk opowiada o katolicko-prawosławnych tradycjach pogranicza polsko-białoruskiego

Franciszkanin z tożsamością „starego Litwina”

19 marca, na początku wiosny i w Wielkim Poście, Kościół stawia przed nami osobę św. Józefa, opiekuna Chrystusa i potężnego patrona chrześcijan. Tego dnia swoje imieniny obchodzi franciszkanin o. Józef Makarczyk, który posługuje w wileńskiej świątyni pw. Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny od sierpnia 2016 roku. Każdy, kto choć raz uczestniczył w nabożeństwach celebrowanych przez franciszkanina, poznał jego radość ducha, i... zamiłowanie do żartów. Lubi kończyć poważne rozważania teologiczne jakimś dowcipem, żartem, wesołą historyjką z życia wziętą. Z Czytelnikami „Tygodnika Wileńszczyzny” dzieli się doświadczeniem zakonnego życia, opowiada o powołaniu, uchyla rąbka swojej największej pasji – zamiłowania do historii i zdradza swoją tożsamość narodową: „starego Litwina”.

Zapewne niewielu z tych, którzy przybywają do franciszkańskiego kościoła w Wilnie, wie, że w osobie skromnego, zawsze uśmiechniętego zakonnika kryje się zagorzały historyk, autor trzynastu publikacji w języku polskim, białoruskim i rosyjskim. Ojciec Józef jest znaną postacią w gronie polskich badaczy Kościoła. Jego prace, poświęcone głównie dziejom zakonu franciszkańskiego na terenie prowincji litewsko-białoruskiej, były wielokrotnie przywoływane w literaturze naukowej. „W każdym franciszkaninie jest zainteresowanie losami swego zgromadzenia” – tak na swoje „usprawiedliwienie” mówi o. Józef, który był wicepostulatorem w procesie beatyfikacyjnym Sługi Bożego – franciszkanina związanego z posługą duszpasterską w Wilnie i Grodnie – ojca Melchiora Józefa Fordona.

– Kiedy przybył Ojciec do Wilna, to po cichu mówiono, że do Wilna przysłano Białorusina z Polski. Wychował się Ojciec na pograniczu polsko-białoruskim, które charakteryzuje się wielonarodowością. Proszę uchylić rąbka tajemnicy o swym pochodzeniu.

Urodziłem się we wsi Leonowicze, dzisiaj to województwo podlaskie, 5 km od granicy z Białorusią. Jeśli się cofniemy w czasie, to naszą parafią była Jałówka, starostwo niegrodowe, w której był kościół katolicki i cerkiew prawosławna. W 1545 roku Jałówka otrzymała prawa miejskie. Należała do powiatu wołkowyskiego, województwa nowogródzkiego Wielkiego Księstwa Litewskiego. Stąd uważam się za tego „starego Litwina”.

– Sporo publikacji Ojca dotyczy historii zakonu franciszkańskiego na terenach Kresów Rzeczypospolitej Polskiej tzw. ziemiach ruskich. Ostatnia – „Dzieje prowincji ruskiej Zakonu Braci Mniejszych Konwentualnych” – została wydana w klasztorze w Wilnie nakładem wydawnictwa Studia Franciscana Lithuanica. Skąd to zainteresowanie historią?

Zawsze lubiłem historię. Interesowałem się nią od dzieciństwa. Nauczyłem się zapamiętywać cyfry, numery telefonów, jakieś potrzebne liczby, kojarząc je z datami i wydarzeniami historycznymi. Łatwo mi to przychodziło.

W mojej rodzinnej wsi były trzy rodziny Bancarewiczów, z których pochodziła moja mama Antonina. Dwie z nich były katolickie, a rodzina mojej mamy – prawosławna. Dziadkowie ze strony mamy – to Nadzieja i Andrej. Okazuje się, że mój dziadek był pierwszym prawosławnym w rodzinie. Jego tata Kazimierz (takiego imienia w prawosławiu nie ma) ożenił się z byłą unitką. Według państwowego prawa obowiązującego w Imperium Rosyjskim, jeśli się brało ślub w obrządku prawosławnym, to samemu można było zostać katolikiem, ale już dzieci miały być chrzczone w cerkwi. Dziadek był katolikiem, a jego dzieci już prawosławne.

