Wspomnienia niczym powroty do stron ojczystych

Śladami dziadka i pradziadka (2)

Dostatnie i pracowite życie rodziny Antoniny i Jana Kułakowskich przerwała wojna. Zbliżający się front opustoszył sklepy, których, jak na owe czasy było niemało w Nowej Wilejce, zadbane niegdyś domy również opustoszały, bo wielu mieszkańców wyjechało w głąb Rosji. Po pozostawionych domach plądrowali szabrownicy. Był to początek I wojny światowej.

Kolejarza Jana Kułakowskiego razem ze wszystkimi kolejarzami ewakuowano na Ukrainę. Antonina z pięciorgiem dzieci, z których Józef był najstarszy, bo już 14-letni, najmłodsza Emilka miała 1,5 roku, zostały bez opieki ojcowskiej z niewielkim zapasem pieniędzy i żywności.

Żywność – za futro i złoto

Pan Józef nie mógł przez długie lata zapomnieć, jak przybyłych na plac rynkowy Niemców co poniektórzy, włącznie z burmistrzem, witali chlebem i solą. Gdy opowiedział o tym mamie, ta zaczęła płakać i modlić się.

„Tak więc z okupacji rosyjskiej przeszliśmy w okupację niemiecką. Razem z mamą było nas 6 osób. Ja, braciszek mój Staś i 3 siostrzyczki: Polcia, Terenia i Emilka. Zapasów żywności nie mieliśmy, pieniędzy również, ruskie pieniądze nie miały żadnej wartości. Na wsi można było wprawdzie coś kupić do jedzenia, ale tylko za złote rzeczy, takie jak pierścionki, obrączki ślubne, zegarki czy broszki albo kolczyki. Albo dobre droższe ubranie – futro, ładną suknię, tylko takie rzeczy wieśniacy chętnie zamieniali na chleb, masło, mięso, kartofle czy zboże” – pisze w swym pamiętniku Józef.

Niedojadanie było nagminne. Dzieci Kułakowskich również poczuły, co to jest głód. Były osłabione i opuchnięte z głodu.

„Niedaleko od naszego mieszkania na sąsiedniej ulicy była urządzona przez Niemców wojskowa rzeźnia bydła. Żandarmeria jeździła po wioskach i zabierała bydło. Tu zabijano zwierzęta, obdzierano ze skór, flaki wrzucano do dołu, a mięso odsyłano do wojska. Przy tym dole było zawsze dużo ludzi, którzy wybierali flaki z dołu, wyciskali z nich gnój i z flaków gotowano zupę. Mama poszła też raz do tego dołu, żeby zdobyć trochę flaków dla nas na obiad, ale zaczęło ją mdlić i wróciła bez niczego”.

Ks. Tomasz Makarewicz znał dobrze tę rodzinę, wiedział, że są praktykującymi katolikami, więc pomógł – urządził dzieci na wyżywienie w sierocińcu. Otrzymywały codziennie zupę, herbatę i kawałek chleba. Natomiast matka rozpoczęła pielgrzymkę po wsiach, wymieniając różne rzeczy na żywność. Na jakiś czas tego skromnego jedzenia starczyło, ale zaczęły ludziom dokuczać różne choroby: tyfus, czarna ospa, grypa i rozmaite inne. Szczególnie dzieci zaczęły umierać masowo. Józek przeżył operację – guz na szyi – operowany był bez znieczulenia, a podczas operacji żołnierze trzymali chłopaka za nogi i ręce, by nie targnął z bólu. Zapłatą dla lekarza było dziesięć jajek.

Wojna i okupacja niemiecka trwały dalej. Coraz częściej były naloty, bomby spadały ze strasznym hukiem na kolej żelazną, na stację kolejową, a często trafiały i na zwykłe domy mieszkalne, a ludzie ginęli jak muchy, życie w miastach było ciężkie, niebezpieczne, a do tego dokuczał głód. Józkowi przytrafił się co prawda zarobek – uczył pisania i czytania pewną już starszą dziewczynę ze wsi, a ta przynosiła czasami kawałek mięsa, dzbanek mleka czy kilka jajek.

Matka z dziećmi postanowiła wyjechać do Nowosiółek.

Kultura weszła do Nowosiółek

W Nowosiółkach rządził dzierżawca Łukowski. On i jego żona okazali się ludźmi bez skrupułów, znęcali się nad kobietą i jej dziećmi, więc za namową krewnych, którzy tam mieszkali, matka podała Łukowskich do sądu. Orzeczeniem sądu Łukowscy zmuszeni byli wyjechać z posiadłości Kułakowskich.

