Zawsze wierni „Piątce” (II)

Szkoła i nauczyciel ma wpływ na wieczność… (2)

Z językami obcymi też nie było dobrze. W moim przypadku nauczanie języka angielskiego wyglądało tak, że nauczyciele (zresztą w ciągu siedmiu lat obecności tego przedmiotu w programie zmieniali się jak w kalejdoskopie i z nazwiska nie pamiętam nikogo, no może panią Skapienė, moją pierwszą nauczycielkę angielskiego) zapewne sami nie potrafili mówić po angielsku, no bo wiadomo, w tamtych czasach usłyszeć czy mieć możliwość rozmowy z żywym Anglikiem albo osobą anglojęzyczną prawie równało się możliwości ujrzenia żywego Marsjanina. Najczęściej trzeba było czytać i tłumaczyć teksty podręcznikowe lub artykuły propagandowej gazety „Moscow News”, oczywiście na język rosyjski, bo żaden z nauczycieli nie znał języka polskiego. A dziś szkoda straconego czasu i straconych możliwości…

Jednak w tej jednostce oświatowo-wychowawczej, byli też wspaniali ludzie – Nauczyciele, których postawy zawodowe i pedagogiczne, światopogląd, takt i wyrozumiałość, miłość do języka polskiego, do polskich tradycji, do ludzi, do Wilna cenię do dziś.

Samolotem... do Kowna!

Do osób, które wpisały się w moją pamięć na zawsze, należy śp. Pani Krystyna Krzywicka. Uczyła mnie przez wszystkie lata, począwszy od klasy 5. do ukończenia szkoły, nauk przyrodniczych – od botaniki do biologii i początków genetyki. Na zawsze wryły mi się w pamięci nazwy ameby, eugleny zielonej czy kwasu deoksyrybonukleinowego, prawa Mendla i system Linneusza. I być może nie potrzebuję tych mądrości dzisiaj na co dzień, jednak czasem dobrze jest błysnąć znajomością wiedzy encyklopedycznej wśród znajomych… Pani Krystyna uczyła mnie, jako dziewczynkę, a później nastolatkę, zachowania, elegancji, wysławiania się. Podobały mi się jej ubrania, proste i jednocześnie szykowne i gustowne, nienagannie uczesane włosy, zadbane paznokcie. I uczyła mnie tego w żadnym wypadku nie jakimś moralizowaniem czy rygorem, ale swoim własnym przykładem. Bez słów. Zwyczajnie, była dla mnie wielkim autorytetem. Chociaż na jej lekcjach główną bohaterką była zawsze biologia, jednak znajdowała czas by przeczytać nam opowiadania Arthura Conana Doyle’a o sławnym Sherlocku Holmesie, fragmenty „Świata zaginionego” czy jakiś inny interesujący artykuł z „Przekroju”. Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek podniosła na nas, swoich uczniów głos, ale w klasie zawsze był porządek, a jej lekcje cieszyły się wielkim zainteresowaniem i tych zdolnych, i tych mniej zdolnych podopiecznych.

Moim wychowawcą klasowym i jednocześnie nauczycielem chemii był śp. Pan Kazimierz Kozłowski. Nazywaliśmy go wśród kolegów klasowych „Kaziunia”. Wspaniały, dobry człowiek. Nie pamiętam, żeby na kogokolwiek krzyczał, żeby kimkolwiek gardził, czy poniżał. Chemia nie była moim ulubionym przedmiotem, ale wiem, co to tablica Mendelejewa i kwas solny… Pamiętam, kiedy stawał przed klasą, a w rękach trzymał długą wskazówkę, którą drapał w bucie i mówił: „Uczcie się dzieci, bo będzie źle!”. Opowiadał nam o Józefie Piłsudskim, który w tamtych czasach nie był popularną postacią. O dworze w Pikieliszkach, i o tym, jak Marszałek rozdawał wiejskim dzieciom cukierki. I wcale się nie bał, że ktoś o tym „kamu nado” doniesie. To z nim w klasie 5 na wycieczkę do Kowna... lecieliśmy samolotem! Była to taka wyprawa, jakbyśmy dzisiaj lecieli na Księżyc… Pozwalał też męskiej części klasy nosić długie włosy i grzywki na wzór chłopców z Liverpoolu, co w tamtych czasach w szkole było zabronione, a dziewczynom krótkie spódniczki. Nie tępił tych, którzy tak zwany „krawat” pionierski zapominali w domu i żuli nielegalną, bo przywiezioną przez krewnych z Polski, gumę – obiekt pożądania wszystkich uczniów. A trzeba zaznaczyć, że był to rarytas wielokrotnego użytku: szczęśliwi posiadacze gumy żuli ją przez jakiś czas, potem przyklejali pod blat ławki, a kiedy nachodziła chęć ponownego żucia – znowu żuli. I tak kilka razy…