– Wychował się Ojciec w środowisku, gdzie prawosławni żyją obok katolików (a tych jest często spora mniejszość). Czy wierni tych obu wyznań są wobec siebie tolerancyjni?

Teraz ludzie są bardziej tolerancyjni. Wcześniej małżeństwa mieszane – przede wszystkim na wsi – raczej nie dochodziły do skutku: młodzi ze sobą chodzili, przyjaźnili się, kochali jeden drugiego, ale do ożenku nie dochodziło. W miastach owszem – zdarzały się małżeństwa mieszane. Np. moi rodzice: mama Antonina i tato Stanisław zapoznali się i zawarli związek małżeński w Giżycku, gdzie oboje przez jakiś czas pracowali. Tam też się urodziła moja starsza o dwa lata siostra Teresa. W Mrągowie pracował mój wujek, założył tam rodzinę – oboje prawosławni, a ponieważ tam cerkwi nie było, to chrzcili dzieci w Kościele katolickim.

Mnie ochrzcili już w Jałówce, dokąd wrócili rodzice po dwóch latach pobytu w Giżycku. W rodzinie mieliśmy cenną relikwię – książkę napisaną w starosłowiańskim języku. Kiedy wieziono mnie do chrztu, to położono na tej książce – żeby dziecko nie było głupie. Wieźli mnie do chrztu chrzestni: Jan Bancarewicz i Wiera Gryko (prawosławna). Ponieważ chrzestna mama była wtedy młodą dziewczyną, dlatego stwierdzono, że skoro ona niedoświadczona, to razem pojedzie z nią nasza wiejska akuszerka – babcia Fienia.

Wiadomo, że przekazanie tradycji religijnych w rodzinie należy do matki. Moja mama świadoma, że dzieci są ochrzczone w Kościele katolickim, doprowadziła nas do I komunii św., zapisała na lekcje religii przy kościele. Tam żeśmy się nauczyli podstaw. Dlatego w dzieciństwie mi się często myliło, jak mam się żegnać – czy po prawosławnemu, jak to robiła babcia, która mieszkała razem z nami, czy po katolicku. Co prawda, ja, dopóki nie umarła babcia, nie byłem ani razu w cerkwi. Bo nie wolno i mama nas ze sobą nie zabierała.

– Wśród publikacji, które Ojciec wydał znalazły się też takie, które są poświęcone miejscowościom z pogranicza polsko-białoruskiego, w tym też Jałówce. Penetrując archiwa, Ojciec znalazł niemało historii o pochodzeniu swoich przodków?

Moi przodkowie najpierw mieszkali w Jałówce, byli mieszczanami. Tato pochodził spod Grodna, był repatriantem – przyjechał do Polski Ludowej w roku 1958 ostatnim transportem. Wcześniej służył w Armii Czerwonej na Krymie. Najstarsza siostra taty była zamężna, dlatego została w Grodnie. Dziadek Adam (tato taty) już nie żył, zmarł w 1946 roku, pozostawiając po sobie wdowę, moją babcię Zofię, która dożyła sędziwego wieku – 102 lat. Miała ona uparty charakter: w kołchozie przepracowała jeden dzień i powiedziała, że więcej tam nie pójdzie i nie poszła, mimo gróźb.

Dziadek Adam w wojsku należał do carskiej orkiestry. Zjeździł wtedy z zespołem całą Rosję, grał na wielu uroczystościach. Przez te koncerty odmroził sobie nogi, bo musiał podczas występów używać eleganckich butów, które nie nadawały się na zimę. Wiele opowiadał o swoich wojażach, a babcia mu wtedy przygadywała: „A co tam, kaszelki pleciesz!”. Dziadek podczas I wojny światowej trafił do niewoli niemieckiej w Ełku. Znalazłem go w spisach żołnierzy zmobilizowanych do carskiej armii, w archiwum w Suwałkach. W czasie I wojny światowej na terenach dawnych Prus zginęło około 100 tys. rosyjskich żołnierzy. To ogromna liczba ludzi, którzy pochodzili przede wszystkim z Białorusi i terenów wschodniej Polski.

