Jan Kozicz opowiada (1)

Świat byłby bez nich smutny i szary. O takich mówią: ludzie pozytywnie zakręceni. Czasem ktoś doda, że są maniakami, w dobrym znaczeniu tego słowa, albo oryginałami. Z reguły są to osoby obdarzone większymi lub mniejszymi pasjami. Nie przeszkadzają nikomu. Mają jakiś dar serdecznego współżycia z otaczającym ich światem, interesują się wieloma rzeczami. Lubię z Janem Koziczem porozmawiać, słuchać jego opowiadań. Czasem niezwykłych, nieoczekiwanych, zaczynanych bez przyczyny i nie skończonych. Kim jest? Zecerem z zawodu. Ma dwójkę wspaniałych dzieci, już dorosłych i „na swoim”, oddaną żonę, o której zawsze mówi z miłością i szacunkiem. O sobie, że jest chłopakiem z Żelaznej Chatki, z wileńskiej ulicy, poetą, aktorem, artystą i marszandem. O tym wszystkim opowie naszym Czytelnikom. Gdy wstępnie umawiam się na spotkanie, wręcza mi kartkę papieru. Na niej wydrukowanych jest kilka jego wierszy. Na odwrocie wpisuje numer telefonu, swoje imię i nazwisko: po polsku, litewsku i rosyjsku.

Żałuję, że nie znam innych języków

Gdybym umiał, napisałbym jeszcze po żydowsku, tym bardziej, że jak słyszałem, żydowski język literacki ukształtował się w Wilnie. Wypadało by też napisać po białorusku, ukraińsku, tatarsku, karaimsku, niemiecku, hebrajsku, jidysz. Wszystkie te języki żyły w moim mieście rodzinnym i nikt nie wstydził się ich używać… A teraz… Powiem krótko: nie znoszę nacjonalizmów… Nie znoszę zamykania się w swojej narodowości i twierdzenia, że ona jest najlepsza. Pewnie Boga się nie boją. Obraz Jezusa Miłosiernego, przeniesiony z wileńskiego kościoła Ducha św. do pobliskiego Sanktuarium Miłosierdzia Bożego, pozbawiony został oryginalnego polskiego napisu „Jezu, ufam Tobie”, który od zawsze był u stóp Chrystusa. W zamian podobno przymocowano do ramy mosiężną wygrawerowaną tabliczkę z tymże napisem. Jest ona praktycznie niewidoczna, bo zlewa się z kolorem obramowania. Natomiast na ścianie świątyni, po lewej stronie, znalazły się napisy aż w jedenastu językach. Polski figuruje jako czwarty. Na sklepieniu, nad ołtarzem, słowa „Jezu, ufam Tobie” są po łacinie. Inna rzecz, i tu dodam, że chyba jednak Boga się przestraszyli, dobrze się stało, że jest tyle napisów. Tylko nie rozumiem jakim prawem zmieniono to, co było w oryginale.

Jak się stałem się Jonasem

Urodziłem się w 1945. Ojciec poszedł mnie zarejestrować. Gdyby wtedy w biurze metrykacji siedział Rosjanin i pewnie z KGB, to byłbym Iwan Kozicz. Ale akurat urzędował kagebesznik Litwin, to mnie zapisał - Jonas Kozičius. Na to mój ojciec: my Polacy, powinno być – Jan Kozicz. – Nie ma tu żadnych Janów – padła odpowiedź – ale jest jedno wolne miejsce na Syberię. Ojciec na taki argument skapitulował. W ten sposób stałem się Jonasem Kozičiusem. Na swój sposób protestowałem: kiedy uczyłem się w szkole na Krupniczej, wtedy nr 11, dziś gimnazjum Adama Mickiewicza, nauczycielka języka litewskiego zawsze wywoływała mnie do tablicy: Jonas Kozičius. Udawałem, że mnie to nie dotyczy. Doskakałem się: chciano mnie nawet zostawić na drugi rok w tej samej klasie. Dyrektor Karużo zrobił zebranie i wszystko skończyło się dobrze. Chcę jeszcze dodać, że najpierw uczyłem się w trzydziestej szkole koło Ostrej Bramy, potem – w siódmej, w pobliżu obecnego dworca autobusowego. Przerzucali nas z miejsca na miejsce. Ludzie wtedy znowu wyjeżdżali do Polski, było mniej dzieci, szkoły zamykano.

