Ulica Zwycięstwa

Tak się akurat złożyło, że mieszkam w rejonie wileńskim, w osiedlu Grygajcie, przy ulicy Pergales, czyli – mówiąc po polsku – przy ul. Zwycięstwa. Nie wiem, przyznaję otwarcie, dlaczego moja ulica otrzymała taką nazwę, ale dzisiaj urasta ona wręcz do rangi symbolu.

Przed kilkoma dniami Naczelny Sąd Administracyjny (NSA) wydał ostateczne orzeczenie stwierdzające, że nazwy ulic w kilkunastu zaskarżonych przez pełnomocnika rządu miejscowościach rejonu wileńskiego mają być pisane wyłącznie w języku litewskim. Pomocnicze nazwy w języku polskim mają być usunięte. Jak by nie była to kuriozalna decyzja, to i tak musi być wykonana, bo jest ostateczna i nieodwołalna. Zatem na urzędach, budynkach administracyjnych i innych publicznych miejscach, gdzie nie ma miejsca na informacje i napisy natury prywatnej, władze samorządu będą zmuszone do zdjęcia tablic, które się stały solą w oku ksenofobicznie nastawionych polityków i działaczy.

Jak wiadomo, domy mieszkalne są prywatną własnością obywateli. Zgodnie z obowiązującym prawem również na nich muszą być zamieszczone tablice z nazwami ulic w języku państwowym, jako oficjalny atrybut identyfikujący budynki w języku danego państwa. Jest to oczywiste i zrozumiałe dla każdego. Jednak w państwie demokratycznym każdy obywatel może dysponować swą własnością w sposób, jaki mu się rzewnie podoba, byle nie naruszał przy tym interesów otaczających go współobywateli. Czyli, dla przykładu, może wymalować swój dom w kolorze, jaki mu się najbardziej podoba. Może na jego ścianach namalować kwiatki, wzory, a nawet – jak sobie zechce – graffiti. Nikomu nic do tego. Jak ktoś chce, to na swym domu ma prawo zamieścić też tabliczkę z własną godnością (co było zresztą popularne przed wojną na Wileńszczyźnie), może też zamieścić inne prywatne (nieoficjane) napisy w takim języku, jaki uzna za stosowny. Zgodnie z litewskim ustawodawstwem państwo nie ingeruje w prywatne i nieoficjalne używanie języków wspólnot mniejszości narodowych.

Tablicę „ul. Zwycięstwa” uznaję za swój prywatny kaprys. Uważam, że w demokratycznym państwie mam prawo mieć słabość do słowa „zwycięstwo” pisanym w języku ojczystym, bo przysparza mi pozytywnych skojarzeń. Jak nadejdzie mi chętka na kolejny kaprys, to – być może – zafunduję sobie na swym prywatnym domu jeszcze „Siegstrasse”.

Jak mi ktoś powie, że naciągam prawo, to mu odpowiem, że biorę przykład z NSA. Ten w swym ostatnim orzeczeniu uznał używanie języka mniejszości jako lokalnego, obok języka państwowego, w miejscach zwartego zamieszkania mniejszości narodowych za „jedynie ogólne prawo”, które wszelako nie daje prawa tym mniejszościom używania swego języka w życiu publicznym państwa. Taki oto bubel prawny sknocił ostatnio NSA, by tylko osiagnąć wiadomy wszystkim cel polityczny.

No cóż, jak już knocić, to knocić. Logika i zdrowy rozsądek mogą w tym czasie sobie zdrzemnąć. Bo inaczej trzeba by było uznać, że zapisy o prawie do publicznego używania swego języka ojczystego zostało wpisane do Ustawy o mniejszościach narodowych tylko po to, by tam cokolwiek było napisane na białej kartce. Jak ktoś będzie – nie daj Boże – chciał w swej naiwności skorzystać z tego cokolwiek, to w nagrodę otrzyma grzywnę.

W Związku Sowieckim też było prawo, które zezwalało każdej republice na wystąpienie z Kraju Rad, o ile republika tego sobie zażyczy. W Związku Sowieckim takie „prawo” było, a w niepodległej Litwie takie „prawo” ciągle jest...

Tadeusz Andrzejewski

<<<Wstecz