Znalazłem w archiwach krewnego Michała Makarczyka, który w roku 1920 został odznaczony Krzyżem Virtuti Militari za waleczność i odwagę w czasie wojny z bolszewikami.

Pewien mój krewny, który zajmuje się wykopaliskami i poszukiwaniem różnych staroci, opowiadał, że w miejscu okopów można znaleźć dużo medalików, tryptyków. Ci ludzie w koszarach, należący do wojska carskiego, byli wierzący. Jest też pewne ciekawe wydarzenie, znane w Kościele prawosławnym: żołnierzom w czasie I wojny światowej objawiła się Matka Boża. Jej wizerunki są przedstawione w ikonach i znajdują się w cerkwiach na Podlasiu, widziałem taką w Augustowie.

– Tereny zaboru rosyjskiego mają barwną historię, także wyznaniową. Najgorzej mieli unici, którym po „likwidacji” unii Brzeskiej w Imperium Rosyjskim w roku 1839, a w Królestwie Polskim w roku 1875 nie pozostawiano wyboru wyznania, tylko „automatycznie” przepisywano do Kościoła prawosławnego. Jak to się odbiło na rodzimych terenach Ojca?

Znalazłem w archiwum księgę z 1662 roku z miejscowości Bala Kościelna, że w XVII wieku tam mieszkał Makarczyk – to było nasze gniazdo rodzinne. Parafia katolicka powstała tam w 1927 roku. W roku 1526 była tam cerkiew prawosławna – czyli wierni byli ruscy, potem stali się unitami. Za Grodnem jest rzeka Łososianka, która wyznaczała granicę z Królestwem Polskim. Makarczykowie z Bali Kościelnej należeli do guberni suwalskiej Królestwa Polskiego, gdzie Unia przetrwała najdłużej. Likwidacja unii wyglądała mniej więcej tak: zorganizowano w Bali przyjęcie, przy cerkwi ustawiono ogromne stoły, a po nabożeństwie rozpoczęła się procesja, która wyruszyła w inną stronę niż dotychczas. Ludzie zrozumieli, że wszystkich wiernych momentalnie przekabacili na prawosławie. Taki obowiązek narzucało prawo państwowe. Unici zaczęli się gubić, chcieli wracać do swojej wiary. Z kolei w Sopoćkiniach po roku 1905, kiedy wydano carski ukaz tolerancyjny [car Mikołaj II wydał ukaz, na mocy którego dawni unici mogli powrócić na łono kościoła rzymskiego – przyp. redakcji], odnotowano 6249 wiernych, którzy wyrazili chęć należenia do Kościoła katolickiego. W sąsiednich Adamowiczach – 8200. Co ciekawe, że w Sopoćkiniach bardzo prężnie działały prawosławne ośrodki – klasztor żeński, przyjeżdżał tam nawet Jan Kronsztadzki, święty Kościoła prawosławnego. Mimo tego, ludzie przez ponad wiek zachowali w religijnej tożsamości jedność z katolikami i to jest piękne.

Po I wojnie światowej, gdy z tamtych terenów odeszło wojsko rosyjskie, to i prawosławni księża opuścili cerkwie. Miejscowa ludność zagospodarowała te świątynie na kościoły. Podobnie było w różnych miejscowościach pogranicza – w Podłabieniach, w Pierstuniu, w Hołynce – na powrót stały się one katolickie. Nawet do dnia dzisiejszego ludzie tam mówią po polsku, mają zegarki z polskim czasem. Jedną z ulic nazwali Jana Pawła II. Po tych wszystkich przejściach stali się bardziej katoliccy, niż byli wcześniej, gdy byli unitami.

– Czyli w każdym pokoleniu Ojca przodków ktoś by się znalazł prawosławny, a ktoś katolik?

