Złote gody Teresy i Leona Aktunowiczów

Życie jak w bajce

Miłość i szacunek – te wartości wymienia Teresa Aktunowicz, odpowiadając na pytanie kapłana, co sprawiło, że małżonkowie wytrwali ze sobą aż pół wieku. Sobota, 26 sierpnia, dla państwa Teresy i Leona Aktunowiczów była dniem, kiedy w obliczu wspólnoty kościoła oraz dzieci i wnuków – po 50 latach – ponowili słowa przysięgi małżeńskiej. Uroczystość odbyła się w kościele pw. Odnalezienia Krzyża Świętego w Kalwarii wileńskiej.

– Mój charakter nie jest łagodny, jestem impulsywny, czasem „przyczepski” i wybuchowy, ale żona wytrzymała ze mną całe 50 lat i za to jej dziękuję – szczerze mówi Leon Aktunowicz, który wraz z żoną doczekał się sześciorga dzieci – trzech synów i trzech córek: Aleksandra Roberta, Mateusza Józefa, Agnieszki, Filomeny, Franciszka i Mirosławy.

Nieprzypadkowo małżonkowie na rocznicę ślubu wybrali kościół w Kalwarii. Na tym cmentarzu jest pochowany ich pierworodny syn Robert, który zginął w wypadku samochodowym. Na grób syna pośpieszyli małżonkowie po uroczystości w kościele, żeby z całą rodziną odmówić „Anioł Pański”, zapalić znicze i złożyć kwiaty.

Sposób na koniec świata

Teresa Aktunowicz twierdzi, że wszelkie nieporozumienia, które zdarzają się w każdej rodzinie można przezwyciężyć, gdy jest zachowany szacunek względem drugiej osoby.

– Dzieci dużo, obowiązków dużo, więc nie ma czasu na kłótnie z mężem – mówi pani Teresa i przyznaje, że to ona częściej szła na ugody. Wszak każdy, kto poznał państwo Aktunowiczów, zauważył, że charaktery małżonków diametralnie się różnią: pan Leon jest impulsywny, zawsze dojdzie swego, pani Teresa łagodna, uprzejma, wybuchowy sposób bycia męża temperuje spokojem i opanowaniem. Z kolei małżonek żartobliwie twierdzi, że to on ustępował żonie, bo „jeśli kobiecie się nie ustąpi, to będzie koniec świata”.

Różni się nie tylko sposób bycia małżonków, ale i ich pochodzenie: Leon Bartłomiej był jedynakiem u Wandy (z domu Waśko) i Józefa Aktunowiczów we wsi Zabłoć (obwód grodzieński na Białorusi), Teresa wychowała się jako jedna z dziewięciorga dzieci Walerii i Pawła Żemojcinów w Ejszyszkach.

– Imię mam po moim wujku, starszym bracie mamy. Sowieci wywieźli go na Sybir, skąd już nie wrócił. Dlatego rodzice, na jego cześć nazwali mnie Leonem, jako drugie mam Bartłomiej – opowiada małżonek, dumny z podwójnego imienia. Swoim najstarszym chłopcom też dał po dwa imiona, jedno to, które sami sobie przynieśli w dniu narodzin.

W autobusie Grodno-Wilno

Powikłane losy wielu mieszkańców byłej Białoruskiej Republiki Radzieckiej prowadziły do Wilna. Wśród nich znalazł się także Leon Aktunowicz. Do klasy 7. wychowywał się w rodzimym Zabłociu. Zanim zamknęli kościół, posługiwał do Mszy św. i niemal do ukończenia szkoły unikał sowieckich organizacji, takich jak pionierzy i komsomoł. W końcu dyrekcja zagroziła mu, że wraz ze świadectwem otrzyma negatywną opinię i nie będzie mógł kontynuować nauki. Wyjechał więc do Homla, gdzie ukończył technikum i zaocznie szkołę średnią. Stamtąd wyruszył do Wilna na studia, które ukończył w Instytucie Pedagogicznym, na wydziale fizyki.

Na połowę lat 60. datuje się początek wspólnej drogi Aktunowiczów. W roku 1966 podczas podróży do Wilna „wpadła w oko” Leonowi wsiadająca w Ejszyszkach młodziutka Teresa Żemojcin, wówczas uczennica szkoły pielęgniarskiej. Przysiadł się do niej, zagadał… Raz podała mu bilet na autobus, a on jej wynagrodził dwoma jabłkami. Potem były randki, za którymś razem zaprosiła na kawę i tak się zaczęła znajomość, która wkrótce, bo w 1967 roku, została przypieczętowana małżeństwem. Po roku młodym małżonkom urodził się syn – Aleksander Robert.