Wreszcie zostali prawdziwymi właścicielami dużego gospodarstwa o obszarze 20 hektarów urodzajnej ziemi, dużego sadu owocowego, obszernego domu mieszkalnego oraz ogromnej stodoły, dużych chlewów dla inwentarza i spichrza na zboże. Na początek gospodarowania krewni oddali rodzinie prosiaka, kury, dzieci doglądały króliki, gołębie. Józef nauczył się piłować i rąbać drwa, orać i bronować, kosić i zaprzęgać konia – przecież był najstarszym w rodzinie. Pomału rodzina Kułakowskich stała się na wsi autorytetem. Tym bardziej, że Józef był chłopakiem uczonym, po czterech klasach gimnazjum, a oprócz tego umiał opowiadać bajki, czytał dzieciom książki, wiersze polskie i rosyjskie. Syn wujka Ignacego brał cymbały i przygrywał na takich dziecięcych spotkaniach. Aż pewnego razu niektórzy gospodarze, będąc sami niepiśmienni, zaproponowali Józkowi, żeby ich dzieciaków nauczył czytania i pisania, a oni będą mu płacić produktami żywnościowymi. Chłopak zgodził się na tę propozycję i co dzień po śniadaniu przychodziło do domu Kułakowskich dwoje dzieci, potem jeszcze dwoje, które uczyły się pisania i czytania. Do Nowosiółek, gdzie przedtem jedynym piśmiennym mężczyzną był sołtys, wkroczyło życie kulturalne.

Matka jednak stale myślała o domach w Nowej Wilejce. Pojechała więc razem z Józkiem. Ileż bólu przecierpieli, gdy zobaczyli ich piękne domy bez szyb, zrujnowane i okradzione, z powyłamywanymi płotami i ścianami popękanymi. Od fortepianu pani generałowej zostały tylko szczątki nadające się na rozpałkę.

Pierwsza szkoła w Podubinkach

„Pewnego dnia po śniadaniu, gdy czekałem na przyjście dzieci na naukę, na nasze podwórko zajechała jakaś bryczka, z której wysiadły dwie osoby w starszym wieku – mężczyzna i kobieta. Poszukiwali Kułakowskich. Byli to dzierżawcy dużego majątku Podubinka – Juchniewiczowie. Przed wojną majątek należał do hrabiego Tyszkiewicza”.

Celem ich wizyty było utworzenie w Podubinkach prywatnej szkoły, a ponieważ dowiedzieli się, że w Nowosiółkach mieszka chłopak, który ukończył cztery klasy gimnazjum, więc zaproponowali mu zorganizowanie takiej szkoły. Wspomnienia Józefa – to swoisty dokument powstawania polskiego szkolnictwa na wsi podwileńskiej. Chłopakowi udało się 20 dzieci uczyć pisania, czytania, liczenia i katechizmu. Juchniewiczowie polubili nauczyciela i, zgodnie z obietnicą, co miesiąc wozili do matki mięso, zboże, kartofle. Jednak nastąpiły nowe nieszczęścia – ludzie zaczęli chorować na ospę i tyfus. Wielu poumierało, więc pani Kułakowska kazała, by syn wracał do domu.

Znów rozpoczęło się pracowite życie wiejskie. I ogromna radość – powrót ojca Jana Kułakowskiego.

Po paru dniach ojciec pojechał do Nowej Wilejki, by zobaczyć, co się tam dzieje. Był przerażony zastaną ruiną domów. W końcu, po dłuższej naradzie z mamą, postanowił sprzedać zabudowania, ogród i plac i pozostać na wsi na gospodarstwie.

„Po zakończeniu wojny i po ustąpieniu Niemców, powstała Polska z prezydentem Mościckim i marszałkiem Śmigłym Rydzem na czele, zaczęli pracować polscy urzędnicy, powstały polskie szkoły, gimnazja i uniwersytety i życie zaczęło płynąć po nowemu. Przed rozpoczęciem II wojny światowej, w 1938 roku, zmarł ojciec, mama otrzymywała po ojcu rentę 65 złotych miesięcznie, a my oddaliśmy ziemię gospodarzowi, który ją uprawiał, oddając nam za to połowę wszystkich plonów. Żeby opisać okres II wojny światowej musiałbym jeszcze drugi zeszyt użyć. Ale tego już nie zrobię, bo dożyłem dzięki Bogu do 85 lat i słabo widzę. Życzę tobie, kochany synku mój, szczęśliwego długiego życia i całej rodzinie naszej; ojciec twój Józef Kułakowski” – są to ostatnie słowa pamiętnika Józefa Kułakowskiego, pisane w roku 1985. W tym samym roku zmarł w Dobrym Mieście, otoczony opieką swych dzieci, wnuków.

