Wspomnienia niczym powroty do stron ojczystych

Jak Straczyccy walczyli o ziemię ojczystą

Tak los chciał, że dwoje młodych ludzi w najtrudniejszym okresie życia ich ojczystej ziemi, nękanej przez okupantów, szli tą samą drogą, ale nigdy się nie spotkali na szlaku wojennym. Oboje walczyli o wolność Ziemi Wileńskiej, wycierpieli niejedną trudną chwilę…

Spotkali się, gdy wojna była już skończona. Krystyna Mackiewiczówna, już w Kętrzynie, wyszła na dworzec, by spotkać transport, którym przyjechali ludzie z Wileńszczyzny. Przychodziła tutaj, by spotkać swoich bliskich bądź znajomych. W tłumie przybyłych zauważyła mężczyznę. Było widać, że wraca z piekła - postrzępione ubranie, bez najmniejszego bagażu, mizerność wprost niesamowita. Był to Teodor Straczyńki.

Synom i wnukom poświęcili

Przybyli do Polski na fikcyjnych dowodach: on jako Tadeusz Kozłowski, ona jako Mieczysława Grajewska. Z takimi nazwiskami żyli w PRL przez ponad 20 lat, aż do lat 60. Założyli rodzinę, doczekali się dzieci i wnuków. Przy spisanych dla rodziny wspomnieniach zawarli dedykację: „Poświęcamy te wspomnienia naszym synom i wnukom, by kochali swoją Ojczyznę, jak kochali ją ich ojcowie i dziadkowie”.

Krystyna urodziła się w Warszawie, ale rodzina Aniceta i Janiny Mackiewiczów przyjechała na Wileńszczyznę. Najpierw było Podbrodzie, gdzie rodzice dzierżawili bufet na kolei, a trójka dzieci uczyła się w szkole powszechnej. Podczas wojny przenieśli się do Wilna, zamieszkali przy ul. Piwnej, tuż obok Ostrej Bramy. Krystyna uczyła się w Gimnazjum ss. Nazaretanek. Potem były tajne komplety, a jednocześnie walka w Szarych Szeregach w Kolonii Wileńskiej, dokąd rodzina w czasie wojny się przeniosła.

We wspomnieniach Kolonia Wileńska to przed wszystkim pomoc w zorganizowaniu szpitala polowego. Czarny Trakt to przemycanie chłopaków do punktów zbornych i do miejsca ich oddziałów, a wcześniej – razem z siostrą Sabiną – werbowanie chłopców do oddziałów AK. 3. Brygada „Szczerbca” wpisała się na trwałe do szlaku bojowego Krystyny.

Turgiele - stolica partyzantki

„Po reorganizacji „Szczerbiec” zmienił swoje miejsce postoju i przeniósł się w rejon Turgiel. Parę kilometrów za Rudominem znajdował się teren, na który nie wkroczył żaden Niemiec ani Litwin, dlatego Turgiele nazywano polską stolicą partyzantki. Była to wielka frajda znaleźć się wśród swoich, gdzie śpiewano polskie piosenki, a w kościele brzmiało „Boże coś Polskę”. Następna wyprawa do oddziału to wyprawa trzema samochodami ciężarowymi 3 maja 1944 roku. Samochody zostały uprowadzone przez naszych chłopaków z niemieckich warsztatów samochodowych. Uszyłyśmy z Sabiną biało-czerwone flagi i z bijącym sercem oczekiwałyśmy na nich przy ul. Beliny. Droga była wolna, kontrola poszła gładko. Za Rudominem wyciągnęliśmy flagi, żeby przypadkowo partyzanci nie wzięli nas za Niemców i nie ostrzelali. W Turgielach serce się radowało patrząc na udekorowaną polskimi sztandarami miejscowość. Na uroczystość 3 Maja przybyły wszystkie oddziały partyzanckie stacjonujące w okolicy. Rozpoczęła się Mszą św. w miejscowym kościele, a po niej odbyła się defilada oddziałów. Obiad u sióstr zakonnych, a potem gry i zabawy na łące za kościołem. Niechętnie wracałyśmy do Wilna, szarej okupacyjnej rzeczywistości” - czytamy we fragmencie wspomnień.