Pierwsze lata nie były łatwe: wynajem mieszkania, 2-letnia rozłąka na czas służby wojskowej, potem mieszkanie w bursie. Choć, według ówczesnego prawa, rodziny wychowujące czworo dzieci, powinny były otrzymać mieszkanie bez kolejki, Aktunowiczom 4-pokojowe mieszkanie w dzielnicy Szeszkinia, udało się wywalczyć dopiero wtedy, gdy doczekali się piątki potomstwa. Od roku 1980 mieszkają w nim po dziś dzień.

Nauczyciel i pielęgniarka

Po ukończeniu studiów pan Leon zatrudnił się w Szkole Podstawowej w Ludwinowie, gdzie przez 10 lat pracował jako nauczyciel fizyki i prac. Gdy rodzina zamieszkała w Szeszkini, znalazł zatrudnienie w rosyjskiej Szkole Średniej nr 53 przy ul. Gelvonų i pracował w niej przez kolejne 14 lat. Potem szkołę przekształcono w litewską. Pan Leon zatrudnił się w tej placówce jako nauczyciel prac i dopracował do emerytury. Ciekawie się ułożyły losy: Polak uczył dzieci w szkole litewskiej. Pan Leon przyznaje, że litewskiego nauczył się od razu, gdy przyjechał do Wilna. Przez całe życie nie stracił polskiej tożsamości, w polskości wychował swoje dzieci. – Przed moim odejściem na emeryturę (a pracowałem jako nauczyciel prac), poprawiałem błędy litewskich uczniów, których poziom znajomości, swego bądź co bądź ojczystego języka, był żenujący – wspomina pan Leon.

Pani Teresa przez 32 lata pracowała w klinice na Antokolu, pełniąc obowiązki pielęgniarki operacyjnej na wydziale ginekologicznym. Jak mówi, praca była trudna i odpowiedzialna, ale, jako osoba wierząca i religijna, zawsze polecała Bogu wszystkie trudne sytuacje: modliła się w ciszy za każdą pacjentkę. Przed emeryturą przez 13 lat pracowała w tejże klinice na rentgenografii.

– Życie jak w bajce: rodzenie dzieci, gotowanie, sprzątanie, dbanie o wykształcenie i wychowanie i nie ma czasu na różne głupoty – opowiadają małżonkowie, zgodni, że praca i wierność obowiązkom są dobre na wszelkie kłopoty i kryzysy.

17 wnuków i 1 prawnuk

Zarówno pani Teresa, jak i jej małżonek wynieśli głęboko religijne wychowanie z rodzinnych domów. Ojciec pani Teresy był z wykształcenia księgowym, pomagał też księdzu w kościelnym sekretariacie. Nie było więc w małżeństwie dyskusji, w jakiej kulturze wychować swoje latorośle. Wszystkie dzieci uczyły się w „Syrokomlówce” (wtedy jeszcze Szkole Średniej nr 19), uczęszczały do zespołu „Wilenka”.

Potajemnie uczęszczały na katechizację przed I komunią św. Jak mówią rodzice, dzięki temu, że z domu wyniosły wierność wierze, rodzimej kulturze i tradycji, wyrosły na porządnych ludzi, zdobyły wykształcenie, założyły własne rodziny. Mateusz ukończył wileńskie politechnikum, potem wyjechał na Białoruś, gdzie mieszka w rodzinnym domu wego ojca. Agnieszka studiowała technologię produkcji odzieżowej na Politechnice Łódzkiej. Fach ten był niejako narzucony przez ojca, który uważał, że każda kobieta – podobnie jak jego mama – powinna umieć szyć. Agnieszka została w Polsce, wraz z rodziną mieszka w Nowym Targu. Filomena mieszka z rodziną w Wilnie, poszła w ślady ojca i została nauczycielką informatyki, uczy w Gimnazjum im. Jana Pawła II. Franciszek pracował jako policjant, a gdy doczekał się emerytury wyemigrował do Anglii. Najmłodsza Mirosława wybrała karierę sportowca: była reprezentantką Litwy w młodzieżowej drużynie piłki nożnej („Tygodnik” pisał o jej sportowych osiągnięciach w 2007 roku, nr 1, w dodatku „Rota” nr 420). Założyła rodzinę w Danii. Także rodzina śp. Roberta mieszka w Wilnie, zaś jego córka Katarzyna wkrótce obdarzy dziadków prawnukiem.

