Mała historia na 100-lecie niepodległości
Wspólne drogi wolności
Dla Polski i Litwy rok 2018 jest rokiem szczególnym. Świętują bowiem oba państwa w tym czasie 100-lecie odzyskania swej niepodległości. Polskie i litewskie drogi wolności były bardzo podobne, ale też miały swe zasadnicze różnice. Litwa, dla przykładu, swą niepodległość zdołała utrzymać tylko przez dwie dekady okresu międzywojnia. Potem ponownie trafiła pod okupację wschodniego sąsiada. Polska dzięki ogromnemu wysiłkowi narodu i jego zbrojnego ramienia – podziemnej Armii Krajowej zdołała obronić się przed ponownym zniewoleniem, zostając jednak pod przymusem satelitą – wschodniego satrapy.
Dopiero w roku 1988 naród litewski inspirowany polską „Solidarnością” również zrodził masowy ruch przebudowy „Sąjūdis”, którego działalność finalnie doprowadziła nasz kraj do wymarzonej niepodległości.
Na szlaku wolności na początku lat 90. stanęło tysiące znanych i nieznanych osób, spragnionych normalności i jak to wtedy mówiło się „swobody”. Jedną małą historię z tamtych burzliwych czasów chcemy dziś Państwu przybliżyć. Historia dotyczy zwykłego wilnianina, którego drogi życiowe w okresie słynnej „pierestrojki” splotły się z drogami działaczy „Sąjūdisu”.
Latem roku 1990 Jana Maluszyckiego, bo o nim mowa, niespodziewanie odwiedził jego kolega, znajomek, można by inaczej powiedzieć, Zigmas Rakauskas z tajemniczą propozycją. „Trzeba zrobić dobrą robotę”, powiedział dość zagadkowo. A że pan Jan zawsze był gotów pomóc ludziom, więc bez dłuższego namysłu zgodził się, zwłaszcza że chodziło przecież o „dobrą sprawę”.
Szukali Polaka
Maluszycki, wówczas 40-letni mężczyzna, poznał Rakauskasa przez wspólnych znajomych. Wiedział, że ten jest dyrektorem sieci prestiżowych w czasach radzieckich restauracji w Wilnie, m. in. „Žirmūnai” i „Šaltinėlis”. Pomagał mu jako fachowiec po znajomości budować dom. Nie wiedział jednak, że sowiecki dygnitarz swą oficjalną działalność w sferze kulinarnej łączył też z działalnością z zupełnie innej branży. Rakauskas współpracował bowiem z ludźmi „Sąjūdisu”, m. in. pomagając przemycać na Litwę antysowiecką literaturę i prasę, jaką dostarczała wspólnota litewska z USA.
Gdy Rakauskas zjawił się u Maluszyckiego z tajemniczą propozycją, właśnie o przemyt bibuły z Polski na Litwę chodziło. Kurier miał dostarczyć „towar” drogą lotniczą z Chicago do Warszawy (która w latach 90. była upojona pierwszymi podmuchami wolności, więc działalności antykomunistycznej już w zasadzie nie ścigała), a stamtąd już tylko dzięki sprytowi Maluszyckiego właśnie zarówno nielegalna prasa, jak i sam kurier mieli trafić na Litwę. Instrukcje pan Jan dostał szczegółowe, prawie jak w filmie o Jamesie Bondzie. Kurier będzie się nazywał Vytenis. Jego imię ma być wyszyte na klapie marynarki. – Spotkacie się obok informacji na lotnisku w Warszawie. Kurier ma być dostarczony na granicę brzeską, bo tylko przez nią obywatele USA mogli trafić do ówczesnego ZSRR. „Towar” zaś ma być odstawiony na granicę polsko-litewską na przejście w Łoździejach. Tam swój człowiek pomoże. Trzeba będzie powoływać się na Cegelisa – tak z grubsza brzmiało pouczenie.
Do tej roboty Rakauskas wytypował swego kolegę Jana nieprzypadkowo. Wiedział bowiem, że w Polsce, której władze były bardzo przychylne walce Litwy o niepodległość, najlepiej sobie z konspiracją poradzi Polak. Wybrał więc Maluszyckiego, którego zresztą swym kolegom zwykł przedstawiać: „Poznajcie. To jest Jan. Polak, ale dobry człowiek”.
Konspiracyjnie i dziarsko
Pan Jan, jak prawdziwy konspirator, na spotkanie z amerykańskim kurierem wybrał się przezornie dwa dni wcześniej. Wiedział bowiem, że musi swoje odstać w kolejce na litewsko-polskiej granicy, która wówczas była oblegana przez handlarzy. Pojechał prywatnym samochodem „Żiguli” (WAZ), który kilka lat wcześniej na tzw. „talony” kupił jako nówkę prosto z zakładu. Na granicy przestał półtorej doby, co pozwoliło mu na czas przybyć na spotkanie z tajemniczym Vytenisem.
