Szczyt niesukcesów niedemokracji

Berlin i Paryż, możni współczesnej Europy, w stylu wieku minionego ukartowali sobie zakulisowo w japońskiej Osace przy okazji szczytu G20, kto ma rządzić w Unii Europejskiej po ostatnich wyborach. Zbliżający się szczyt Rady Europejskiej w Brukseli miał być tylko formalnym spotkaniem 27 państw unijnych, które miały jedynie zatwierdzić wcześniejszą decyzję triumwiratu (w Osace do niemiecko-francuskiego pokera byli dopuszczeni aktualni szefowie UE).

Wszystko oczywiście miało mieć pozory demokracji, ale tej... XIX-wiecznej. My tutaj, możni, „demokratycznie” postanowiliśmy, reszta ma potulnie przytaknąć. Przytaknąć miała mianowicie kandydaturze Fransa Timmermansa, szczerego socjalisty i prawdziwego Europejczyka, na stanowisko szefa Komisji Europejskiej. Przewodniczącym Rady Europejskiej miał z kolei zostać Belg i liberał Charles Michel (bo jest poręcznym politykiem dla prezydenta Francji Macrona), zaś dyplomacja europejska miała pójść w ręce kolejnego socjalisty, tym razem hiszpańskiego Josepa Borrellego. Chadecy (z dopiskiem tak zwani) z Europejskiej Partii Ludowej dla równowagi mieli się zadowolić stołkiem przewodniczącego Parlamentu Europejskiego, co to powinien był przypaść dla Niemca Manfreda Webera. Łupem Francuzów w pokerowej rozgrywce miał paść Europejski Bank Centralny, na którego dyrektora została wysunięta Francuzka Christine Lagarde.

Ukartowany w Osace poker w Brukseli się jednak nie powiódł. Wola „jądra” unijnego nie została bowiem przeforsowana, bo sprzeciwiła się jej twardo Europa Środkowo-Wschodnia z jej forpocztą w postaci grupy państw V4. Grupę Wyszehradzką na czele z Polską wsparł jeszcze rząd Włoch, uczulony na arogancję Brukseli w narzucaniu państwom członkowskim swej woli, oraz rządy Chorwacji i Łotwy. Chwiejną solidarność wobec V4 okazała Litwa w osobie prezydent Dalii Grybauskaitė, o której jeszcze wspomnimy w tym komentarzu, oraz Estonia i Bułgaria.

Po długich dziennych i nocnych negocjacjach i przetargach (okraszonych mniej lub bardziej zawoalowanymi naciskami możnych na kraje wyszehradzkie, a szczególnie na Słowację) „jądro” w końcu pękło. Timmermans, szczery Europejczyk i lewicowy radykał, doznał osobistego braku sukcesu, jak to w biurokratycznej mowie brukselskiej określa się klęskę polityczną, i musiał pójść w odstawkę. Nad Wisłą część komentatorów podkreśla, że doznał w ten sposób na własnej skórze, co znaczy walczyć z Polską i próbować ją upokarzać. Teraz sam musiał się upokorzyć, opuszczając brukselski szczyt z nosem przegranego, mimo że startował do najwyższego unijnego urzędu z pozycji namaszczonego pewniaka. Obywatele „Unii Nieideologicznej” osobisty niesukces Timmermansa odebrali z pewnością z dużą ulgą, bowiem Europa została w ten sposób zachowana przed skrajnie ideologicznym zagończykiem, który gender i LGBT zwykł przepychać kolanem do ustawodawstwa państw członkowskich, broniących się przed kolejną mutacją niszczycielskiego marksizmu.

Ostatecznie stanowisko zarezerwowane przez „jądro” dla Timmermansa przypadnie kandydatce chadecji (tak zwanej), dotychczasowej niemieckiej minister obrony Urszuli von der Leyen. Jaką będzie szefową Komisji Europejskiej – nie wiadomo, bo w Niemczech na ministerialnych stanowiskach szło jej w kratkę, powiedzmy. Zostaje nadzieja, że umiarkowana konserwatystka (co oznacza, że akceptuje tylko niektóre konserwatywne wartości, akceptując przy okazji również lewackie, jak np. postulaty tęczowych lobby) i matka 7 dzieci skoncentruje się na realnych problemach Unii, takich jak np. nielegalna migracja czy niezbędna reforma UE i nie będzie forsować nadmiernie agend zastępczych, jak np. wyimaginowany brak praworządności w poszczególnych państwach bądź problemy dotyczące różnych opętańczych ideologii.

Na koniec wróćmy jeszcze do Grybauskaitė i jej poczynań na szczycie. Jak już wspomnieliśmy, były one chwiejne i dwuznaczne. Postawa litewskiej prezydent, być może, wynikała również z tego, że szczyt był jej osobistym niesukcesem. Jak spekulują litewskie media, przed szczytem „ciągle pojawiały się nieoficjalne źródła”, które twierdziły, że również Grybauskaitė jest jedną z kandydatek do stanowiska przewodniczącej Rady Europejskiej. Jednak „Lietuvos rytas” zauważa, że źródła te, to najczęściej usłużna wobec pani prezydent litewska dyplomacja, która rozpowszechniała megalomańskie plotki nie mające nic wspólnego z rzeczywistością. W realu bowiem Grybauskaitė nie miała żadnych szans na żadne unijne stanowisko z powodu swego „egoistycznego charakteru” oraz ciętego języka, na którym w Brukseli już dobrze się poznano.

Ponoć w toku negocjacji litewska prezydent miała bardzo się natrudzić, udowadniając zachodnim partnerom, że nie należy dyskryminować niepartyjnych (w domyśle jak ona), nie wolno pozostawić za burtą kandydatów z Europy Środkowo-Wschodniej (w domyśle, wiadomo, o kogo chodzi), należy też uwzględnić parytet płci (w domyśle, należy się też ważne unijne stanowisko dla kobiety; zgadnijcie, państwo, jakiej?). Ostatecznie, gdy wszelkie starania Grybauskaitė spełzły na niczym, zachowała się ona jak przysłowiowy lis z bajki, który, gdy nie sięgnął po pożądane winogrona, w końcu tłumaczył się, że one i tak były kwaśne, drwił z litewskiej prezydent „Lietuvos rytas”.

Ostatni brukselski szczyt stał się szczytem niesukcesów dla jednych, ale jednocześnie był on sukcesem dla demokracji, która domaga się poszanowania woli i zdania tych wielu państw, które próbowano wykluczyć z procesu decyzyjnego.

Tadeusz Andrzejewski

<<<Wstecz