Mój pradziadek Piotr Makarczyk pochodził z rodziny unickiej… Znalazłem dokumenty sądowe w archiwum w Suwałkach, gdzie jest o nim wzmianka, że umarł bezpotomny: „skonczałsia bezpotomno”. A miał troje dzieci. Historia rodzinna jest dość ciekawa: pradziadek miał ślub kościelny z panną Anielą Pietrewicz, tyle że ten ślub był nieoficjalny. Pochodził z rodziny unickiej (później wpisanej do prawosławia) i nie mógł mieć ślubu w kościele. Wiem, że rodzina dziadka uznawała jego katolicką żonę i dzieci, bo przy podziale majątku ich ojca Eliasza zostały one uwzględnione. Gdyby pradziadek przyznał się, że jakiś ksiądz katolicki udzielił mu ślubu, to ten ksiądz poszedłby na „białe niedźwiedzie”.

Ważną i niebezpieczną misję w tamtych czasach pełniła ta ślubna, choć nieoficjalna, żona mego pradziadka: potajemnie nosiła do chrztu w kościele katolickim dzieci ze wsi. Jak się dziecko we wsi rodziło i już trochę podrosło, to brała je do koszyka i szła do miasta, niczym na targ. Wieczorem wchodziła do kościoła i czekała, aż ksiądz zamknie drzwi od środka. „Zaszywała się” gdzieś w kąciku i czekała na kapłana. Po chrzcie przez całą noc zostawała z niemowlęciem w kościele i dopiero następnego dnia oddawała je rodzinie. W taki sposób ochrzciła około 60 dzieci. Co ciekawe, że kiedy sama urodziła dziecko, to została aresztowana i osadzona w więzieniu.

Właśnie z takich terenów wywodzi się mój ojciec – z jednej strony ruski, z innej katolik. Babcia Zosia z Wilczyńskich, kiedy już przyjechała do Giżycka, to codziennie od 5.30 stała pod kościołem i czekała na otwarcie. Taka była pobożna. Nawet w czasach sowieckich, kiedy jeździła na swoją ojcowiznę, to przewoziła na Białoruś książeczki do nabożeństwa, których nikt nie mógł jej zabrać na granicy.

– Dzisiaj to już chyba trudno dojść, kto z jakich tradycji się wywodzi?

Jest odnotowany fakt w parafii Jałówka (po stronie polskiej) i Porozowo (po drugiej stronie granicy), że w 1866-1867 roku z katolicyzmu na prawosławie przeszło ponad 4-5 tysięcy wiernych. Ludzie, którzy mieszkali na naszych terenach, byli podatni na działanie władzy, tacy „czołobijcy”. Skoro władza tak każe, znaczy wola Boża. W guberni grodzieńskiej działał nastawiony antykatolicko sekretarz guberniany, policjant i batiuszka. Oni zdecydowali o tym, że ludność tamtych terenów jest prawosławna, a nie katolicka. Przyjeżdżali i przepisywali ich na prawosławie. W wileńskim Archiwum Historycznym jest cała teczka z dokumentami, w których znalazłem pewną ciekawostkę o moim pradziadku Mateuszu. Tylko za to, że się odezwał i powiedział, iż nie wolno ludzi zastraszać i na siłę przeciągać na inną wiarę, to musiał zapłacić mandat – krowę. Dlatego ludzie bali się i siedzieli cicho. Z tamtych stron, od Porozowa, kilka rodzin za taki sprzeciw wywieziono na Sybir razem z proboszczem księdzem Lipką, a parafię katolicką w roku 1866 zamknięto.

Natomiast w Jałówce miejscowa ludność pomagała powstańcom styczniowym, sprzyjała im, wpuszczono ich na modlitwę do kościoła. W związku z tym zlikwidowano tę parafię jako katolicką, stało się to akurat wtedy, gdy wierni budowali nowy kościół. Stary, bowiem, z 1747 roku, chylił się ku ruinie. Prawosławni wykończyli budowlę już jako cerkiew. Tych prawosławnych, którzy w tajemnicy chcieli pozostać katolikami, spowiadał kapłan z Porozowa. Dlatego wywieziono go na Syberię.

– Niemniej jednak ludzie zachowali katolicyzm w sercu i w swojej pamięci?