Spotkanie się odbyło w umówionym miejscu. Kurier stawił się w umówionej marynarce, więc nie było problemu z konspiracyjnym rozpoznaniem. Jedynym zaskoczeniem było to, że „towaru” było tak dużo, że zabrakło miejsca w bagażniku. „Żiguli” zostało wypchane więc pod dach również na tylnych siedzeniach, co trochę naruszało zasady konspiracji, bo uwidaczniało konspiracyjną bibułę.
Nie było jednak innego wyjścia. Polsko-amerykański tandem przemytników dziarsko ruszył na granicę w Brześciu. Po drodze pan Jan trochę rozkręcił rozmową swego małomównego gościa. Dowiedział się m. in., że Vytenis jest z zawodu bankierem. Prywatnie ma sporo ziemi rolnej, na której hoduje sosenki (nie jodełki jak u nas) bożonarodzeniowe. Mówili ze sobą oczywiście po litewsku.
Nadzieja w Cegelisie
Z przemyceniem kuriera przez brzeską granicę poszło dość gładko. Vytenis przecież jechał do ZSRR z pustymi rękoma. Gdy pan Jan przekonał się, że Amerykanin jest już po tamtej stronie granicy, wrzucił czwarty bieg w swym „Żiguli” i pomknął na przejście graniczne w Łoździejach, gdzie zgodnie z instrukcją miała być przemycona nielegalna prasa.
Po przybyciu na miejsce okazało się jednak, że sprawy się komplikują. Cegelisa bowiem na przejściu nie było. Na zmianę miał się zgłosić dopiero po półtorej doby. Polscy wopiści, acz życzliwi politycznemu przemytnikowi, to jednak musieli postąpić zgodnie z procedurami. Po skontaktowaniu się ze swoim kierownictwem, odstawili samochód (którego zupełnie nie kontrolowali) razem z pasażerem na boczny tor, gdzie miał czekać na dogodną chwilę. Przypomnijmy, że granica polsko-litewska wówczas nadal była jeszcze pilnowana przez pograniczników z czerwoną gwiazdą na czapce. Wtedy to pan Jan w pełni świadomie uzmysłowił sobie całe ryzyko swej akcji. Zrozumiał, że w razie niepowodzenia nie tylko straci swe nowe „Żiguli”, ale i sam siądzie za kratki za antysowiecką działalność. Godziny w upale spędzane w samochodzie bardzo się dłużyły. Wytrzymał jednak fizycznie jak i psychicznie.
Cegelis istotnie, gdy tylko rozpoczął zmianę, zaczął działać. W porozumieniu z polskimi wopistami Maluszycki przekroczył granicę bez kontroli, gdzie po litewskiej stronie przejął go Cegelis. Razem szybko odjechali od przejścia granicznego do jakiegoś opuszczonego zabudowania gospodarczego. Tam na odludziu szybko wyładowali „towar”. Pan Jan zdążył tylko zauważyć, że nielegalna antysowiecka gazeta nazywała się „Mažoji Lietuva”. Oddzielne egzemplarze były popakowane w pliki, na których górze widniały nazwiska odbiorców. Zapamiętał, że jednym z nich był Kubilius. Oprócz gazet w przemycanym towarze były też bezprzewodowe telefony, kalkulatory na baterie słoneczne oraz zegarki. Czyli same know-how tamtych czasów.
Podziękowanie
Po wykonaniu zadania śmiertelnie zmęczony bezsennymi nocami (nie spał łącznie pięć nocy) i stresem pan Jan dotarł wreszcie do domu. Przed snem zamierzał tylko zjeść obiad, gdy do domu wparował Rakauskas. „Trzeba pilnie zabrać towar”, oświadczył na dzień dobry i bez ogródek.
Zamiast obiadu i upragnionego snu pana Jana czekała znowu droga na granicę, na której na szczęście bez kolejki z pomocą Cegelisa dotarł do przejścia granicznego. Stamtąd konspiratorzy udali się do swej „dziupli”, zabrali „towar” i pan Jan powiózł go w umówione miejsce do Olkienik. Po drodze dosłownie zasypiał za kierownicą i tylko szum charakterystycznego dźwięku przy zjeździe samochodu z asfaltu na piaszczyste pobocze ratował dzielnego kierowcę od wypadku. Swe zadanie wykonał. Towar dostarczył bezpiecznie w umówione miejsce. Rakauskas z wdzięcznością uścisnął mu dłoń zapowiadając, że podziękowanie będzie potem.
Dziś jednak nasz bohater mówi wprost, że robił to nie dla podziękowania. Sowiecki reżim doskwierał jednakowo wszystkim. Każdy więc niezależnie od narodowości marzył o wolności, do której i pan Jan przyłożył rękę...
Tadeusz Andrzejewski
Na zdjęciach: pan Jan tłumaczy, że niedorzeczności reżimu sowieckiego doskwierały wszystkim, więc wziął udział w tym wypadzie;
nowiuteńkie „Żiguli” nie zawiodło konspiratorów
Fot. archiwum rodziny Maluszyckich