Bolesny moment rozczarowania

Jakie niebezpieczeństwa przeżyła dzielna dziewczyna? Spotkanie z Ukraińcami, którzy zatrzymali ją i chłopaków, gdy przemycali środki opatrunkowe i leki; zdobywanie żywności dla rannych w operacji „Ostra Brama”; zwiad na Belmoncie, gdy toczyła się potyczka akowców z Niemcami i wreszcie ostre zapalenie płuc, na co prawie nie zwracała uwagi.

Po zdobyciu Wilna wracała z koleżanką Jagodą wozem zaprzężonym koniem pełnym broni i amunicji porzuconej przez Niemców. W Morkuciach zatrzymał ich patrol sowiecki, który chciał odebrać konia, ale dziewczęta skłamały, że na łące pasą się konie, więc będą mogli wziąć nie tak zmęczonego. Udało się. „Następnego dnia już nie myślałyśmy o broni, gdyż otrzymaliśmy rozkaz, by partyzanci stawili się pod Belmontem, żeby oficjalnie, jako Armia Krajowa, wkroczyć do Wilna. Staliśmy tak pod Belmontem od rana do obiadu. Okazało się, że władze sowieckie zabroniły wojskom AK wkroczenia do grodu Giedymina. Musieliśmy się rozejść. Był to jeden z najboleśniejszych momentów” - wspominała Krystyna.

Cena ratowania kolegi

Rozpoczęło się rozbrojenie żołnierzy AK. Krystyna pracowała nadal w konspiracji. W połowie stycznia 1945 roku doprowadziła do oddziału siostrę „Antoninę” oraz „Waldka” i „Urkę”.

Brawurowa akcja kosztowała dużo zdrowia. Nawet nie spostrzegła, jak jej stopy stały się bezwładne. Na postoju, gdy zaczęła zmieniać skarpetki zobaczyła, że palce obu nóg są odmrożone. Nie pomogło nacieranie śniegiem, ani późniejsze grzanie przy piecyku. Bąble zaczęły się gnoić, a jednak brnęła dalej, do miejsca, gdzie był przechowywany ranny w boju żołnierz „Urka”…

„Po kilku godzinach odpoczynku i nakarmieniu konia, zapakowaliśmy rannego na sanie i ruszyłam z nim w kierunku Turgiel. „Urce” zawiązałam chustkę na głowę, żeby upozorować, że wiozę chorą siostrę do lekarza, a kędzierzawe blond włosy „Urka” pasowały do tego jak ulał” – wspominała dalej nasza bohaterka.

Tymczasem sama Krystyna wymagała opieki. W Wilnie sprowadzono do niej doktora Jana Żemojtela. Doktor po oględzinach stwierdził, że palce u stóp kwalifikują się tylko do amputacji i natychmiast skierował ją do szpitala Czerwonego Krzyża na Zygmuntowskiej pod opiekę prof. dr. Kornela Michejdy. Amputację dziewczyna zniosła dzielnie. Właśnie tutaj odnalazł ją ojciec, który potem przychodził codziennie, by nakarmić córkę, a także sąsiadki z sali szpitalnej.

Kuda poszła „mołodaja”?

Gdy pewnego dnia do sali przyszedł dr Michejda i powiedział, że przekazuje oddział chirurgiczny lekarzom litewskim, było wiadomo, że trzeba w szybkim tempie wypisać się ze szpitala. Przyszła siostra miłosierdzia i powiedziała, że ci, którzy się wypisali, muszą jeszcze zaczekać. Ale pan Mackiewicz zrozumiał fortel nowej władzy i szybko zabrał córkę do samochodu. Musiał wrócić na salę, bo zapomniał tam rękawice i usłyszał jak enkawudzista wykrzykiwał: „Tut była mołodaja, kuda ona poszła...?”

Ojciec i córka zamieszkali u państwa Paszkiewiczów na Dominikańskiej. Ze swego domu ojciec wykradał w nocy własne rzeczy, by je sprzedać i jakoś wyżyć.

Krystyna otrzymała dowód na nazwisko Mieczysława Grajewska. Dowiedziała się też, że wszystkich kolegów z AK, którzy byli więzieni na Łukiszkach, wygnano na dworzec kolejowy i tam na topniejącym śniegu trzymano przez kilka godzin na kolanach zanim podstawiono wagony. W Polsce dowiedziała się, że przyszły małżonek Teodor Straczycki również klęczał przed dworcem kolejowym.