Wnuk Marek spisuje dzieje rodziny

Najstarszy syn Józefa, Antoni Kułakowski, do którego skierowane są te słowa, mieszkający dziś w Dobrym Mieście, zachował ten gruby zeszyt wypisany kaligraficznym pismem.

Co było potem? Spisaniem tego zajął się syn Antoniego – Marek Kułakowski, również urodzony w Dobrym Mieście. „Szkoda, że Dziadkowi nie starczyło zdrowia na uzupełnienie swojego pamiętnika. Tata mi powiedział, że jego ojciec trzymał w tajemnicy wydarzenia z okresu przed i wojennego ze względu na bezpieczeństwo swojej rodziny. Bał się opowiadać o pewnych wydarzeniach, gdyż w tzw. „wolnej Polsce” groziły za to poważne represje”.

Stanisława i Józef Kułakowscy pobrali się już w dość poważnym wieku – Józef miał lat 40, jego wybranka Stanisława – 30. Było to przed wybuchem II wojny światowej. Zamieszkali w Nowosiółkach, mimo że Stanisława, z domu Wakiec, była rodowitą wilnianką. Tam właśnie na świat zaczęły przychodzić dzieci. Pierworodny Antoś urodził się w 1941 roku, po trzech latach – Zosia, po dwóch latach urodził się Staś. Najmłodsza córka Terenia przyszła na świat już w Międzylesiu i była dzieckiem sporo młodszym od pozostałej trójki.

Nie ominęły tej rodziny tragiczne wydarzenia wojny – ktoś z dalszej rodziny zginął w Katyniu, o czym dziadek Józef zabraniał opowiadać, brat Józefa – Stanisław i siostra Terenia zginęli przed wojną w Korkożyszkach w nieznanych okolicznościach. Natomiast najmłodsza siostra Emilka wyszła za mąż za sąsiada o nazwisku Jan Maciejewski i urodziła dwoje dzieci: syna Wojtka i córkę Magdę.

„Dywersja” Wojtka i Antosia

Z Wojtkiem i Antosiem wiąże się bardzo zabawna historia, która wydarzyła się podczas ewakuacji do Polski. Pociąg towarowy, którym jechali, ciągnęła ogromna lokomotywa napędzana węglem. Przejazd trwał ponad dwa tygodnie. Dorośli podczas postoju mieli pełne ręce roboty. Trzeba było nakarmić zwierzęta, sprawdzić zamocowanie i stan dobytku. Dzieci ten czas mogły być na podwórku. Ale maluchom doskwierała nuda, a obaj od najwcześniejszego dzieciństwa pasjonowali się mechaniką, co w wieku dorosłym stało się ich chlebem powszednim. Podczas postoju skakali po wagonach i szperali, gdzie się tylko dało. Odkryli małe zbiorniki, zamykane z góry przepięknymi dekielkami osadzonymi na zawiasach, w których znajdowała się oliwa i postanowili napełnić je dla zabawy piaskiem. Jak się później okazało, były to smarowniczki służące do smarowania łożysk w kołach wagonów. Transport ruszył, po pewnym czasie z kół zaczął wydobywać się ogień. „Wycieczka” została przerwana na dobę. Skład został wymieniony i zestawiony na nowo. Dorośli mieli pełno roboty z przeładunkiem i zamocowaniem na nowo swojego dobytku. Wydarzenie to wywołało wielką drakę, ale nikt nie poniósł za to konsekwencji.

Stanisława i Józef Kułakowscy najpierw dotarli do Dobrego Miasta. Józef otrzymał propozycję objęcia stanowiska pracownika biblioteki w Lidzbarku Warmińskim. Zajmował się tym przed wojną i posiadał dość dobre wykształcenie jak na tamte czasy. No i znał trzy obce języki. Znalazł jednak gospodarstwo, rodzina przesiedliła się do wsi Zalesie (obecnie Międzylesie), położonej w gminie Dobre Miasto, powiat Lidzbark Warmiński. Pierwszy dom, który znaleźli, też nie spełniał oczekiwań. Po paru miesiącach wyszukali sobie gospodarstwo, w którym żyli i pracowali do samej emerytury.

Podróż wnuków i prawnuków

W czerwcu 2009 r. pan Marek z żoną Olą oraz synami: Krzysiem, Michałem i Andrzejem, z siostrą Anią i jej mężem Mariuszem oraz ich dziećmi: Kingą i Bartkiem odwiedzili Wilno. Była to wyprawa śladami pamiętnika dziadka Józka.

