Saga rodu Narębskich (IX)

Come definitevely back

„W okresie od połowy czerwca do początku września wyzwoliliśmy cały rejon Marche z ważnym portem Ancona oraz otworzyliśmy sojuszniczym korpusom drogę da przełamania na tym odcinku ufortyfikowanej linii Gotów. Podczas tych działań 2. Korpus Polski był oddzielony od pozostałych korpusów VIII Armii Brytyjskiej górami Apeninu, wsparty jedynie przez podporządkowany operacyjnie naszemu dowództwu Włoski Korpus Wyzwolenia i kilka mniejszych jednostek. Dlatego nasze zwycięskie bitwy nad Adriatykiem są powszechnie uważane jako największe jego samodzielne sukcesy w całej kampanii włoskiej o istotnym znaczeniu dla skutecznych działań obu armii sojuszniczych od Morza Tyrreńskiego po Adriatyk. Podstawowym utrudnieniem w działaniach naszej kompanii, jako jednostki zaopatrującej pułki artylerii korpuśnej, był fatalny stan dróg dojazdowych. Były one systematycznie przerywane wskutek niszczenia mostów i minowania brodów na licznych rzekach, spływających z Apeninu do Adriatyku i przegradzających nasz szlak ku północy.

W początkowej fazie walk nad Adriatykiem, gdy postępy naszych jednostek były bardzo szybkie, trzeba było dowozić zaopatrzenie niemal bez przerwy dzień i noc, pokonując dosyć duże odległości na zapchanych przez pojazdy wojskowe a niezbyt licznych drogach. Zdarzały się przy tym wypadki, spowodowane zaśnięciem nad kierownicą. Podczas zwycięskich bitew o Ankonę, nad Metauro i na przedpolu linii Gotów front się okresowo ustalał, ale wymagania walczących oddziałów były wtedy znacznie większe, a zapotrzebowanie na amunicję, paliwo i środki kwaterunkowe ogromnie wzrastało. Ponieważ braki w zaopatrzeniu mogły powodować nieprzewidziany zastój w operacjach ofensywnych, sprawność naszych działań miała nierzadko istotny wpływ na ich przebieg. W nielicznych wolnych chwilach bliskość morza pozwalała na korzystanie z ochładzających podczas gorącego włoskiego lata kąpieli. Skwapliwie korzystał z takich okazji nasz wyrosły już na dorodnego niedźwiedzia Wojtek, budząc niekiedy postrach wśród włoskich plażowiczów – zwłaszcza płci żeńskiej (…)

Po powrocie do kraju dowiedziałem się, że moja wileńska rodzina w tym okresie przeżyła najtrudniejszy bodaj okres. W lipcu 1944 r. brat Juliusz jako żołnierz AK brał udział w akcji „Burza”, a 14 grudnia 1944 r. nasz Ojciec został aresztowany przez NKWD i osadzony w więzieniu na Łukiszkach. Próby mojej siostry załatwienia zwolnienia go przez głównego prokuratora m. Wilna zakończyły się jej aresztowaniem w przeddzień Wigilii Bożego Narodzenia 1944 r. Po pewnym czasie, dzięki pomocy życzliwego litewskiego strażnika, którego Basia nazywa Antonim, udało się jej spotkać z Ojcem i załatwić doręczenie paczki żywnościowej oraz namówić, by udawał bezzębnego chorego staruszka. Dzięki temu 16 kwietnia 1945 r., czyli cztery lata po moim aresztowaniu i cztery miesiące po jego zatrzymaniu, Ojciec został zwolniony.

W styczniu 1945 r. brat Juliusz, aby uniknąć aresztowania, wyjechał do Polski jako ochotnik do „Armii Berlinga”, lecz w Białymstoku ciężko chorował dwa miesiące. Natomiast Basia 10 marca 1945 r. została wraz z dużym transportem kolejowym kobiet wywieziona z Wilna i przez Moskwę i Gorkij przekazana do obozu NKWD w Jełszance koło Saratowa. Swoje przeżycia w tym obozie opisała w książeczce „Łagier NKWD nr 0321 – Wspomnienia młodości, więzienia i zesłania”. Tak więc przez trzy miesiące z naszej sześcioosobowej rodziny biedowały w domu samotne dwie kobiety: Mamusia i Babcia Olszakowska.

Basia wróciła do Wilna dopiero we wrześniu 1945 r., nie zastając rodziny, która ze względu na zagrożenie musiała wcześniej opuścić to jakże drogie nam miasto i przenieść się do Polski. Jak wiadomo, ostatecznym celem tej podróży w nieznane okazał się Toruń, który zaprosił większość kadry Uniwersytetu Stefana Batorego a nowo powstały Uniwersytet Mikołaja Kopernika kontynuuje chwalebne tradycje Alma Mater Vilnensis. Dowodem tego może być m. in. utworzenie w nim jedynego w Polsce uniwersyteckiego Wydziału Sztuk Pięknych. Jednym z jego założycieli i dziekanem był nasz Ojciec, a Basia i jej drugi mąż Józef Kozłowski – cenionymi kierownikami jednej z Katedr.