Zastępcą dyrektora i nauczycielem geografii był śp. Pan Michał Mordas, popularnie zwany przez uczniów „Misza”. Był to pan wielkiej postury, i faktycznie trochę podobny do niedźwiedzia. Jak przystało na geografa, nieodłącznym jego atrybutem była zwinięta w rulon mapa. Geografia była jednym z ulubionych moich przedmiotów. Uwielbiałam i uwielbiam studiować mapy do dziś. Można powiedzieć, że „podróżowanie palcem po mapie” było wówczas moim hobby, ponieważ daleki świat poza granicami ZSRR dla obywateli tego kraju był nieosiągalny jak planeta Mars czy Wenus.

Na każdej jego lekcji było sprawdzanie zadania domowego. Nie każdy z uczniów, być może, miał talent do zapamiętywania nazw geograficznych czy innych pojęć, wskazywania określonych miejsc na mapie, dlatego zapamiętałam taki dialog, który rozbrzmiewał praktycznie na każdej lekcji:

Nauczyciel do ucznia: „Uczył się?”; Uczeń: „Trocha…”

Nauczyciel: „Trocha zjeść można. Ja pytam czy uczył się?” Uczeń: „Trocha…”.

Na pewnej lekcji, a było to chyba w klasie 9, byłam również wezwana do tablicy. Temat, o którym musiałam mówić, poświęcony był odzyskanym, czyli zachodnim ziemiom Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Mówiłam o gospodarce m. in. Wrocławia i jak na złość zapomniałam oficjalnej nazwy tych terenów i powiedziałam, że Wrocław leży na ziemiach poniemieckich (oczywiście termin ten usłyszałam od rodziców w domu) i tu Misza mi natychmiast przerwał i powiedział, żebym nigdzie tak głośno nie mówiła, bo to niepoprawnie i niebezpiecznie (!). Należałam do uczniów raczej inteligentnych i natychmiast zrozumiałam o co chodzi. Pomimo to, moja wypowiedź na zadany temat była oceniona celująco. Już wtedy jednak zrozumiałam, chociaż nie były to czasy „czarnej nocy stalinowskiej” tylko „stagnacji Breżniewa”, że Misza i inni nauczyciele uczyli nas bezpiecznego życia w tych zakłamanych i dziwnych warunkach.

Lekcje historii… W piątej klasie uczył mnie tego przedmiotu niejaki pan Burokas. Imienia nie pamiętam, ale pamiętam, że miał czerwoną twarz, łysą głowę i był Litwinem, prawdopodobnie jeszcze przedwojennym. Polszczyznę miał nienaganną. Niewiele pamiętam z jego lekcji, ale pamiętam jego słowa, że polska szkoła szykuje wyłącznie niewykwalifikowanych robotników fizycznych i że z nas nic nie wyrośnie, bo Polacy do niczego się nie nadają… Sama sobie się dziwię, że jako dwunastoletni podlotek wzięłam to sobie bardzo mocno do serca, a słowa te brzmią w moich uszach do dziś… I nie chcę tego teraz jakoś komentować, bo szkoda na to czasu i papieru…

W szóstej klasie wyżej wspomnianego pana zamienił Pan Paweł Giedrojć. Przez uczniów klas rosyjskich, z powodu dość długiego nosa, nazywany był „Buratino”, a my zwaliśmy go po prostu Paweł. Chociaż nauczał dawnych i nie bardzo dawnych dziejów, podobnie jak i Misza nie rozstawał się z mapą. Uwielbiał sprawdziany. A wyglądało to tak: wszystkie podręczniki do historii trzeba było umieścić na parapetach okien, żebyśmy nie mogli do nich zaglądnąć i zasięgnąć potrzebnej informacji. Spisywanie było bez szans. Często siał w nas strach. Mówił: „Powtarzajcie lekcję, zaraz wrócę i będę odpytywał”. Po czym wychodził… i wracał za minutę przed końcem lekcji. Siadał za stołem, otwierał dziennik i mówił: „Taaaak… Do tablicy pójdzie…” I w tym czasie rozlegał się radosny dźwięk dzwonka! I znów się upiekło! Ale cenię go za to, że nie wymagał od nas znajomości historii partii, historii zjazdów partyjnych, pięciolatek, życiorysów Lenina czy Stalina, ale za to, że przybliżał nam historię małej ojczyzny – Wilna: Cmentarza na Rossie, Uniwersytetu, postaci Kościuszki, Lelewela, braci Śniadeckich i innych zasłużonych ludzi naszych ziem.

