Nauczyciel – to nie tylko zawód, to styl życia

„To były nasze najpiękniejsze lata”. „Te, spędzone na studiach?” – pytam. „Te też, ale kiedy tuż po studiach poszliśmy uczyć do szkoły, to było dopiero życie” – tak rozpoczyna się rozmowa z ludźmi, którzy ponad pół wieku temu ukończyli studia i zasilili szeregi siłaczy i siłaczek w szkołach Wileńszczyzny. Byli drugą promocją wydziału języka polskiego i literatury Wileńskiego Państwowego Instytutu Pedagogicznego.

W niedzielę, 1 października, spotkali się w Domu Kultury Polskiej po 52 latach od ukończenia studiów. I chociaż było to ich pierwsze spotkanie, jako absolwentów po zakończeniu uczelni, niemniej dało się wyczuć, że znali losy jedni drugich i wiedzieli, co w ciągu tych kilku dekad wydarzyło się w ich życiu. Wcześniej w kościele Ducha Świętego modlili się za tych, których Bóg powołał do wieczności.

„Normalny” kierunek

Rocznik liczył 30 osób. Dlaczego wybrali Instytut Pedagogiczny, już dzisiaj zapewne nie wszyscy pamiętają, a może nie chcą zdradzić tajemnicy. Jednymi kierowała chęć wyjazdu do stolicy, inni mieli wspaniałe przykłady nauczycieli, jeszcze innymi pokierował los.

– Szczerze mówiąc, to na tym kierunku znalazłem się przypadkowo – z uśmiechem mówi Paweł Giedrojć, który w Szkole Średniej nr 5 uczył historii. – W klasie maturalnej myślałem, że pójdę na wychowanie fizyczne: lubiłem sport, ćwiczyłem, byłem mistrzem Wilna. Ze swego pomysłu zwierzyłem się nauczycielowi gimnastyki. Ten zaś mówi do mnie: „Pawle, nie warto. Idź lepiej na inny kierunek. Popatrz, inni nauczyciele solidnie ubrani, w garniturach przychodzą do pracy, a ja zawsze w dresie. Idź na „normalny” kierunek”. Tak się znalazłem na polonistyce.

Pierwsze lata wszyscy się uczyli jednej specjalności – polonisty. Potem podzielono rocznik na dwie grupy: poloniści-rusycyści i poloniści-historycy. – Było dyktando z rosyjskiego, a kto dobrze go napisał, tego odgórnie zakwalifikowano do rusycystów. Inni zostali historykami – tłumaczyli.

Uczyć samodzielnego myślenia

„Byliście pokoleniem, które budowało nam świetlaną przyszłość” – żartuję. „No i nie zbudowaliśmy jej” – słyszę odpowiedź.

– Moja rodzina była zaliczona do „kułaków”, bo tato miał 35 ha ziemi. Cudem nas nie wywieźli. Dotychczas pamiętam, jak z mamą uciekałyśmy do lasu, bo bałyśmy się wywózek – wspomina Łucja Walentynowicz-Rogoża, która później całe życie zawodowe poświęciła rosyjskiemu Gimnazjum im. Kaczałowa w wileńskich Karolinkach. – Pracę swoją lubiłam, dzieci mnie szanowały i uczyły się dobrze. Egzaminy państwowe z historii zdawały bardzo dobrze. Jak się wtedy nauczało historii? Były programy, podręczniki i się wykładało. Mówiłam im, tłumaczyłam, ale niczego nie sugerowałam. Zawsze powtarzałam, że macie swój rozum i musicie sami wyciągać wnioski.

Pani Łucja opowiada o pewnej swojej uczennicy, która zwierzała się później nauczycielce z tego, jak jej poszło na egzaminie. Wiadomo, że największą zmorą dla sowieckich uczniów było zakuwanie na pamięć materiałów zjazdów KPZR. Dziewczyna nauczyła się na pamięć, co było na XXIV zjeździe, a na egzaminie wyciągnęła zjazd XXVI. Nie pogubiła się i opowiedziała o tym, który wykuła. Otrzymała dobrą ocenę. Potem razem z nauczycielką śmiały się z zabawnej sytuacji.

