45 lat na służbie u królowej nauk

Rozmowa z ELWIRĄ LEPIŁOWĄ, nauczycielką matematyki i radną samorządu rejonowego

– W tym roku po raz pierwszy 1 września nie przekroczyłam progu szkoły, gdyż zdecydowałam, że najwyższy czas, aby przejść na emeryturę. Trzeba dać szansę innym – twierdzi Elwira Lepiłowa i jest przekonana, że będzie miała czym wypełnić czas wolny. Czytelnikom „Tygodnika” opowiada o tym, dlaczego została nauczycielką i jak się zmienił w ciągu tylu lat wizerunek szkoły i nauczyciela.

– Z okazji Dnia Nauczyciela będzie na pewno moc życzeń, ponieważ nauczycielem zapewne jest się przez całe życie: zawsze będzie ktoś, kto przypomni sobie panią Lepiłową i jej lekcje matematyki. Czy i w Pani życiu były osoby, które wywarły znaczący wpływ na to, że wybrała ten a nie inny zawód?

Nauczycielką zostałam nieprzypadkowo, bo i tato – Zenon Żołnieruk, i mama – Anna Kozłowska byli nauczycielami i pracowali w różnych szkołach na Wileńszczyźnie.

Początek mojej przygody z matematyką był oczywiście w szkole. Świetna nauczycielka matematyki Jewgenija Kisielowa. To ona dostrzegła we mnie potencjał i przygotowywała mnie do konkursów i olimpiad. Uczyli mnie także znani w szkole w Niemenczynie państwo Stanisława i Michał Bondarenkowie – żona i mąż, oboje matematycy.

– Kiedy zdecydowała Pani o tym, że zostanie nauczycielką?

Szkołę średnią ukończyłam w roku 1969 i ze wstydem muszę przyznać, że początek mego życia dorosłego wcale nie był „nauczycielski”. Pochodzę z rodziny nauczycielskiej, więc widziałam, jak i czym żyją moi rodzice. Dla siebie nie chciałam takiego życia – nieduża wypłata, zbyt wysokie wymagania, spora część pracy w domu, zawsze na widoku uczniów i ich rodziców. Jednak tam, gdzie chciałam, a marzyła się mi ekonomika na uniwersytecie w Mińsku, nie dostałam się i poszłam do Leningradzkiego Instytutu Inżynierii Transportu Kolejowego.

Były to studia wieczorowe, więc musiałam pracować. Oczywiście na dworcu. Pierwsza praca, którą mi zaproponowano – to woźna. Cztery lata trwała moja edukacja kolejarska, a jednocześnie i praca w tym zawodzie: najpierw w biurze informacji, potem jako pomocnik dyżurnego. Nie wiem, jakby się to wszystko potoczyło, gdyby na horyzoncie nie pojawił się Anatolij Lepiłow. Był na ostatnim roku filologii rosyjskiej na Uniwersytecie Wileńskim i już miał przydział pracy do szkoły w rejonie ignalińskim. Tato wtedy znalazł mi posadę nauczyciela matematyki w szkole w Piepiach. Pracę rozpoczęłam nietradycyjnie, bo 1 grudnia 1973 roku, zaś 5 stycznia 1974 roku stanęłam na ślubnym kobiercu. Dość szybko awansowałam, bo były dyrektor wkrótce został kierownikiem szkoły-internatu, a moje wykształcenie w tamtym czasie pozwalało objąć stanowisko dyrektora. Kariera nie trwała długo – wkrótce wyszłam na urlop macierzyński. Mąż był wicedyrektorem szkoły w rejonie wileńskim, potem dyrektorem placówki oświatowej w solecznickim. W końcu zrezygnował z pracy pedagogicznej na rzecz policji, a ja do emerytury byłam wierna szkole. Mój matematyczny staż pracy wygląda następująco: 13 lat – w rejonie solecznickim; 20 – rejonie wileńskim (Gimnazjum w Zujunach); 12 – w Wilnie (Progimnazjum im. Jana Pawła II), co w sumie daje – 45 lat.

– Nauczyciel matematyki większości kojarzy się z kimś surowym, wymagającym. Jakim nauczycielem była Pani, jak uczniowie odzywali się o swojej nauczycielce matematyki?

Taki stereotyp o matematykach mają tylko humaniści… Np. moja koleżanka z progimnazjum, nauczycielka języka polskiego, opowiada, że gdy śnią się jej koszmary, to zawsze kontrolna z matematyki. Nie sądzę, że byłam zbyt srogą nauczycielką. Zresztą moi uczniowie nigdy nie skarżyli się, że jestem zbyt groźna. Może gdzieś pokątnie tak rozprawiali, ale nigdy w oczy mi nie powiedzieli. Miałam zawsze poczucie humoru, radziłam sobie i z dyscypliną, i nauczaniem.