Od razu, kiedy Polska odzyskała niepodległość, pan Gudel z Jałówki pieszo poszedł do Warszawy i wystarał się o odpowiednie dokumenty, które nakazywały zwrot budynku katolikom. Po powrocie razem z panem Gryką z Leonowicz w ciągu jednego dnia zerwał kopułę cerkwi. Choć miejscowa ludność już po wyjściu ukazu tolerancyjnego w 1905 roku, zaczęła starać się o pozwolenie na budowę kościoła. W 1910 roku w Jałówce, nieopodal cerkwi (która wcześniej była kościołem) rozpoczęto budowę neogotyckiego kościoła. Do szlabanu z dzisiejszą Białorusią od tego miejsca jest 20 metrów. Kościół był budowany pod czujnym okiem księdza Józefa Kartanowicza.

– Kapłan ten był związany z Wileńszczyzną?

Ksiądz Józef Kartanowicz – to nietuzinkowa postać: studiował w seminarium w Kownie, choć nie znał litewskiego, potem przeniesiono go na uczelnię w Wilnie. Wyświęcony został w roku 1906. Po święceniach kapłańskich został skierowany do posługi jako wikariusz w Taboryszkach. Przenocował jedną noc i dziekan rozkazał mu iść do Szumska. W kościele funkcjonowała cerkiew, dlatego ksiądz Kartanowicz zbudował w miasteczku drewniany kościół, wzniósł dzwonnicę. Prowadził działalność trzeźwościową i dlatego rozpętał „wojnę” z Żydem, który w miasteczku prowadził gospodę i rozpijał ludzi. Proboszcz walczył z nim tak, że po trzech miesiącach Żyd musiał zwinąć interes. Ale na odchodne nasłał na księdza zbirów, którzy go pobili. Napisano wtedy skargę na proboszcza do władz i biskup musiał go stamtąd zabrać. Przesłał wówczas Kartanowicza do Jałówki, a proboszcza stamtąd – ks. Piątkowskiego – zabrał do Szumska. W Jałówce ks. Kartanowicz zbudował kościół. Sam natomiast skończył tragicznie: gdy w 1939 roku zaczęła się wojna, do kościoła weszli żołnierze i zdjęli dach, żeby urządzić na kościele punkt obserwacyjny. Kapłan, jak to zobaczył, to się zdenerwował, mówił, że w taką budowlę łatwo trafi bomba i ją zniszczy. Tak się przejął zaistniałą sytuacją, że zmarł na zawał. A bomba w kościół trafiła dopiero w roku 1944 i dotychczas jest on w ruinie. Wierni do modlitwy wykorzystują dawniejszy kościół, który był w swoim czasie cerkwią.

– Ale wspólnota prawosławna dzisiaj istnieje w Jałówce?

Cerkiew w Jałówce miała inną historię: wcześniej była tam drewniana cerkiew unicka pw. Krzyża Świętego. Kiedy prawosławni zabrali murowany kościół katolicki, to przemianowali go na cerkiew Aleksandra Newskiego. Na swój użytek wykorzystali dwie świątynie – po katolikach (murowaną) i po unitach (drewnianą). Podczas II wojny światowej Niemcy spalili w Jałówce dwie drewniane synagogi i drewnianą cerkiew. Dlatego prawosławni nie mieli w naszej miejscowości swojej świątyni i dopiero w latach 50. ją zbudowali. W mojej wsi była bardzo mieszana ludność – katolicy obok prawosławnych. Z prawosławnej parafii też pochodzi dwóch kapłanów: jeden jest teraz prawosławnym biskupem w Łodzi – Mirosław Nos (Afanasij), a drugi – ojciec Andrzej Kuźma, był w Warszawie wicerektorem seminarium, jest w komisji ekumenicznej i wykładowcą w prawosławnym seminarium.

– W jakim języku rozmawiał Ojciec w rodzinie?

W domu mówiliśmy w języku białoruskim. Nazywano mnie Ziutek. Póki nie poszedłem do szkoły, to nie mówiłem po polsku i nie wiedziałem, że jestem Józef. Kiedy w klasie pierwszej nauczycielka sprawdzała listę obecności, to się nie odezwałem na zawołanie „Józef” i jeszcze miałem pretensje, że mnie pominęła.

– I w takiej różnorodności rodziło się powołanie do kapłaństwa?