Rodzice cieszą się z sukcesów swoich dzieci, mieszkających w różnych krajach Europy. Z dumą opowiadają też o swoich 17 wnukach, a są to: Paweł, Jarek, Karolina (dzieci Mateusza); Katarzyna (córka śp. Roberta); Aleksandra, Natalia, Wiktoria, Oliwia (córki Agnieszki); Elżbieta, Johan, Arianna, Dominik (dzieci Franciszka); Bolesław i Damian (dzieci Filomeny); Gabriel, Eryk i Dawid (dzieci Mirosławy).

Nie odcięli się od korzeni

Dziadek pana Leona, ojciec mamy, Aleksander Waśko przed wojną wyjechał na zarobki do Ameryki. Po powrocie, w roku 1939, kupił majątek w Zabłociu u Balczyńskich. W taki sposób Zabłoć stała się rodzinnym gniazdem Aktunowiczów. Pan Leon twierdzi, że Opatrzność czuwała nad nim i całą jego rodziną. Jeszcze jako dziecko zachorował na obustronne zapalenie płuc. Leczenie w szpitalu w Grodnie nic nie pomagało i wtedy ojciec zaniósł go do lekarza Żyda Szemisa, który przepisał leki i powiedział, że jeśli po ich zażyciu przeżyje najbliższe dni, to będzie żył. Ojciec, wracając do domu z chorym dzieckiem, wstąpił do kościoła w Dubiczach, gdzie ofiarował syna Bogu.

– Pewne wydarzenie w moim życiu małżeńskim, uważam za cud. Na początku lat 70., gdy Teresa była w ciąży z drugim synem Mateuszem, wracaliśmy autobusem od rodziców do Wilna. W pewnym momencie usłyszałem w sobie wyraźny głos, żebym się przesiadł na inne miejsce. Trwało to chwilę, zanim się zdecydowałem… Za sobą pociągnąłem, oczywiście, żonę. Po pewnym czasie autobus wywrócił się: mnie nic się nie stało, żonie przygniotło nogę, a osoba, która siedziała na naszym poprzednim miejscu zginęła. Do końca ciąży Teresa chodziła o kulach, na szczęście Mateusz urodził się zdrowy – ze łzami w oczach wspomina pan Leon.

Aktunowicz opowiada, jak to w latach 60. władze kołchozowe wycięły w pień posadzony jeszcze przed wojną ojcowski sad. Wtedy przysiągł sobie, że nigdy nie odetnie się od tego, co rodzime, ojczyste, swoje. Nowy system, tak uporczywie wpajany młodzieży tamtych lat, nie zdołał wykorzenić ze świadomości Leona Aktunowicza odwiecznych zasad, wpojonych przez rodziców: pracowitości, uczciwości, przywiązania do ojczystej ziemi.

– Postanowiłem, że rodzinny dom, jeśli w nim nikt z moich dzieci nie zechce zamieszkać, to albo oddam na kościół, albo spalę. Obcym nigdy nie sprzedam. Na szczęście syn Mateusz zechciał przejąć majątek: zamieszkał tam z rodziną, prowadzi gospodarstwo. Często z żoną jeździmy na stare śmieci i cieszymy się, że już piąte pokolenie Aktunowiczów tam gospodarzy – z dumą opowiada pan Leon.

Wiara – podstawą

Na ślubnej uroczystości z okazji złotego wesela u Teresy i Leona były wszystkie dzieci, oprócz najmłodszej Mirosławy, która niedawno doczekała się kolejnego potomka. Mszę św. w intencji całej rodziny odprawił wikariusz parafii ks. Walenty Dulko. Małżonkowie z rąk kapłana przyjęli krzyż i odnowili przysięgę małżeńską, obiecując żyć w zgodzie i miłości.

Z kolei na pytanie, dlaczego dziś młodzi małżonkowie nie potrafią wytrwać ze sobą tak długo, oboje twierdzą, że brakuje w rodzinach wiary i poczucia obowiązku względem drugiej osoby.

– Dzisiaj młodzież idzie na łatwiznę, płynie z prądem, niejako bezmyślnie. To wiara i odpowiedzialność za współmałżonka i za rodzinę pomaga przetrwać. Teraz młodzi chcą, żeby zawsze było wesoło i przyjemnie, więc, gdy przychodzą niepowodzenia i trudności nie chcą tego wspólnie przezwyciężać i się rozstają – mówią Teresa i Leon Aktunowiczowie, dla których 50 lat przeminęło nadzwyczaj szybko.

Teresa Worobiej

Na zdjęciach: Teresa i Leon Bartłomiej Aktunowiczowie w otoczeniu dzieci i wnuków;
początek wspólnej drogi przed 50 laty… Fot.
autorka i archiwum rodzinne

<<<Wstecz