– Ktoś powiedział, że odkąd Litwa odzyskała niepodległość oświata jest poddawana eksperymentom: ciągle nowe wyzwania wobec nauczycieli, których zawód i tak wymaga stałego dokształcania się. Jak z tym Pani sobie poradziła?

Zawsze miałam pozytywne nastawienie do życia. Gdy powierzano mi jakieś zadania do wykonania, to mówiłam: dam sobie z tym radę; potrafię. Podobnie też powtarzałam moim uczniom, żeby się nie przerażali, tylko zabierali się do pracy. Stale brałam udział w różnych przedsięwzięciach związanych z dokształcaniem, podnoszeniem nauczycielskich kwalifikacji. Jako jedna z pierwszych wyjechałam do Polski na naukę informatyki. Wiedziałam też, że muszę być przykładem dla innych nauczycieli.

– Pracowała Pani przede wszystkim na stanowisku zastępcy dyrektora. Nie miała klasy wychowawczej?

Niestety. Tak się ułożyło, że stale byłam nauczycielem w administracji – wicedyrektorem. Zawsze też z nutką zazdrości patrzyłam na moich kolegów-wychowawców i na ich relacje z uczniami. Znalazłam nawet pewien sposób: „kleiłam się” do klas, w których uczyłam matematyki i wspólnie z wychowawczynią coś tam organizowałyśmy dla uczniów. Starałam się też dla innych kolegów być kimś, z kim mogą zawsze się poradzić. Nie chciałam, żeby między mną a podwładnymi był wielki dystans.

– Jakie są wspomnienia Pani o uczniach?

Ciepło wspominam szkolne lata. Zawsze starałam się być wyrozumiała i z przymrużeniem oka traktowałam szkolne wybryki. Pamiętam, jak pewnego razu przyszłam do klasy, a tam pusto. Dzieci schowały się w szafach. Nie reaguję, tylko siadam przy biurku i czekam. Przecież długo nie wytrzymają. I rzeczywiście, po jakimś czasie wyszły z tych szaf. Nie krzyczałam na nich. To są uczniowie i różne wybryki oraz wagary są na porządku dziennym. Co prawda, uczeń powinien zawsze mieć świadomość, że czeka go za to odpowiednia kara. Pamiętam, jak będąc uczennicą uciekłam z kolegami z klasy z lekcji języka niemieckiego. Dyrektor wezwał nas do siebie i kazał w ramach kary przetłumaczyć całą stronę z gazety na niemiecki.

– Od czego zależą zdolności matematyczne – są wrodzone czy nabyte?

I jedno i drugie. Mam doświadczenie pracy z uczniami ze wsi i z miasta. Trzeba przyznać, że najwięcej zależy od nastawienia i przekonania. Moi uczniowie, którzy chcieli, dobrze radzili sobie z matematyką. Wśród tych, kogo uczyłam, wielu wybrało kierunek ścisły, niektórzy zostali nauczycielami matematyki.

– Ciągle jesteśmy na etapie szukania odpowiedniego modelu dla szkoły. Władze chcą odejść od sowieckiego systemu i stale wybierają, na czym się oprzeć. W ministerstwie powstają wciąż nowe pomysły pracy z uczniami. Jak ma poradzić sobie z tym młody nauczyciel?

Szczerze mówiąc (a przeżyłam „od wojny do wojny” – śmieje się), to zawsze w szkołach były wprowadzane różne nowości. Pamiętam, jak w wiejskich szkołach hodowaliśmy króliki. Potem była „moda”, żeby przy każdej szkole sadzić ogród lub sad. Następnie – praca społeczna, np. dzieci z Zujun przez cały rok chodziły do pracy na fermie, żeby zaliczyć godziny społeczne. Teraz jest podobnie – uczniowie do świadectw wpisują godziny społecznej pracy, wspólnie z nauczycielami mają organizowane lekcje poza szkołą – w ośrodkach sportowych, ogrodach botanicznych, odwiedzają rolników… Tak już jest, że nauczyciel powinien umieć dostosować się do wymogów czasu.

– Zmieniło się pokolenie. Uczniowie coraz więcej mówią o swoich prawach a zapominają o obowiązkach. Czy teraz trudniej być nauczycielem, niż kiedy Pani zaczynała swoją karierę?