„W Nowej Wilejce zobaczyliśmy cerkiew, o której wspominał Dziadek. Byliśmy również w kościele, w którym nasz dziadziuś był ministrantem. Wewnątrz przy ołtarzu odkryliśmy tablicę pamiątkową ufundowaną budowniczemu świątyni ks. Anicetowi Butkiewiczowi, którego następcą został ks. Tomasz Makarewicz, ten, który pomagał naszej prababci wykarmić dzieci podczas I wojny światowej. On również chciał opłacić studia dziadka Józefa na Uniwersytecie Wileńskim na wydziale rysunku, na co nie zgodziła się matka.

Tego samego dnia ruszyliśmy do Nowosiółek.

Udało się nam odszukać posesję, na której mieściła się biblioteka (dziadek prowadził ją przed wyjazdem do Polski). W miejscu dawnego domu wyrastały krzaki z wysokimi pokrzywami. Z ziemi wystawały fundamenty przysypane gliną. Można było znaleźć stare cegły oraz kamienie. Korzystając z opisu w pamiętniku Dziadka, łatwo było odszukać gospodarstwo jego siostry, po mężu Maciejewskiej. Wszystko tak łatwo nam się zgadzało, mimo że od momentu opuszczenia Litwy byliśmy pierwszymi Kułakowskimi, którzy powrócili po przeszło 60 latach na swoją ojcowiznę”.

Anna wspomina dziadków Józefa i Stasię jako ludzi skromnych, umiejących się godzić z wszystkim, co przyniesie życie. „Poznawaliśmy kraj, który był ojczyzną naszych dziadków i pradziadków. Mam nadzieję, że dzięki tej wyprawie nasze dzieci Kinga i Bartek będą wiedziały, że ich korzenie znajdują się na Wileńszczyźnie”.

Mariusz, mąż Ani: „Szukając ruin domu, zachodzimy na jakieś gospodarstwo. Ludzie początkowo nieufni, dopiero polski język otwiera nam drzwi. Ku mojemu zdziwieniu wszyscy mówią po polsku, chociaż z lekkim, miłym dla ucha kresowym zaciąganiem. Znajdujemy ruiny domu, zapadnięte ściany, przewrócony komin, glina, rozrzucone cegły, kilka owocowych drzew, wszystko zarośnięte krzakami i trawą.

Korkożyszki – obchodzimy zadbany kościół, niestety, nie udaje nam się dostać do środka. Postanawiamy zajść na cmentarz. Cisza, spokój, większość nazwisk na grobach brzmi znajomo, polsko, kilka osób sprzątających groby bliskich i znowu polska mowa. Czy ja na pewno przekroczyłem granicę”.

Prawnuczka Kinga pisze: „Rodzice wraz z wujostwem zabierali ze sobą kamienie na pamiątkę, ja również chciałam mieć coś, co przypominałoby mi o tym miejscu. Zerwałam liść z jednej z lip koło pozostałości domu, ususzyłam go i włożyłam do koperty. Tę pamiątkę trzymam do dziś”.

Garstka ziemi z ojcowizny

Po powrocie babcia Stasia obejrzała nasze zdjęcia z wyprawy. Nie poznawała współczesnych Nowosiółek. Żywo zareagowała na zdjęcie z kościołem w Korkożyszkach. Poznała go od razu, mówiąc ożywiona: „Ale te drzewa porosły wokół kościoła”. Babcia zmarła w wieku 98 lat

„Na pamiątkę z rodzinnych pól przemyciłem kilka kamieni i worek ziemi. Jeden kamień uroczyście poświęcił ks. Adam Meger. Następnie kamień ten został wmurowany przez mojego Tatę Antoniego jako kamień węgielny naszego nowego domu w Kleszczewie. Przed domem Ani i Mariusza też leży kamień przywieziony z Nowosiółek. Garść ziemi użyłem do symbolicznego aktu podczas pogrzebu śp. babci Stasi.

Zapamiętam dziadka Józka jako człowieka starego i schorowanego, o łagodnym usposobieniu, zawsze cieszącym się na nasz widok. Jego głównym zajęciem na emeryturze było czytanie książek, rysowanie, bez opamiętania, zwierząt i palenie fajki. Dobrze pamiętam, jak chwalił się nami przed swoimi kolegami, którzy odwiedzali go w Dobrym Mieście. Słuchano wtedy z magnetofonu wileńskiej muzyki i rozmawiano o dawnych czasach” – wspomina pan Marek.

Krystyna Adamowicz

Na zdjęciach: „dywersanci” - Wojtek i Antoś - przed drogą do Polski; Antoni, Terenia i Zosia – dzieci Józefa.
Fot.
archiwum rodzinnego

<<<Wstecz