Litwa jak stepy Mongolii?

Mimo „wysiłków” (cudzysłów nie jest przypadkowy) kolejnych rządów w walce o poprawę sytuacji demograficznej w naszym kraju tempo wyludniania się Litwy nie spada. Ba, rośnie nawet, bo emigracja ciągle się nasila, a liczba urodzin – niknie.

W grudniu minionego już roku Departament Statystyki ogłosił, że w Anno Domini 2017 spakowało walizki i wyjechało z Litwy blisko 55 tysięcy obywateli, o 4 tysiące więcej niż w roku poprzednim. Ten progres w wyludnianiu się oznacza, że z mapy Litwy znikła Olita i otaczające ją wioski. Jeżeli zaś sytuację odniesiemy do całego okresu niepodległości, to wyjdzie, że takich znikających „olit” w naszym kraju doliczylibyśmy się co najmniej 15, bo ludności nam w tym czasie ubyło aż ponad 800 tysięcy. Liczba, przyznajmy, wręcz obłędna jak na tak miniaturowy kraj, jakim jest Bursztynowa Republika. Bawiąc się dalej w statystykę, nietrudno policzyć, że ubyło nam ponad 22 proc. ludności, czyli, rachując grubo, każdy piąty obywatel wyemigrował.

Socjolodzy, żeby jeszcze bardziej poruszyć wyobraźnię polityków, porównują niektóre regiony Litwy wręcz do bezkresnych stepów Mongolii, gdzie – jak wiadomo – trudno czasem spotkać żywą duszę, mimo przebycia setek kilometrów.

Litwa w porównaniu z Mongolią jest liliputem, więc u nas aż tak drastycznie to nie wygląda, co nie znaczy, że nie jest tragicznie. Litwini masowo uciekają na Zachód, bijąc pod tym względem wszelkie rekordy w Unii. Skutkiem ubocznym tego pokojowego eksodusu jest gwałtowny spadek urodzeń w ich ojczyźnie. Ten sam Departament Statystyki wykalkulował, że w perspektywie czasowej spadek urodzeń na Litwie będzie przypominał równię pochyłą. Jeżeli zilustrować to w liczbach bezwzględnych, to równia ta będzie wyglądała tak: w 2017 roku na świat przyszło 30 623 noworodków, a zaledwie cztery lata później będzie ich już tylko nieco ponad 26 tysięcy.

Tyle ponurej statystyki. Politycy oczywiście poznali ją na koniec roku i bardzo się wewnętrznie wstrząsnęli. Co widać chociażby po ich komentarzach. Szczególne larum zagrali nad losem nieszczęśliwej, bo wymierającej, ojczyzny ci, którzy już rządzili. Potrzebne są szybkie i stanowcze działania, ogłosili odkrywczo. Oczywiście przy okazji nie omieszkali w czambuł opierniczyć rządzących, że nic nie robią, by ratować „brangia Tevyne”, choć – gdy sami rządzili – robili w tej materii dokładnie to samo, czyli nic (albo i mniej).

Pośrednio przyznał to socjaldemokrata i poseł Algirdas Sysas twierdząc, że gdy rządził premier Algirdas Butkevičius – jego były szef – to, negocjując nowy Kodeks Pracy, był on bardzo ustępliwy wobec pracodawców. On, Sysas, oczywiście bardzo oponował. Nie powiedział tylko, jak. Chyba trzymał figę w kieszeni, będąc w tym czasie (że wypomnę) szefem sejmowego komitetu spraw socjalnych?

Tak czy inaczej faktem jest, że figa Sysasa na premiera nie podziałała w żaden sposób, bo socjaldemokratyczny rząd przyjął taki Kodeks Pracy, zgodnie z którym pracodawca pracownika może zwolnić z pracy zawsze i wszędzie i bez żadnego w zasadzie uzasadnienia. O odprawie już nie wspominam.

Dlaczego w ogóle o tym się rozpisuję? Ano dlatego, że jednym z głównych powodów wiania Litwinów z Litwy jest niewolnicza praca i takaż płaca w naszym peryferyjnym kraiku Unii Europejskiej. Jest ona aż 4-5 krotnie niższa niż w dostatnich krajach tejże Unii i plasuje Litwę w trwałej czołówce od tyłu rankingu najniżej opłacanych pracowników w krajach UE. Ta przykra dla Litwy okoliczność działa jak odkurzacz na nasz kraj, wysysając z Mongolii, ups, pardon, z Litwy miałem na uwadze, siłę roboczą do krajów, gdzie niewolnictwo zostało zniesione już bardzo dawno.

Podpowiadać politykom, co czynić, by nieuniknioną katastrofę zażegnać, nie będę. Żaden ze mnie ekspert. Powiem jedynie, że czasem podglądanie innych też jest cnotą. Rząd zresztą zaczyna tę cnotę – nieśmiało i ostrożnie owszem – ale jednak pielęgnować, gdy wzorem Polski uchwalił „vaiko pinigus”. Warto jednak mieć świadomość, że fragmentarycznych działań nie wystarczy, by osiągnąć sukces. Trzeba podglądać całościowo i kompleksowo realizować program wsparcia dla rodzin. Więc po „vaiko pinigai”, które trzeba co najmniej potroić, należy też pomyśleć o tanich mieszkaniach dla młodych rodzin, o kolejnych ulgach prorodzinnych i oczywiście o przyjęciu wreszcie prawa chroniącego dzieci nienarodzone.

Wiem, że politycy powiedzą, że jestem populistą i nie ma na to wszystko pieniędzy. Ja przypomnę, że w Polsce opozycja gadała dokładnie to samo, póki Mateusz Morawiecki nie zatkał im ust. Obecny polski premier pokazał, że można. Można zabrać złodziejom (uszczelniając np. system podatkowy) i dać rodzinom, traktując ten wydatek jako inwestycję.

Alternatywą jest, nie owijajmy sprawy w bawełnę, los Mongolii Europy...

Tadeusz Andrzejewski

<<<Wstecz