Trudno powiedzieć… Inne pokolenie – inne wymagania i inne możliwości młodego nauczyciela, który nie ma porównania i doświadczenia. Kiedyś np. dyżurny miał obowiązek po lekcjach posprzątać cały gabinet, umyć podłogę, tablicę i ławki… Teraz np. na moją uwagę, gdy ktoś rzuci papierek czy zostawi bałagan po pracy, żeby posprzątał, odpowiada: „Są woźne i one posprzątają”. Jego obowiązkiem jest tylko być w szkole i uczyć się. Najgorsze, jeśli niektórzy uważają, że nie uczą się dla siebie, tylko robią łaskę rodzicom albo nauczycielom. Zauważyłam, że nauczyciele, składając sobie nawzajem życzenia, już nie mówią: Życzę ci dobrych uczniów, tylko: Życzę ci dobrych rodziców. Rodzice coraz częściej przychodzą ze skargami, że ktoś źle uczy, choć sami nie mają pojęcia o tej dziedzinie. Wydają ogromne pieniądze na korepetycje już od klasy piątej. Niektórzy rodzice są nadopiekuńczy – teraz dzieci nie biegają po podwórku, mają zajęcia pozalekcyjne, szkoły muzyczne, sportowe, artystyczne. Rodzice boją się o swoje pociechy, bo sami długo pracują, a w tym czasie dziećmi ktoś powinien się zająć.

Z innej strony zmienił się program nauczania i jest bardziej wymagający. Często chcemy osiągnąć więcej, a czasu mamy tyle samo. Może nie będę popularna wśród nauczycieli, ale jestem przeciwna zadawaniu pracy domowej. Sama zresztą starałam się tak pracować, żeby moi uczniowie w domu nie byli zbytnio obciążeni. Trzeba zdążyć w szkole wykonać tyle, żeby w domu była tylko powtórka. Niedawno sąsiadka zwróciła się do mnie z prośbą, abym pomogła jej córce wykonać pracę domową z matematyki. Dziecko w klasie piątej miało zadane kilka stron ćwiczeń do rozwiązania (18 zadań). To jest nienormalne, żeby tyle zadawać. Dziecko do domu wraca po godzinie 18.00, kiedy więc ma czas na to, żeby być z rodziną, porozmawiać z mamą i tatą, spotkać się z kolegami? Już od pierwszej klasy dzieci są obciążane zadaniami. Powinny pisać dużo, bo to kształci rękę. Lepiej niech ziemniaka obierze razem z mamą – i rękę wyćwiczy, i pożytecznie spędzi czas.

– Jest Pani radną, czyli nie jest obojętna na sprawy społeczne.

Polityka – to nowe wyzwanie dla mnie. Muszę przyznać, że zrozumiałam wiele rzeczy. Już wcześniej tato zwracał uwagę na pewne sprawy, dotyczące m. in. stosunków polsko-litewskich. Teraz sama doświadczyłam wielu przykrych spraw, gdy zobaczyłam, jak nielitewskie nazwiska wzbudzają negatywną reakcję wśród opozycji. Jedno wiem na pewno: nie wolno dzielić człowieka według narodowości, tylko uczciwości. Ktoś jest albo uczciwy, albo nieuczciwy i to nie zależy od jego przynależności narodowej.

Sama zresztą miałam przykre doświadczenie. Przez pewien czas pracowałam w szkole litewskiej, była to szkoła powiatowa. Zwolniono mnie, ponieważ dyrekcji narzucono, że powinni poszukać nauczycielki Litwinki. Mimo że rodzice wystosowali do dyrekcji prośbę i bardzo mnie chcieli.

– Stworzyła Pani z mężem nauczycielską rodzinę, czy dzieci nie narzekały, że szkoła była też i w domu?

Córka już w wieku nastoletnim często mi przypominała: mama – to nie szkoła. Od męża też czasem usłyszę: nie jesteś tutaj wicedyrektorem. Najgorzej to miał mój syn, którego z powodu słabego zdrowia w dzieciństwie oddałam do szkoły, w której sama uczyłam – do Zujun. Po jej ukończeniu, syn uroczyście oznajmił: nareszcie jestem wolny. Gdybym mogła dzisiaj powtórzyć życie, to nie oddałabym dzieci do szkoły, w której sama pracowałam. Powinna być pewna granica.

– Matematyka – to królowa nauk?

Zdecydowanie tak. Jest to nauka nie nudna, tyle że logiczna i jest do opanowania. Trzeba tylko mieć sposoby.

Teresa Worobiej

Na zdjęciach: pozdrowić z jubileuszem przybyli byli uczniowie;
z mężem Anatolijem – wkrótce razem dłużej, niż ze szkołą…
Fot.
archiwum rodzinne

<<<Wstecz