Nie złamały siły ducha

„Jakież na tym zdjęciu byłyśmy młode”, „Za nieobecność tym, którzy mogli przyjść, a nie przyszli, wstawię dużego minusa”; „Nie wiesz, czy on żyje, czy już nie?”; „Pamiętasz, jak żeśmy jeździli do kołchozów na wykopki?”; „Na pionierskich obozach musieliśmy zaliczyć praktykę pracy z uczniami”; „A pamiętasz, jak ze mną flirtowałeś”; „Ojej, minęło pół wieku, a czuję się tak, jakbyśmy się wczoraj rozstali” – podobne urywki wspomnień można było usłyszeć już po wyjściu z kościoła. Nad tym wszystkim górował głos Wiktora Kirkiewicza, który przez wszystkie lata studenckie był starostą i codziennie musiał odnotowywać nieobecność swoich kolegów.

Lata pracy w szkole nie złamały w nim siły ducha. Można rzecz, że wręcz odwrotnie – zahartowały go.

– Może byliśmy pokoleniem, które doświadczyło ciężaru lat wojennych i biedy lat powojennych. Teraz młodzież jest inna: wychuchana, nieodporna, bardziej pragmatyczna. Może dlatego trudno jest młodym nauczycielom odnaleźć się w szkole – rozważali emerytowani nauczyciele, którzy nie żałowali, że poświęcili się pracy pedagogicznej.

– Jeszcze teraz dzwonią do nas byli uczniowie, przynoszą nam kwiaty, dzielą się swoimi problemami – nie kryjąc łez wzruszenia, opowiadali koledzy ze studiów.

Na Wileńszczyźnie i poza jej granicami

Ponad 40, 30, czy nawet 50 – tyle lat poświęcili szkolnictwu na Wileńszczyźnie. Najdłużej w szkole pracował Wiktor Kirkiewicz (52 lata), może dlatego, że pracował już na studiach. Dwie absolwentki – Alwida Bajor i śp. Halina Jotkiałło – podjęły się pracy dziennikarskiej w „Czerwonym Sztandarze”.

Spotkanie odbyło się w kameralnym gronie. Przybyli na nie: Danuta Wasilewska-Obłaczyńska, Wiktoria Szarkowska-Jusiuvienė, Halina Tołłoczko-Dudutienė, Halina Molis-Murga; Łucja Termion-Kozłowska, Weronika Tomaszewicz-Komarowa, Łucja Walentynowicz-Rogoża, Paweł Giedrojć, Wiktor Kirkiewicz.

– Ja to już od 50 lat Litwinka… Po studiach wyszłam za mąż w Kownie. Ponieważ miałam ukończone studia pedagogiczne, poszłam do pracy w przedszkolu. I całe życie przepracowałam jako dyrektor placówki dla najmłodszych. Oczywiście, musiałam zrobić wszelkie kwalifikacje. Nasz fakultet (rocznik), moim zdaniem, był najlepszy, bardzo koleżeński. Uważam, że do zawodu przygotowano nas dobrze – dzieliła się spostrzeżeniami Wiktoria Szarkowska-Jusiuvienė. Pochodzi z Ejszyszek. Cieszyła się niezmiernie, że wreszcie udało się jej spotkać z koleżanką z lat szkolnych i studenckich Danutą Wasilewską, z którą po studiach rozdzielił ich los: jedna wróciła do rejonu solecznickiego, druga – wyjechała do Kowna.

Kiedy nauczyciele są uczniami

– Kiedy byłam w klasie maturalnej, to moja mama już nie żyła, zaś autorytetem dla mnie była starsza siostra, Irena Żejmo, która była nauczycielką. To widocznie pod jej wpływem, długo nie zastanawiając się, wybrałam ten zawód – zwierzała się Danuta Wasilewska-Obłaczyńska, podkreślając, że na studiach był wspaniały zespół wykładowców, którzy potrafili przekonać studentów, żeby nie zniechęcali się po pierwszych niepowodzeniach. – Pamiętam, jechaliśmy na praktyki do Nowej Wilejki. My, studenci, zestresowani, a nasza wykładowczyni Irena Kaszkarowa rozbraja całą sytuację i zaczyna rozmawiać o modzie, co jest na topie, jakie teraz nosi się buty… Od razu było nam raźniej. W szkole bardzo ciepło nas przyjęto. Wspominam, jak po mojej otwartej lekcji z rosyjskiego wykładowca metodyki omawiał ją ze mną. Wyliczył, ile metod mogłam dodatkowo zastosować podczas zajęć, a nie zrobiłam tego. Myślałam, że nie zaliczy mi, ale zaliczył i otrzymałam najwyższą ocenę.