Mój Ojciec do końca życia nie chciał odwiedzić Wilna. Wiedział bowiem z różnych relacji o zaniedbaniu przez władze Litwy radzieckiej historycznego centrum miasta i jego zabytków, których ratowaniu poświęcił całą swą działalność w okresie międzywojennym. Sądzę jednak, że obecnie, a piszę to po powrocie z konferencji naukowej w Wilnie w sierpniu 2006 r., byłby, mimo wszystko, zadowolony, widząc nie tylko zadbane zabytki ale i – co niemniej ważne – realizację jego koncepcji urbanistycznej: utworzenia ze Śnipiszek po drugiej stronie Wilii centrum nowego Wilna (…)

Warto więc przypomnieć fragment artykułu mego Ojca „Możliwości urbanistyczne Wilna”, zamieszczonego w kwartalniku „Środy Literackie”: „...Nie ma drugiego tak szczęśliwego miasta, które by w bezpośrednim sąsiedztwie z jedną z najpiękniejszych terenowo i architektonicznie grupą starego miasta zachowało wielki obszar tak mało zabudowany, że można na nim, prawie bez wyburzeń, przeprowadzić dowolnie wspaniałą kompozycję urbanistyczną. Tereny te cudem ocalały od tandetnej, spekulacyjnej zabudowy w przeciągu ubiegłego wieku. Pozostały one niezapisaną kartą, którą naszym czasom i naszemu pokoleniu wypadnie zapisać. Jak Stare Wilno z ulicą Zamkową-Wielką jest symbolem i miarą artystyczną Wilna przedrozbiorowego, jak ul. Mickiewicza z dzielnicą Łukiską jest legitymacją wieku XIX, tak na biernym dotąd terenie Śnipiszek możemy wyczarować, wypisaną bryłami zabudowań, opowieść o naszych czasach. O czasach Wilna odrodzonego”.

Wróćmy jednak do dalszych etapów mojej wojennej odysei. Po ukończeniu szkoły oficerskiej, awansowany do stopnia kaprala podchorążego, powróciłem do macierzystej kompanii, stacjonującej w rejonie miasteczka Meldola koło Forli (…)

W sierpniu 1946 r., w ramach akcji przemieszczania wszystkich jednostek 2. Korpusu Polskiego z Włoch do Wielkiej Brytanii, z żalem opuściliśmy zaprzyjaźnione Alessano i udaliśmy się statkiem „Sea Pearch” z Neapolu do Liverpool. Stamtąd zostaliśmy skierowani do obozu Cannon Hall w Cawthorne koło Barnsley (Yorkshire), w którym zebrano wszystkie polskie szkoły 2. Korpusu z rejonu Salento. Tam też w listopadzie 1946 r. uczniowie mojej klasy zdali przed Państwową Komisją egzamin maturalny. Warto nadmienić, że uzyskane świadectwo dojrzałości zostało uznane później w Polsce Ludowej przy egzaminie na studia wyższe.

Kilku absolwentów naszego Liceum, w tym i piszący te słowa, uczęszczało równocześnie na Wydział Chemiczny Mining and Technical College (odpowiednik wieczorowych szkół inżynierskich w PRL), zdając egzamin końcowy II roku studiów na National Certificate in Chemistry.

W tym okresie moja korespondencja z rodziną w kraju znacznie się ożywiła, zwłaszcza z moim bratem Juliuszem, który studiował medycynę w Gdańsku. Mimo początkowych wahań, spowodowanych represjami w 1941 r. ze strony NKWD, uznałem za słuszne jego argumenty, że miejscem życia i działania Polaków powinna być Ziemia Ojczysta. Zdecydowałem się wrócić zwłaszcza po krótkim telegramie Ojca na Gwiazdkę 1946 r. „Come definitevely back”, jako ostatni nieobecny członek naszej rodziny.

Dzięki bowiem Bożej Opatrzności, mimo więzień, obozów, wywózek i udziału w działaniach wojennych kilku z nas w lipcu 1947 r. znaleźliśmy się wszyscy w Toruniu. Dlatego całą rodziną udaliśmy się niebawem do Częstochowy, by Pani Jasnogórskiej i naszej Ostrobramskiej Matce Miłosierdzia podziękować za szczęśliwe zakończenie niezmiernie ciężkich i skomplikowanych wojennych doznań w kraju i za granicą”.

* * *

Tym, jakże wymownym, akcentem kończymy przedruk (w skrócie) Sagi Rodu Narębskich.