„Sziroka strana moja radnaja”

O trudnym szlaku żołnierza AK, ziemianina rodem ze stron oszmiańskich, kaprala podchorążego 13. Brygady AK „Nietoperza”, a nieco później 12. Brygady AK „Cerbera” można opowiadać wiele. Do życiorysu wojennego wpisał takie epizody jak: walka w Krewie, Graużyszkach, Murowanej Oszmiance, Holszanach. Był zast. dowódcy zwiadu konnego. Do 22 lutego 1945 roku działał w Wilnie aż został aresztowany i osadzony na Łukiszkach, skąd został deportowany do katorżniczej pracy w kopalni węgla.

„Codziennie o piątej rano głośnik radiowy nadawał „Sziroka strana moja radnaja”. Był to sygnał do wstawania, na który wpadało kilku konwojentów z psami krzycząc „padjom”. Kto nie miał siły wstawać, tego szczuto psami albo ściągano siłą. Po piątej pędzono nas na plac obozowy, gdzie czekała, zimą na saniach, latem na dwukółce, beczka z kawą. Po ustawieniu nas w kolejce i dwukrotnym przeliczeniu wlewano nam do puszki, znalezionej w przydrożnym rowie, chochlę zimnej lury. Jednocześnie każdy otrzymywał na cały dzień porcję chleba o wadze 350 g. Chleb był zawsze mokry, bo pracujący w „chlebożerce”, aby uzyskać dodatkowe porcje chleba dla siebie i na nielegalny handel, polewali go wodą…

Po kilku miesiącach pracy rano po pobudce schodząc z pryczy zemdlałem. Odwieziono mnie do lazaretu, okazało się, że miałem obustronne zapalenie płuc i 40 stopni gorączki, a sanitariuszka mając dwie bańki, przestawiała je na plecach z jednego miejsca na drugi powtarzając „Kozłow, ty żyw”. Pan Straczycki w podziemiu nosił nazwisko Kozłowski.

Pani Jagoda z Zarzecza

Ucieczka z obozu była jedynym ratunkiem. Razem z kolegą wiele przeżyli. Była to droga przez mękę, dobrnął jednak do ukochanego Wilna.

„Kiedy pociąg się zatrzymał przed semaforem, zeskoczyłem z buforów i pobiegłem do Ostrej Bramy, gdzie na kolanach żarliwie dziękowałem Matce Boskiej Ostrobramskiej, że wyprowadziła mnie z piekła. Zorientowałem się, że jest godzina piąta rano i na ulicach nikogo nie ma, a mój wygląd zdradzał moje pochodzenie. Jeśli spotka mnie patrol sowiecki, to znów trafię do więzienia. Postanowiłem więc udać się do przyjaciół. Po drodze - na Zielonym Moście -spotkałem dawnego przyjaciela, który oświadczył, że dziś wyjeżdża do Polski, a mnie polecił bym poszedł na Zarzecze do pani Jagody – Ona da ci kartę repatriacyjną i pojedziesz do Polski, jeśli zdążysz to nawet dziś.

Pani Jagoda była bardzo serdeczna, nakarmiła, dała kanapki, jakiś sweter i sporządziła dokumenty na nazwisko Tadeusz Kozłowski. Tego samego dnia odprowadziła go do pociągu, wepchnęła w kryjówkę między szafami i w ten sposób przybyłem do Kętrzyna.”

Dwie metryki ślubne

„26 kwietnia 1946 roku wyszłam za mąż – wspominała dalej pani Krystyna. Ceremonii ślubnej przewodniczył znajomy ksiądz z Nowej Wilejki. Była więc możliwość otrzymania dwóch metryk ślubnych – jednej na nazwisko Straczyccy, drugiej na nazwisko Kozłowscy. Na fałszywych papierach przetrwaliśmy do roku 1962”.

Teodor i Krystyna przeżyli razem ponad pół wieku. Przychodzili na Kaziuka, przyjeżdżali na Wileńszczyznę, by odwiedzić groby poległych kolegów. Od dziesięciu lat pani Krystyna na imprezy związane z Ziemią Wileńską przychodzi sama – Teodor zmarł w roku 2002. Pani Krystyna w maju br. razem z innymi akowcami ze „Szczerbca” planuje przyjazd na Wileńszczyznę, by umieścić ryngrafy na grobach kolegów spoczywających w Koleśnikach, Skorbucianach i Kolonii Wileńskiej.

Krystyna Adamowicz

Na zdjęciach: Mieczysława i Tadeusz Straczyccy.

<<<Wstecz