My – ćwierćmilionowa przykrość

„Litwa nie jest w stanie wyrządzić Polsce krzywdy, może nam co najwyżej zrobić przykrość. Nie wynarodowi też kilkuset tysięcy Polaków żyjących w jej granicach, bo nie udało się to nawet Związkowi Radzieckiemu za czasów Stalina” – tymi to słowy uspokaja polskich polityków (w tygodniku „Angora”) dr Przemysław Żurawski vel Grajewski, politolog z Uniwersytetu Łódzkiego.

W wywiadzie pt. „W stepie szerokim” dr Żurawski vel Grajewski radzi przedstawicielom władz RP, by nie przejmowały się takim pryszczem jak blisko ćwierćmilionowa polska mniejszość na Litwie, bo „kwestią strategiczną dla Polski jest polsko-litewska współpraca na międzynarodowym forum”. „(...) I sprawy mniejszości powinny zejść w tym względzie na bok”, bowiem polityka „nie polega na marzeniach, lecz na trudnych wyborach”.

Znów więc podnoszą się w Polsce „mądre” głowy, które próbują polską społeczność na Litwie położyć na ołtarzu bezchmurnej polsko-litewskiej strategicznej współpracy. Wszystko to w imię „powstrzymania wpływów Rosji w tej części Europy”. A „za jakiś czas”, gdy Polska – otoczywszy Litwę wielkim bezkrytycznym uczuciem – już stąd putinizm z miedwiediewizmem całkowicie wyruguje, „sami Litwini zobaczą, że ich antypolska polityka na dłuższą metę jest krokiem samobójczym”.

Jakież to wszystko proste... Byłoby, gdyby nie fakt, że my – litewscy Polacy – płonięcie na aukurasie poprawnych polsko-litewskich stosunków uważamy za stan mało komfortowy. A jesteśmy w tej intencji ostro podpiekani już dwa dziesięciolecia, od chwili odzyskania przez Litwę niepodległości. I boli jak cholera. Dopiero ostatnimi laty, dzięki temu, że władze RP stwierdziły, iż taka ofiara do niczego nie prowadzi, udało nam się z tego ołtarza zgramolić. Mam więc propozycję. Może by dr Przemysław Żurawski vel Grajewski, tak hojny w szafowaniu cudzą skórą, poleżał na nim w naszym zastępstwie. Doznawszy uroków tutejszej antypolskiej polityki może by trochę zmądrzał. Może dotarłoby do niego, że Sowiet nie wynarodowił Polaków Wileńszczyzny tylko dlatego, że zamiast majstrować przy polskich szkołach, pozwolił je otwierać i (w odróżnieniu od obecnych władz Litwy) pozostawił w świętym spokoju. Może zauważyłby, że tam, gdzie tych szkół nie było – na Kowieńszczyźnie czy Żmudzi – po tysiącach Polaków pozostały jeno groby. Miałby też okazję sprawdzić, czy uda mu się dotrwać do chwili, aż sami Litwini zobaczą, że ich antypolska polityka jest samobójcza. Zresztą, jakim cudem mieliby to zobaczyć, skoro Polska ma im tego w żaden sposób nie okazywać?

O ile jednak rozmówca „Angory” ma prawo w kwestii polskiej mniejszości na Litwie demonstrować stanowisko przemądrzałego ignoranta, o tyle prof. Janowi Widackiemu, byłemu ambasadorowi RP w Wilnie to nie uchodzi. Przez kilka dobrych lat był świadkiem naszych dramatycznych zmagań o pozostanie Polakami, tym niemniej w wywiadzie udzielonym tygodnikowi „NIE” (pt. „Ręce precz od Wilna”) oznajmia, że Warszawa głupio i obłudnie czepia się Litwy, bo „jest to jedyny kraj na świecie, oprócz Polski, gdzie wszystkie szczeble edukacji można odbywać po polsku”. No jest. Jeszcze jest. Ale to tylko dlatego (i pan profesor dobrze o tym wie), że polska społeczność na Litwie od 20 lat śpi z gaśnicą zamiast poduszki pod głową. Co chwila bowiem przychodzi się zrywać i gasić lont kolejnego ładunku wybuchowego, które nasze władze z maniackim uporem pod tę tak wychwalaną polskojęzyczną edukację podkładają. Ostatniego, zdaje się, już nie uda nam się rozbroić, ale to tylko drobna przykrość.

Lucyna Schiller

<<<Wstecz