Od dzieciństwa towarzyszyło mi przekonanie, że nikt nie może pomóc człowiekowi tak, jak kapłan. Jeśli zabraknie człowiekowi pieniędzy, to ktoś mu pożyczy. A Boga, nadziei, czy też spokojnego sumienia nie kupisz. Na motto na obrazku prymicyjnym wziąłem słowa prawosławnego starca z Optiny Ambrożego – Chciałbym przynieść dla każdego człowieka (nieważne od jego stanu i pochodzenia) błogą radość Boga nadziei. Jeśli dasz człowiekowi poczucie wartości, wlejesz nadzieję, to on odżyje. Człowiek – w zależności od różnych sytuacji – albo sam może się stoczyć na dno, albo inni mu w tym pomogą. Jeśli mu nie ukażesz radości życia, jeśli nie pomożesz mu odkryć bogactwa jego życia, to on uschnie niczym drzewo, któremu odcięto źródło wody. A jeśli pomożesz innemu, to nie tylko on sam nie uschnie, ale Bożą radością może zarazić innych – wlać nadzieję w serca innych. Właśnie ta nadzieja jest obrazem Boga.

Święcenia otrzymałem w roku 1995. Udzielił mi ich w Łodzi, w seminarium franciszkańskim, biskup Josaphat Luis Lebulu, który był wówczas ordynariuszem diecezji Same w Tanzanii, w Afryce. W swoim czasie był przewodniczącym Konferencji Episkopatu Afryki. Nasi bracia franciszkanie są misjonarzami, dlatego go do nas zaproszono na uroczystość święceń kapłańskich. Pamiętam jego zimne dłonie na mojej głowie… Był maj, nam było ciepło, ale biskupowi nawykłemu do innego klimatu, było zimno. Co ciekawe, na zakończenie Mszy św., to nie biskup pobłogosławił wiernych, ale poprosił nas o błogosławieństwo. Ukląkł przed neoprezbiterami i gorliwie się modlił.

– Dlaczego Ojciec wybrał zakon franciszkański?

Dzisiaj to już i sam nie wiem… To chyba tajemnica Bożego powołania. Trafił w moje ręce folderek prezentujący życie zakonne pt. „Jest nas wciąż za mało”. Urzekła mnie postać św. Maksymiliana, pojechałem do Niepokalanowa. No, a skoro franciszkanów wciąż jest za mało, to uzupełniłem ich szeregi.

– W Grodnie – na swoich ojczystych terenach – Ojciec pracował 16 lat i tam odkrył dla świata postać Sługi Bożego ojca Melchiora Józefa Fordona, franciszkanina, który pracował w Wilnie i w Grodnie, współpracował ze św. Maksymilianem. Został Ojciec wicepostulatorem jego procesu beatyfikacyjnego. Co to za postać?