Po latach spotkałem swoją nauczycielkę litewskiego. Była to wtedy już mocno starsza pani. Mówię do niej: „Laba diena, tamsta mokytoja”. „To ty, Jonasie, przecież nie umiałeś po litewsku”. A ja na to, że mam żonę Litwinkę, że ją uczę polskiego, a ona mnie litewskiego. Porozmawialiśmy sobie, oczywiście po litewsku. Spytałem, czy nie potrzebuje jakiejś pomocy, na przykład mógłbym wyremontować jej mieszkanie. Wzruszyła się. W końcu pytam, jaką ocenę może mi wystawić z języka państwowego. Odpowiedziała, że piątki nie da, bo nie jestem Litwinem, ale cztery z plusem – owszem.

Powiem tak: mam w paszporcie – Jonas Kozičius. Jestem i zawsze byłem Polakiem. Otrzymałem Kartę Polaka. Mogę spokojnie umierać.

Mój syn Antoni

Los tak chciał, że mój syn urodził się w lutym 1978. Mama mówi: „Wiesz co Janek, ojciec twój też urodził się 10 lutego i też o drugiej godzinie. Małego, tak jak jego, nazwiemy Antoni Kozicz. Rok przeszedł, wołają mnie do metrykacji. Proszę siadać – mówią – zapisać, co i jak o synie. Piszę: Antoni Kozicz, a oni – powinno być - Antanas Kozičius. Ja im na to: dość, macie już Jonasa Kozičiusa. A syn urodził się w dniu urodzin dziadka i będzie Antoni. Teraz do Syberii już mnie nie wywieziecie. I na tym się skończyło. Po miesiącu wołają mnie, że dziecko nie zarejestrowane i wlepią mi mandat. Żadnego mandatu płacić nie będę, nie macie prawa mnie karać, bo jestem deputowanym rejonu radzieckiego miasta Vilnius. Naczalnik byłem. Komedia to, ale ludzie mnie wybierali. Pracowałem wtedy w drukarni podległej Moskwie. W końcu jednak zgodzili się wpisać imię syna: Antoni. Ja im: to już demokracja. Wybrałem butelkę dobrego koniaku i pudełko cukierków. Buch na stół. Wtedy takie rzeczy dostawało się „po błacie” (od red: po znajomości, spod lady). Oni w krzyk: o, nie, nie, nie! A ja im na to: to sobie po pracy: za mego syna, żeby on wielkim człowiekiem był.

Wie pani, chłopak po szkole zaczął studiować na wydziale elektroniki Uniwersytetu Technicznego im. Giedymina w Wilnie. Jest obecnie doktorem nauk. Oto, proszę spojrzeć: książeczka z wydrukowaną po angielsku jego rozprawą na uzyskanie stopnia doktora nauk. Napisał dla mnie na okładce: Kochanemu Ojcu na pamiątkę od syna Antoniego 7. IV. 2008 Wilno.

Córka Jolanta też ma wyższe wykształcenie. Dobre i mądre są moje dzieci.

Dobra gazeta

Kiedy zbliżam się do „swego” kiosku, pani nie pytając od razu podaje mi „Tygodnik Wileńszczyzny”. Dobra to gazeta. I nic dziwnego: popatrzcie jacy ludzie pracują i współpracują (od red: przez skromność nie wymieniamy nazwisk, ale zapewniamy, że żadne nie zostało pominięte). Wszystko w niej znajdę: tyle tematów, nawet programy telewizyjne po polsku. Kiedy na Zamkowej sprzedaję obrazy, często mam przy sobie „Tygodnik”. Lubię sobie pogawędzić z ludźmi, nie tylko o malarstwie, ale o życiu w ogóle. A jak widzę, że człowiek Wilnem i Polakami Wileńszczyzny się interesuje, to mu gazetę daję w prezencie. A całemu zespołowi „Tygodnika Wileńszczyzny” dedykuję ten mój wierszyk, który zatytułowałem „Promyk”:

Jest w lekkim biegu promyk wiosenny.
Kąpie się w stawie, budzi gaj senny,
Zza chmur firanek klomby wyzłaca,
tworzy, przetacza, w piękno obraca.
Ogrzewa rolę, zadziwia wzlotem.
Płonie bursztynowym, litewskim złotem.
W deszczowe chmury promyk strzelisty
wpatruje się znów jasny i czysty.
A w mroku nocy,
w liściastych drzewach
szuka schronienia – swój blask rozsiewa.

(Ciąg dalszy opowiadania nastąpi)

Halina Jotkiałło

Na zdjęciach: Jan Kozicz, sierpień 2013 r., marszand z wileńskiej ulicy Zamkowej (Pilies) - tegorocznym hitem są malowane „portrety” kotów autorstwa Piotra Linnika; rok 1936, pracownicy elektrowni miejskiej na Pióromoncie, na prawym brzegu Wilii (pierwszy od lewej – Antoni Kozicz).
Fot.
Bohdan Domolewski oraz archiwum Jana Kozicza

<<<Wstecz