– Potem byłam w Ejszyszkach i wiele nauczyłam się od starszej koleżanki po fachu – Słaniewskiej. Uczyła matematyki, ale chodziła do nas, młodych, na lekcje i im się przyglądała. Potrafiła wychować w nas, młodych nauczycielach, dobro. To od niej nauczyłam się, że podręcznik jest do pracy w domu, a na lekcję do szkoły starałam się zawsze mieć coś nowego, czego nie zawiera podręcznik, żeby zaciekawić lekcją ucznia – mówi pani Danuta, która ma jedną radę dla młodych pedagogów: kochać swoich uczniów.

Praca – chlebem powszednim

Wspomnienia wiązały się też z pierwszym miejscem pracy. W ciągu kilkudziesięciu lat pracy pedagogicznej większość z nich zmieniła niejedną placówkę. Podkreślają, jak bardzo ważnym jest odpowiednie przyjęcie młodego nauczyciela przez zespół starszych kolegów.

– Słyszałam, że młodzi nauczyciele wilkiem patrzą jedni na drugich: walczą o każdą godzinę, klasę. Może mieliśmy inne czasy, a nauczyciel był autorytetem. Od dzieciństwa marzyłam, że zostanę nauczycielką, a z koleżankami bawiłyśmy się w szkołę. Pracowałam w szkole 40 lat, praca ta stała się moim chlebem powszednim. Lubiłam ją bardzo i dzisiaj brakuje mi słów, żeby opisać, jaką radość mi ona dawała – dzieliła się spostrzeżeniami i wspomnieniami Halina Tołłoczko-Dudutienė, która pracowała w Dowgidańcach, Czużekompiach, Wojdatach, Pogirach i Białej Wace. Oddelegowano ją nawet na instruktora pracy pionierskiej, ale, jak mówi, nie lgnęła jej do serca działalność ideologiczna i, po kilku miesiącach, się zwolniła. Wspominała nauczycielkę rosyjskiego Halinę Filipownę Sudnicką, która stała się dla niej wzorem.

– Na lekcjach była surową panią nauczycielką, ale po lekcjach stawała się swoim uczniom najlepszą koleżanką. Starałam się podobnie pracować: zaskarbić szacunek uczniów, nawet tych najgorszych łobuzów, ale po lekcjach służyć im wszelką radą i pomocą – zwierzała się pani Halina.

Pamięci tych, którzy odeszli

– Szczerze przyznaję, że zawsze czułam satysfakcję z mojej pracy. Młodzieży życzę powodzenia na studiach i żeby w szkolnej pracy wytrwała jak najdłużej. Warto poświęcić się kształceniu młodych umysłów – mówiła Halina Molis-Murga, która pracowała w rosyjskiej szkole nr 53, w wileńskiej dzielnicy Szeszkinia, a także w szkołach w Wołczunach i Pogirach.

Koledzy podczas spotkania minutą ciszy uczcili pamięć profesorów: śp. Włodzimierza Czeczota, śp. Genadiusza Rakitskiego, śp. Ireny Kaszkarowej, śp. Margarity Lemberg, śp. Anny Kaupuż, śp. Heleny Gustin, śp. Franciszki Tyszkiewicz.

Wspomnieli również swoich kolegów, za których modlili się w kościele: śp. Halinę Jotkiałło, śp. Krystynę Dowal-Vaitkevičienė, śp. Jadwigę Nahanowicz, śp. Nikodema Kolendo, śp. Aleksandra Olenkowicza. To m.in. na pogrzebie Jotkiałło większość z nich powzięła decyzję, żeby zorganizować spotkanie kolegów z najpiękniejszych lat studenckich.

Teresa Worobiej

Na zdjęciach: po Mszy św. z proboszczem ks. Tadeuszem Jasińskim, który był uczniem jednego z nich – Pawła Gierdojcia;
wiele wspaniałych chwil z życia studenckiego i pierwszych lat pracy pedagogicznej zostało utrwalonych na zdjęciach, które podczas spotkania kolegów szybko poszły w ruch.
Fot.
autorka

<<<Wstecz