A matematyka jeszcze większa

Matematyki – królowej nauk – nauczała nas groźna Pani Zdzisława Buszo. O, była to najtrudniejsza pod każdym względem lekcja. Wymagania ze strony nauczycielki sięgały zenitu. Wszyscy bali się jej, ale matematyki nauczyła mnie tak, że wiele rzeczy pamiętam do dziś i potrafię rozwiązać zadania matematyczne z programu szkoły średniej 40 lat po jej ukończeniu. Pomimo swego zbyt ostrego zachowywania wobec nas, dbała o nasz język polski, poprawiała błędy i zawstydzała tych, których mowa była niedbała. Pamiętam, kiedy przedrzeźniała niektórych niepoprawnie mówiących: „Łóżka wielka biała, a nieba jeszcze większa…”. Chociaż napawała swych uczniów strachem, a nam się wydawało, że nie ma w niej nic ludzkiego, miała wielkie poczucie humoru i była bardzo oczytana. Nieraz na lekcjach matematyki pękaliśmy ze śmiechu, kiedy potrafiła niektórym kolegom dobierać literackie przydomki (dzisiaj coś takiego jest pewnie niedopuszczalne!). W klasie na lekcjach matematyki pojawiał się Żabotyński (sportowiec-atleta, dwukrotny mistrz olimpijski w kategorii +90 kg w Tokio w 1964 i Meksyku w 1968), Bobczyński i Dobczyński (postacie z komedii Gogola „Rewizor” – plotkarze miejscy), był też Książę Udzielny, Beatlesi i inni... Starała się wszczepiać w niektórych ambicje do poznawania wiedzy, mówiąc: „I co, parsiuk w zagródce (część uczniów V szkoły mieszkała na obrzeżach miasta: w Pilimielach, w Wołokumpiach, w Baniszkach...), samogonu ojciec napędził, kartofle obrodziły, ciuchy matka z Polski przywiozła... i, do cholery jasnej, nie uczysz się..??!!!!” Dzisiaj wygląda to paradoksalnie, ale w czasach mojej wczesnej młodości, ludzie, którzy właśnie w taki sposób zarabiali na życie byli bardziej zamożni, niż ci, którzy, tak jak moi rodzice, pracowali i żyli wyłącznie ze standardowej sowieckiej wypłaty... Dlatego niektórzy nie mieli lub nie chcieli mieć żadnego bodźca do nauki i wielkich ambicji... Pieniądze zarabiało się prostym sposobem i po co sobie było jeszcze zawracać głowę jakimiś mądrościami...

Jednak mnie, tak się wydawało, Pani Buszo lubiła. Kiedy umarła moja mama (a byłam wtedy w 9. klasie), nauczycielka kupiła podwójny abonament na koncerty muzyki klasycznej do Filharmonii, na które mnie zaprosiła. Przez całe pół roku, raz na dwa tygodnie, słuchałam pięknej muzyki z... postrachem całej V szkoły... Byłam i jestem jej za to bardzo wdzięczna.

Chciałabym jeszcze kilka ciepłych słów napisać pod adresem, niestety, już nieżyjącej Pani Marii Antonownej Roszczenko, dyrektor szkoły. Uczyła nas języka rosyjskiego i literatury rosyjskiej. Pomimo, że prowadziła wówczas tak ważny przedmiot, nie pamiętam, żeby kiedykolwiek podkreślała „wielkość” tego języka i „wyższość” rosyjskiej literatury nad innymi językami czy literaturą. Lubiłam jej lekcje pełne mądrości, rzeczowości i wiedzy...

(Cdn.)

Barbara Orszewska

Na zdjęciu: klasa maturalna – ostatni dzwonek, 25 maja 1978 r.
Fot.
archiwum

<<<Wstecz