Jak wynika z dalszej relacji, głównym miejscem osiedlenia i działalności rodziny Narębskich po II wojnie światowej stał się Toruń, którego władze zaprosiły zwolnione z pracy kadry naukowe Uniwersytetu Stefana Batorego. Decyzją władz państwowych utworzono, bowiem w tym mieście Uniwersytet Mikołaja Kopernika, który stał się kontynuatorem i spadkobiercą Alma Mater Vilnensis. Widomym tego dowodem było, jak wcześniej wspomniano, utworzenie na UMK jedynego w Polsce uniwersyteckiego Wydziału Sztuk Pięknych. Jednym z jego twórców był Stefan Narębski, który z właściwą sobie energią i zaangażowaniem zajął się organizowaniem katedr, których większość objęli znani wileńscy plastycy i historycy sztuki jak Bronisław Jamontt, Jerzy Hoppen, Tadeusz Godziszewski, Tymon Niesiołowski, Jerzy Remer, Leonard Torwirt i inni.

Stefan Narębski, jako profesor zwyczajny, objął kierownictwo Katedry Projektowania Wnętrz, a w latach 1946-1952 i 1960-1962 pełnił kolejno funkcję dziekana i prodziekana Wydziału.

„Mój Ojciec był prawdziwym tytanem pracy. Ta cecha, jak również Jego głęboko demokratyczne poglądy, patriotyzm, tolerancyjność, uczciwość, życzliwość i uczynność oraz zaangażowanie w działalność społeczną i pogoda ducha sprawiły, że był dla mnie i mego rodzeństwa oraz bliskich nam osób prawdziwym wzorem do naśladowania.

Niestety, nieuleczalna choroba nowotworowa przerwała Jego piękne i twórcze życie. Zmarł w szpitalu w Warszawie 16 listopada 1966 r. i został pochowany w grobie rodzinnym w Toruniu na cmentarzu przy ul. Gałczyńskiego, żegnany wręcz manifestacyjnie przez liczne grono jego przyjaciół i uczniów.

Szczególnie pięknie i trafnie scharakteryzował niezwykłą osobowość mego Ojca Konrad Górski: Narębski był człowiekiem, z którego promieniowało światło, którego uśmiech wyrażał zarówno życzliwość dla ludzi, jak i niezrównany, subtelny humor. Co człowiek sieje, to i żąć będzie. Stefan Narębski siał dokoła siebie w swych pracach, w swej działalności społecznej, w wypowiedziach publicznych i stosunkach osobistych prawdziwą miłość do człowieka i zbierał za to już za życia obfite żniwo miłości, którą był otaczany przez wszystkich co mieli szczęście Go znać i z nim obcować.

Trwałym uczczeniem pamięci i zasług Ojca było umieszczenie tablicy, upamiętniającej Jego dokonania na domu rodzinnym w Wilnie, przy Zaułku Montwiłłowskim 4. Stało się to możliwe dzięki wsparciu polskich i litewskich przyjaciół w Wilnie”.

W swoich wspomnieniach Wojciech Narębski często porównuje swoje dawne mieszkanie wileńskie z tym, które stało się siedliskiem rodzinnym po przyjeździe do Polski.

„…Warto podkreślić, że przydzielone przez Uniwersytet toruńskie mieszkanie było bardzo duże (ok. 170 m2!) i położone na trzecim piętrze domu przy ul. Mickiewicza 30. Ponadto było ono mocno zdewastowane przez poprzednich użytkowników – oficerów radzieckich. Jeżeli dodamy do tego powojenne trudności aprowizacyjne w pełni zrozumiałe stanie się pierwsze z zacytowanych wyżej zdań matczynego listu. Dzięki temu, że memu Ojcu udało się uzyskać od wileńskich władz zezwolenie na wywiezienie najbardziej zabytkowych mebli, obrazów i innych cenniejszych przedmiotów, zwłaszcza salon naszego toruńskiego mieszkania nieco przypomina dawny wileński, a całość przybiera stopniowo charakter małego rodzinnego muzeum.

Piszę o tym dzisiaj ze łzą w oku, zdając sobie sprawę, że niemal wszyscy dawni mieszkańcy i goście tego rodzinnego domu-muzeum przeszli już do wieczności, a jego integralności oraz walorów historycznych i artystycznych dzielnie strzeże ostatnia zamieszkała w nim toruńska przedstawicielka mojego pokolenia naszej rodziny, wdowa po mym bracie Julku, Anna Narębska, emerytowany profesor UMK”.

Profesor Wojciech Narębski opisuje też losy, trudne i zawiłe, wszystkich członków swej szlachetnej rodziny, sercem związanej z Wilnem. Trudy życiowe, łagry, aresztowania, ciężkie choroby, jak to było w życiu Barbary Narębskiej, siostry Wojciecha, nie przytłumiły w tej rodzinie dobroci, szlachetności, umiłowania ludzi, wiary. Mimo biegu lat nadal uważają, że to Wilno było ich największą ostoją dobroci i szlachetności.

(Zakończenie)

Przygotowała do druku
Krystyna Adamowicz

Na zdjęciu: spotkanie dwóch Wojtków w Edynburgu.

<<<Wstecz