Żyłam tym, co zesłał los (VI)

Wspomnienia Eleonory Cichockiej

Wkrótce otrzymałam nowe polecenie: udania się do Dubicz na plebanię. Na miejscu od księdza miałam dostać zadanie. Musiałam przejść przez dużą litewską wieś Dubicze.

Wzięłam kij, by odpędzać psów, narzuciłam chustę i dotarłam do plebanii. Moim obowiązkiem było słuchanie radia i zapisywanie treści audycji oraz notowanie podawanych szyfrów cyfrowych, które musiałam natychmiast przekazywać księdzu. Ze względu na ciągłe penetrowanie terenu przez wojska sowieckie nie mogłam wychodzić z domu, a w razie „nalotu” miałam udawać siostrzenicę księdza.

Między Dubiczami i Poddubiczami

Któregoś dnia w pobliżu Dubicz pojawiło się wojsko sowieckie. Rozłożyli się nad rzeką i zachowywali się dość dziwnie – zamiast zwyczajnie pójść po wodę czołgali się do rzeki chowając się za krzakami. Postanowiłam iść do Poddubicz i powiadomić o tym kpt. „Bustromiaka”. Po drodze nikogo nie spotkałam, lecz przed Poddubiczami zatrzymała mnie nasza warta. Ponieważ nie znałam hasła, musiałam długo tłumaczyć jej konieczność spotkania się z dowódcą. Przekazałam mu meldunek o wojsku sowieckim, które znalazło się pod Dubiczami. Podziękował i kazał zostać przy oddziale.

O świcie prawie wszyscy wyszliśmy z Poddubicz. We wsi zostali tylko „Bustromiak”, „Ostroga” i część żołnierzy, ale większość oddziału była z nami. Po długim marszu dotarliśmy do położonej wśród bagien wyspy. Zobaczyłam tam żołnierzy z różnych oddziałów, spotkałam też niektórych swoich kolegów; była to partyzancka baza zaopatrzeniowa. Otoczony błotami skrawek ziemi miał być dla nas miejscem noclegu. Dostałyśmy z Gienią namiocik, ale nie spałyśmy – ani ona, ani ja.

O świcie, po bezsennej nocy, usłyszeliśmy strzały, najpierw pojedyncze, a potem całe serie z automatów. Z wyspy nikt się nie ruszał. Okazało się, że w pobliżu Poddubicz rozegrała się walka z wojskiem sowieckim i zginęło tam kilku naszych chłopaków. Około 10. dotarli na wyspę kpt. „Bustromiak”, rtm. „Ostroga” i kilku rannych żołnierzy. Wieczorem kapitan z ochotnikami poszli zobaczyć, co się stało z zabitymi. Nie można jednak było do nich dojść: złożone na podwórku gospodarza ciała były pilnowane przez dwóch sowieckich wartowników.

Surkonty – 21 sierpnia

Z wyspy wszyscy ruszyliśmy dalej. Z nami szli także ranni. Chociaż ich rany były bolesne, nie słyszeliśmy ani jęku, ani skarg. Rzeczywistość była taka, że nie mieliśmy nawet bandaży. Tych kilka, które mieliśmy, po każdym opatrunku musieliśmy prać, suszyć i znów bandażować. Po długiej wędrówce dotarliśmy wczesnym rankiem do Surkont. Nas z Gienią i rannymi ulokowano w stodole. W Surkontach zastaliśmy kilkudziesięciu żołnierzy, w tym kilkunastu moich kolegów z gimnazjum. Tuż koło domu mieszkalnego zauważyłam też majora „Kotwicza”, rozmawiającego z łączniczką.

Około południa zupełnie niespodziewanie zaczęła się ostra strzelanina. Wojska sowieckie okrążyły wieś z trzech stron i rozpoczęły ostrzeliwanie naszego miejsca postoju. Walka trwała od 13 do 20, jednak odbywała się jak gdyby obok nas – Gieńki i mnie – ciągle byłyśmy zajęci rannymi.

Po jakimś czasie otrzymaliśmy rozkaz przejścia do pobliskiej olszynki. Tam zebrało się kilkunastu żołnierzy. Kpt. „Bustromiak” chciał dowiedzieć się, co się dzieje z mjr. „Kotwiczem” i rtm. „Ostrogą”. Zapytał więc, kto pójdzie na górkę porośniętą owsem, gdzie miał stanowisko obronne „Kotwicz” i sprawdzi ich sytuację. Zgłosiłam się bez namysłu, gdyż nie miałam broni i w bitwie nie byłam potrzebna. „Bustromiak” rozkazał, aby po dotarciu na miejsce zasygnalizować chusteczką, czy oni są żywi.

Pobiegłam w kierunku owsa, ani przez chwilę nie myśląc, że mnie trafią. Dotarłam wreszcie do skraju pola, porośniętego zbożem. Był tam sierżant z „Bohdanki”, który krzyczał, abym natychmiast uciekała: „Kotwicz” nie żyje! „Ostroga” nie żyje! „Erkaem” nie żyje! Wszyscy zginęli!”. Byliśmy na górce, a za nami szła tyraliera sowieckiego wojska. Zdążyłam dać znak „Bustromiakowi”, że nie żyją. Zobaczyłam jeszcze jak kapitan z gromadką kilkunastu chłopców – tych z olszynki – z karabinami trzymanymi przez pół, po partyzancku, pochyleni, poszli w stronę łubinu, jedynej wolnej przestrzeni. Przeszli przez łąkę, a chociaż Sowieci strzelali cały czas, nikogo nie trafiono. Weszli do łubinu i znikli.