Józef Jakub Fordon urodził się w Grodnie w rodzinie szlacheckiej, jego ojciec był architektem. Seminarium duchowne ukończył w Wilnie, święcenia kapłańskie przyjął w Kownie z rąk biskupa Antanasa Baranauskasa. Po święceniach został skierowany do pracy duszpasterskiej jako proboszcz parafii w Strubnicy koło Grodna, a następnie w Dąbrowie Grodzieńskiej (obecnie – Dąbrowa Białostocka). W 1905 roku objął parafię Wszystkich Świętych w Wilnie. W 1908 roku władze cywilne zabroniły mu pełnienie urzędu proboszcza i przebywanie w Wilnie, ponieważ stanął w obronie biskupa Edwarda von Roppa. Nadal jednak, mieszkając w kaplicy cmentarnej w Ponarach, kierował parafią, prowadził działalność duszpasterską, był inicjatorem budowy kościołów w Rudominie, Porudominie i kościoła Najświętszego Serca Jezusa w Wilnie. Wybudował kościół w Białej Wace. W 1910 r. Józef Fordon wstąpił do zakonu franciszkanów i przyjął imię Melchior. W czasie I wojny światowej służył we franciszkańskim kościele w Grodnie. Uratował od kary śmierci strażaków, wśród których byli katolicy, prawosławni i Żydzi. Strażacy zostali oskarżeni przez Niemców o szpiegostwo na rzecz Rosjan. Ręczył za ich niewinność własnym życiem. Podobnie podczas II wojny światowej zachował się św. Maksymilian Kolbe, który oddał życie za współwięźnia w Auschwitz. Od maja 1920 do listopada 1921 roku Melchior Fordon był pierwszym gwardianem odzyskanego klasztoru franciszkańskiego w Wilnie. Zmarł 27 lutego 1927 roku w Grodnie w opinii świętości. Jego pogrzeb, 2 marca, był wielką manifestacją, w której uczestniczyło około 10 tys. osób, żegnało się z nim całe miasto. Wkrótce po śmierci o. Melchiora zostały zebrane świadectwa dotyczące jego życia. Niestety rozpoczęcie procesu beatyfikacyjnego uniemożliwiła II wojna światowa, po wojnie zaś było to niemożliwe z racji na to, że Grodno znalazło się w Związku Radzieckim. Dopiero po upadku komunizmu w Europie Wschodniej podjęto na nowo starania, aby proces rozpoczęty tuż po jego śmierci doprowadzić do końca. W grudniu 2018 roku Ojciec Święty Franciszek wydał dekret o rozpoczęciu procesu beatyfikacyjnego franciszkanina z Grodna. W dokumencie papież przyznał bohaterstwo cnót zakonnika: potwierdził jego zasługi przed Bogiem i ludźmi, przypomniał o niełatwej drodze jego życia i szczególnej misji w Kościele. Warunkiem zakończenia procesu beatyfikacji jest cud: uzdrowienie, nawrócenie, wyjście z nałogu. Jeżdżąc w Grodnie do ludzi chorych, znalazłem kilkunastu świadków, którzy pamiętali ojca Fordona. Zebrałem też tysiące dokumentów dotyczących życia naszego współbrata z Grodna.

– Ma Ojciec pięknego i potężnego patrona – św. Józefa. Papież Benedykt XVI, a Franciszek potwierdził, przyjął i zaaprobował, aby wymieniać imię św. Józefa zaraz po Maryi w modlitwie eucharystycznej podczas Mszy św. Teraz, kiedy mówi się o kryzysie wiary u ludzi i kiedy zetknęliśmy się z tak mocnym wirusem, to powracamy do praktyk religijnych. Szczególnie, w czwartek, 19 marca, Kościół będzie błagał wstawiennictwa świętego patrona. Czy odczuwa Ojciec jego opiekę i wstawiennictwo na co dzień?

Nazwano mnie Józefem w cześć mego wujka, który był w Armii Czerwonej (prawosławnych brali do Armii Czerwonej, a katolików do kościuszkowców) i z frontem doszedł aż do Austrii. Zmarł po wojnie w wieku 42 lat na białaczkę, babcia go zawsze bardzo ciepło wspominała i mówiła, że jestem do niego podobny.

Bardzo lubię i szanuję mego patrona, oczywiście, bliskie jest też mi nabożeństwo do niego. Zawsze czułem taką błogość, gdy słyszałem w kościele pieśni o św. Józefie. Zresztą powtarzam to stale, można mieć pięć różnych imion, ale lepiej jedno a porządne. I takie właśnie mam.

Mój przyjaciel, proboszcz z Lidy na Słobódce, ks. prałat Lisowski, od kiedy zaczął się kryzys z koronawirusem, to zaczął śpiewać suplikacje i modlić się do św. Kazimierza. Bo, powiada, to nasz święty, a zmarł na chorobę płuc, wówczas nieuleczalną – gruźlicę. Jest teraz sposobny czas, żeby „odkurzyć” zapomniane nabożeństwa, modlitwy i powrócić do praktyk religijnych, które zawsze były w Kościele, a które zawsze przynosiły wiernym ulgę w cierpieniu i w obliczu tragedii.

Rozmawiała Teresa Worobiej

Na zdjęciach: o. Józef przygotowuje II część książki pt. „Z przeszłości miasteczka Jałówka i okolic”;
z mamą, Antoniną, która niedawno obchodziła 90. jubileusz urodzin
Fot.
archiwum rodzinnego

<<<Wstecz