Dekoracyjny spór

W przedostatni dzień stycznia Okręgowy Sąd Administracyjny w Wilnie rozpoczął rozpatrywanie sprawy tabliczek ulicznych w językach „nieprzepisowych” – angielskim, hebrajskim, tatarskim, rosyjskim, polskim, niemieckim, islandzkim, łotewskim i karaimskim, jakie w liczbie dziewięciu sztuk pojawiły się na ulicach miasta stołecznego Wilno. Pojawiły się z inicjatywy mera grodu Remigijusa Šimašiusa, który w ten sposób chciał pokazać światu, że duch wielokulturowości drzemie do dzisiaj w litewskiej stolicy.

Tymczasem szlachetną intencję włodarza miasta źle pojęła przedstawicielka rządu na powiat wileński Vilda Valčiunienė, która najpierw wezwała mera do usunięcia nielegalnych, jej zdaniem, tabliczek, a potem, gdy jej nie posłuchał, sprawę skierowała do sądu.

W ten sposób Temida ostatecznie wyda (bądź nie wyda) certyfikat w sprawie 9 tabliczek w językach narodów, które od wieków zamieszkiwały Wilno, tworząc jego wielokulturową tradycję. Šimašius, który stanął okoniem wobec przedstawicielki rządu, wie jednak, że z litewską Temidą, jeżeli chodzi o sprawy tabliczek ulicznych, żartów być nie może. Postanowił więc zastosować wobec sędziów sprytny wybieg wyprzedzający. Dublujące litewskie nazwy ulic napisane w językach niepaństwowych: angielskim, hebrajskim, tatarskim, rosyjskim, polskim, niemieckim, islandzkim, łotewskim i karaimskim postanowił dodatkowo udekorować odpowiednią symboliką narodową (flagami, herbami, godłami i innymi elementami) i nadać im charakter dekoracyjny. Ten chytry sposób, jak wykołować litewskie sądy, podsunęła mu ponoć sama szefowa Państwowej Komisji Języka Litewskiego (PKJL) Daiva Vaišienė, z którą mer odbył specjalne spotkanie w sprawie „kryzysu tabliczkowego”. Niestety, kiedy doszło do rozprawy sądowej, pani Daiva bezwstydnie rejterowała się z placu boju i ze swego pomysłu dekoracyjnych dodatków do państwowych napisów na tabliczkach ulicznych się wycofała. Ba, nie tylko się wycofała, ale nawet dokonała manewru o 180 stopni, bo zażądała w specjalnym piśmie do sądu usunięcia tabliczek z niepaństwowymi napisami (nawiasem mówiąc w międzyczasie wandale, w przypadku polskiej tablicy, zrobili to samodzielnie, nie czekając nawet na werdykt sądu).

Mer Šimašius jęknął tylko zawiedziony zdradliwą postawą szefowej PKJL i zapowiedział akcję protestacyjną w miejscu symbolicznym, bo na Placu Wolności. Nie wiemy, czy spektakularna akcja mera odniesie skutek, czy poruszy sumienie zmiennej, jak to kobieta, kierowniczki PKJL (wątpliwości w tej materii pozostają poważne). Nie wiemy też oczywiście, czy sąd administracyjny, który sprawą tabliczek z dekoracją zajął się w przedostatnim dniu stycznia, dowie się o akcji i jakie ewentualnie wrażenie na niego wywrze. Nie wiemy, czym finalnie skończy się martyrologia samych dekoracyjnych tabliczek. Może zostaną? A może zostaną usunięte? Z tej całej niepewności wiemy jedno na pewno – sam spór o 9 tabliczek jest dekoracyjny. Nie rozwiązuje bowiem żadnych problemów żadnej wspólnoty narodowej w Wilnie, które za rządów obecnej koalicji stołecznej tylko narastają.

Hę, wbrew intencjom mera cała afera tabliczkowa może skończyć się dla Wilna efektem przeciwnym od zamierzonego. Bo jeżeli sąd nie da się nabrać na manewr z dekoracyjną proweniencją nielitewskich napisów na tabliczkach i każe je usunąć, to finalnie wyjdzie tak, że cały świat się dowie, iż litewska stolica w XXI wieku utraciła swego ducha tolerancji, jakim się szczyciła od wieków, przestała być wielokulturowa, tylko stała się monokulturowa, nacjonalistyczna i zaściankowa. Że nawet taka drobnostka, jak te 9 tabliczek w językach narodów, które od wieków zamieszkiwały gród nad Wilią, tworząc jego kulturę i historię, dziś nie mogą być publicznie eksponowane.

Przyznajmy, że efekt końcowy będzie bardzo niepiękny. Postawmy się chociażby w sytuacji rządu Islandii, który jako pierwszy uznał niepodległość Litwy. Czyż nie poczuje się państwo wyspiarskie dotknięte albo wręcz znieważone afrontem litewskich władz, które najpierw uroczyście inaugurują odsłonięcie dwujęzycznej tabliczki przy ulicy Islandzkiej (jako znak wdzięczności narodu litewskiego dla narodu Islandii za uznanie jego niepodległości), by potem symboliczną tabliczkę pod presją sądów usunąć. „Cirkas”, który obnaża absurdalne kompleksy Litwinów na tle swego języka. A przecież i państwo Izrael o „Jerozolimie Północy”, jak dumnie lubimy promować Wilno w kontekście jego różnorodności konfesyjnej, też mogłoby zmienić zdanie, dowiedziawszy się o usunięciu tabliczki w języku hebrajskim na jednej jedynej ulicy. Jaki byłby wstyd, bo przecież do dzisiaj, na starych kamienicach miasta Gaona, często samoistnie odsłaniają się napisy informacyjne w tym języku, gdy tylko odłupie się od nich tynk czasu. Czyżby nie wyglądałoby to na kompromitację. Nie pokazywałoby regresu dzisiejszych władz Litwy, które mówią „negalima” na coś, co od wieków było „proszę bardzo”.

Nie zazdroszczę, przyznam, merowi Wilna, który znalazł się w podobnej sytuacji jak kanonier Franciszek Dolas ze słynnej komedii „Jak rozpętałem II wojnę światową”. Żołnierz, podróżując z plutonem w ostatnią letnią noc 1939 roku, przysnął w pociągu relacji Warszawa – Berlin. Obudził się już po niemieckiej stronie granicy i wyszedł nocą z wagonu na trawkę... Na zewnątrz zobaczył niemieckiego oficera i myśląc, że jest w Polsce, wziął go za dywersanta. Strzelił w jego kierunku odruchowo. Po chwili usłyszał kanonadę, która wieściła początek II wojny światowej.

Mer Šimašius też na razie nie wie, co palnął...

Tadeusz Andrzejewski

<<<Wstecz