Polityka jak chodzenie po ruchomych piaskach

Kiedyś premier Donald Tusk, będąc u szczytu władzy i potęgi, powiedział, że w Polsce nie ma nawet z kim przegrać. Nieco parafrazując jego wypowiedź można dziś rzec, że jeżeli na Litwie nic się nie zmieni z systemem partyjnym, to niedługo w bursztynowej republice nie będzie komu rządzić.

System partyjny w naszym kraju jest dzisiaj w ciężkim nokaucie, jeżeli posłużymy się bokserską terminologią do określenia jego stanu. Dość powiedzieć, że z partii parlamentarnych w chwili obecnej, aż ponad połowa bądź przeżywa głęboki kryzys, bądź zgoła jest w rozsypce. Nie mówię przy tym o poszczególnych posłach z różnych opcji, którzy uwikłani w interesy, interesiki czy wręcz skandale korupcyjne, myślą jedynie o dotrwaniu do końca kadencji w wygodnym krześle poselskim, dającym – co ważne w ich sytuacji – również immunitet przed zakusami organów ścigania.

Ogólny „vaizdelis” zaś jest taki, że jeżeli mówimy o partiach parlamentarnych z ostatniej dekady, to jedynie mniejsza połowa z nich jest w stanie względnie normalnie funkcjonować. Reszta bardziej zajmuje się sobą (z myślą o przetrwaniu), niż tym, do czego organizacje polityczną są powołane, czyli rządzenia państwem bądź konstruktywną pracą w opozycji.

Przy czym sytuacja w niektórych partiach, które – nawiasem mówiąc – do niedawna jeszcze same siebie zwykły mianować jako tradycyjne, by wyróżnić się wśród tych, uważanych za partie sezonowe, wytworzyła się wręcz pocieszna. Myślę tutaj o socjaldemokratach, którzy tak namącili w swych szeregach, tak się podzielili, że nie wiadomo wręcz, jaka partia socjaldemokratyczna jest prawdziwa, a jaka tylko prawdziwej partii atrapą. Po rozdwojeniu się w Sejmie powstały bowiem aż dwie frakcje z nazwą „socjaldemokratyczna”. Stara gwardia na czele z Bernatonisem i Kirkilasem po usamodzielnieniu się nawołuje partyjne doły do przejścia do ich organizacji, bo – wiadomo – to jedynie oni są prawdziwi, ortodoksyjni, czyści jak łza, krystaliczni jak źródło, nieskażeni żadną obcą ideologią.

U innej tradycyjnej z nazwy partii, czyli Ruchu Liberałów, sytuacja nie jest lepsza. Może nawet gorsza. Bo partia, wskutek korupcji politycznej, doszła do takiego stanu, że nikt nie chce nią kierować, ani za bardzo utożsamiać. Dosłownie. Poprzednie kierownictwo liberałów bowiem, in corpore podało się do dymisji, a nowych chętnych rządzenia partią – brak. Według słów założyciela partii Eugenijusa Gentvilasa, liberałowie nawet nie rozważają nowych kandydatur. Czyli stateczek z żółto-niebieską liberalną banderą dryfuje nie wiadomo dokąd i nie wiadomo po co.

Partia Pracy do niedawna jeszcze trzęsła litewską sceną polityczną. Obecnie jest zaledwie cieniem samej siebie. Wszystkiemu jest winna, a jakże, korupcja. Po kłopotach w tej materii lidera partii Viktorasa Uspaskicha, ugrupowanie niczym przysłowiowa „ryba” zaczęła psuć się dalej. Korupcyjne zarzuty pojawiły się w stosunku do kolejnych eksponowanych członków tej partii. Jej popularność zaś spadła z 30 proc., jakie partia uzyskiwała jeszcze w poprzedniej kadencji Sejmu, do zaledwie 3-4 proc. Zaiste, upadek spektakularny, ale Viktoras, który ponoć się odmienił i uduchowił, zamierza mimo wszystko wskrzesić nieboszczkę z grobu. Musi tylko sobie sprawić jakieś nowe, mądre okulary i znaleźć nowy pomysł na PR, bo wszystko już było.

Partia Porządek i Sprawiedliwość (Tvarka ir teisingumas) – to kolejny przykład, zarówno tego, jak szybko można zrobić zawrotną karierę polityczną na Litwie, ale też, jak błyskawicznie z politycznego firmamentu spaść. Jedno i drugie udało się Rolandasowi Paksasowi, liderowi PS, który za okres swej krótkiej politycznej przygody zdążył „zaliczyć” i fotel premiera, i prezydenta. W obu fotelach miejsca nie zagrzał. Z tego ostatniego został usunięty poprzez impeachment. Wtedy też zaczęła się martyrologia nieszczęsnego pilota, która jednocześnie stała się siłą napędową dla partii. Można powiedzieć, że żyła dzięki osobistemu niepowodzeniu jej lidera, nad którym naród się użalał. Każda „Santa Barbara” kiedyś się jednak kończy. W tym przypadku emocje w końcu też ucichły, co, niestety, źle odbiło się na popularności PS, które dziś balansuje na granicy progu wyborczego.

Partia Chłopów i Zielonych – to kolejny fenomen na litewskiej scenie politycznej. Byli niszowi, a wygrali wybory i dzisiaj rządzą. Partia-zlepek różnych z różnymi po roku nawet potrafiła zachować liderujące wyniki sondażowe, co już jest sukcesem samym w sobie i chyba ostatnią nadzieją dla Litwy, biorąc pod uwagę, że konserwatyści u władzy byli dwukrotnie. Czym kończyło się ich rządzenie, dobrze wiemy. Jeżeli chłopi i zieloni przetrwają próbę władzy, to dla Karbauskisa będzie się należał jakiś polityczny Nobel. Za dokonanie tego, czego wcześniej nikomu w litewskim życiu politycznym nie udało się. Czyli rządzić i nie być zjedzonym przez władzę.

Na tak rozbujałej scenie politycznej partii, która chce zachować się przyzwoicie, jak np. AWPL-ZChR, nie jest łatwo. Wszędzie polityczne biznesy, korupcja albo nacjonalizmy. Spore doświadczenie AWPL-ZCHR i twarde trzymanie się zasad pozwalają zachowywać się solidnie. Partia wspiera rządzących chłopów i zielonych tam, gdzie jest to dobre dla jej wyborców, przy okazji przemycając do rządu własne postulaty programowe (przede wszystkim w dziedzinie socjalnej). Efekty są.

Dobrze, że na razie na Litwie nie ma wyborów, bo nie wiadomo, czy po nich byłoby komu państwem rządzić. Litewska polityka przecież – to jak chodzenie po ruchomych piaskach...

Tadeusz Andrzejewski

<<<Wstecz