Wtedy ja też pobiegłam w ich stronę; biegłam, padałam i znów biegłam. Przede mną biegł kpt. „Hatrak”, a obok mnie Gieńka. Widząc, że kapitan jest ranny, z ręki mu tryskała krew, doczołgałam się do niego, żeby zrobić opatrunek. A on ciągle krzyczał, bym uciekała. Przewiązałam mu rękę, a kiedy się obejrzałam, to zobaczyłam, że Gieńka już nie żyje. Biegłam dalej. Miałam wąską spódnicę, a przede mną był rów melioracyjny z błotem. Skoczyłam, wpadłam w bagno i ugrzęzłam. Sowieci doskoczyli mnie i byli by zadźgali bagnetami, ale ich oficer zasłonił mnie krzycząc „nielzia!”.

Wyciągnęli mnie z błota, dali do rąk dwie skrzynki z nabojami, bardzo ciężkie i kazali to nieść. Wreszcie doprowadzili na jakąś górkę.

Paliła się stodoła, w której zostali nasi ranni. Prowadząc mnie w jej kierunku zatrzymywali się przy każdym rannym i zabitym i wszystkich dźgali bagnetami – z furią, z wściekłością, ze straszliwą nienawiścią, krzycząc i klnąc. Ujrzałam kpt. „Hatraka”, leżał przytomny z przewiązaną przeze mnie ręką i patrzył mi w oczy z ogromnym współczuciem. Mógł przecież żyć, był ranny w rękę, ale zamordowali go jak innych rannych, bagnetem.

Prowadzili mnie po tym placu boju, po łące śmierci i męki. Milczałam, nie krzyczałam, nie zemdlałam, nie zwariowałam – żyłam!? A jednak to, co wtedy widziałam i przeżyłam, było ponad moje siły, zawsze, przez wszystkie lata, siedziało we mnie, w mojej pamięci, bolące i ciągle świeże. Był nawet czas, że przestałam się modlić, bo „i odpuść nam nasze winy jako i my odpuszczamy” – wtedy nie dla mnie było, nie odpuszczałam, nie mogłam! Czy ktoś z nas wie, jaka jest granica naszej wytrzymałości, zarówno fizycznej jak i psychicznej? Oby nie trzeba było nikomu tego sprawdzać! Ja to wiem.

Zamiast epilogu

Potem zabrano ode mnie skrzynki z amunicją, ręce związano do tyłu żołnierskim pasem, barbarzyńsko, z nienawiścią. Okropnie bolały ramiona, zdawało się, że nie wytrzymam. Całą noc pilnowało mnie dwóch żołnierzy. Na drugi dzień rano rozwiązano ręce i przyprowadzono na skraj łąki. Wszyscy zabici leżeli w jednym rzędzie, twarzą do ziemi. Kazano mi pokazać, który z nich jest mjr. „Kotwiczem”. Nie pokazałam, chociaż był on wśród zabitych, twierdziłam, że znalazłam się tu przypadkowo, że byłam uciekinierką z miasta i że nikogo tu nie znałam. Biegłam, bo wszyscy biegli.

Nagle jeden z sowieckich żołnierzy zauważył wytarty z rosy ślad, skierowany do pobliskiej kopy siana. Podeszli tam i wyciągnęli ciężko rannego Cześka Marszałka, nowogródczanina, z VIII Batalionu „Bohdanka”. Jeden ze starszych pokazał, że należy go zadźgać. Wtedy zaczęłam przeraźliwie krzyczeć! Krzyczałam i nie mogłam przestać, z całej siły – nieludzko. Nie zabili go, wzięli na koc i zanieśli na miejsce postoju.

Już w obozie na Syberii jedna z rodaczek, która siedziała w więzieniu w Lidzie, opowiedziała, że Czesiek leżał w więziennym szpitalu i żył jeszcze pół roku.

Zabrano mnie z Surkont, władowano na ciężarówkę i przywieziono najpierw na posterunek milicji do Radunia. Po przesłuchaniu wsadzono do chlewa, a pod wieczór zabrano stamtąd, zarzucono na głowę jakąś gazę i gazikiem przywieziono do Lidy.

Posadzono mnie w domu pana Szemisa, przyjaciela mojego ojca, pilnował Białorusin z czerwonej partyzantki. Przeraźliwie brudna, bo w Surkontach siedziałam w błocie, byłam zupełnie obojętna na wszystko, co się działo wokół, w oczach wciąż miałam mękę kolegów, w uszach ich jęk. Wzywano mnie na przesłuchania, pytano o coś, nie wiedziałam o co, nic do mnie nie docierało. Poza tym mówiono po rosyjsku, a dla mnie to była nowa mowa. Nie bito, tylko ciągle wymachiwano rękami przed nosem grożąc, że powieszą mnie na słupie na placu. Tam potem publicznie powieszono Bakłażca – przedwojennego harcmistrza, dowódcę zmotoryzowanego oddziału „Ragnera”.

Potem było więzienie w Grodnie, sąd wojenny, najpierw wyrok śmierci, który zamieniono na 10 lat do obozu pracy (Isprawitielnych Trudowych Łagierej)

Cdn.

Na zdjęciu: „Teresa” przy grobie w Surkontach (początek lat 90.).

<<<Wstecz