„Chcemy, żeby nasze sztuki docierały do ludzi”

Rozmowa z Ireną LITWINOWICZ, reżyserką i kierownikiem Polskiego Teatru w Wilnie

Kończy się rok obchodów jubileuszowych 45-lecia Polskiego Teatru w Wilnie. Jakie refleksje nasuwają się w związku z tą datą?

Najcenniejszym kapitałem, jaki teatr wypracował w ciągu tych 45 lat, jest kapitał ludzki. W zespole mamy wielu aktorów, którzy tworzą jego podstawę i nieprzerwanie są związani z naszą sceną 30 lat, 25... To ludzie, dla których teatr jest nie tylko sposobem na spędzanie czasu wolnego, ale przede wszystkim stylem życia.

Renata i Jerzy Szymanelowie, Teresa Samsonow, Mietek Dwilewicz, Mirosław Szejbak, Danuta Sosnowska i jej syn Karol, Jolanta Misiulyte i Darek Pietrowicz, Danuta Silicka, Józef Brażyński, Grzegorz Tomaszewicz tworzą i chronią tradycję naszego teatru.

Dołączyło się do naszego zespołu wielu młodych, oddanych teatrowi aktorów: Bożena Simonavičiute, Loreta Zagubowicz, Rafał Pieślak, Roman Niedźwiecki, Jolula Grażul, Inessa Starkowska i in.

Co szczególnie w aktorach swego teatru ceniła jego założycielka, śp. Irena Rymowicz?

Na pierwszym miejscu pracowitość i odpowiedzialność.

Przez wiele lat Polski Teatr w Wilnie, który w roku 1980 zdobył miano Polskiego Amatorskiego Teatru Ludowego był kojarzony z Pałacem Kultury Kolejarzy. Właśnie na deskach tego pałacu debiutowała Pani jako aktorka.

Pałac Kultury Kolejarzy przez długie lata służył naszemu teatrowi za siedzibę. Zanim nie nastąpiły czasy wielkich przemian, było nam tam przytulnie i swojsko. Prawie wszystkimi sprawami organizacyjnymi zajmowała się dyrekcja tego domu kultury, a po tym, gdy teatrowi nadano miano ludowego, wprowadzono jeden etat zastępcy kierownika ds. organizacyjnych. Ażeby objąć to stanowisko powinnam była zdać egzamin, dopiero wówczas obowiązki repertuarowe przeszły na mnie. Ale do trupy teatralnej dołączyłam mając dwanaście lat. Mój debiut sceniczny był związany z bajką „Doktorek Muchomorek”, wyreżyserowaną przez panią Irenę Rymowicz. Wtedy pani Irena angażowała do teatru wiele dzieci ze szkół polskich. Wydaje mi się, że właśnie od tego momentu dzieci i młodzież zaczęły się garnąć do sceny polskiej.

Te czasy przemian wywarły piętno na działalności Polskiego Teatru. Ludzie widzieli was na scenie pięknymi, uśmiechniętymi, a tymczasem rzeczywistość nie była usłana różami...

Ten najgorszy okres to lata 1993-2001, kiedy pracowaliśmy bez własnej siedziby i sceny. Ministerstwo Kultury przekazało Pałac Kultury Kolejarzy pod zarządzanie nowemu właścicielowi. Miało w nim powstać młodzieżowe centrum sztuki alternatywnej.

Stąd więc ten hak na fasadzie budynku, który do dzisiaj budzi zdumienie ludzi...

Tak. Nowy właściciel miał wiele ciekawych pomysłów. Rozpoczął pracę energicznie, od remontu. Ale skutek tej działalności był opłakany.

Jeszcze robiliśmy w tym budynku próby sztuki „Grube ryby”, „Pan Jowialski”, kiedy wszystko zaczęło się rujnować. W na wpół wyremontowanej, na wpół rozwalonej sali, nie na scenie, zagraliśmy sztukę Ionesco „Król umiera, czyli ceremonie”, zrealizowaną przez reżysera z Polski Mariana Glinkowskiego. Chcieliśmy zwrócić uwagę władz i mieszkańców miasta na to, co się dzieje. Chodziliśmy do Ministerstwa Kultury z prośbą o zapewnienie lepszych warunków pracy. Widocznie nie wypadało teatru polskiego wypędzić na ulicę, więc oni nas nie wypędzili. Ale nie zapewnili nam też godnych warunków. Czara goryczy wypełniła się, gdy wyłączono ogrzewanie, a wkrótce także elektryczność. Dokąd mieliśmy pójść z ogromną garderobą, dekoracjami? Tymczasowo „zakwaterował” nas Pałac Związków Zawodowych, ale i stamtąd musieliśmy wkrótce wyjść. Wtedy pomocną dłoń wyciągnął Czesław Dawidowicz, dyrektor Gimnazjum im. Adama Mickiewicza. Wieczorami w mickiewiczówce robiliśmy próby, a premiery i spektakle przez kolejne 7 lat wystawialiśmy w Teatrze Rosyjskim na Pohulance, czyli w dawnej Reducie. Do dzisiaj wspominamy kierownictwo tego teatru dobrym słowem i nadal jesteśmy z nimi zaprzyjaźnieni.

Czy Dom Kultury Polskiej spełnił wasze oczekiwania?

Gdy ten dom został zbudowany, choć nie był jeszcze oddany do eksploatacji, dostałam klucz i wybrałam miejsce, gdzie będą stały nasze dekoracje. Ustawiliśmy je w wygodnym miejscu, pod sceną. Niestety, z czasem się obrasta w rzeczy. Okazało się, że mamy za mało miejsca i na dekoracje, i na garderobę. Potrzebujemy dodatkowych magazynów. A ponieważ Dom Kultury Polskiej jest placówką bardzo popularną, musimy dostosowywać się do harmonogramów, jeżeli chodzi o dostęp do sceny.

Wasz zespół to prawdziwi zapaleńcy, więc jeśli teatr w różnych warunkach pracował 45 lat, to może nie one są najważniejsze?

Przypomina mi się, że sztukę „Król umiera, czyli ceremonie” przygotowywaliśmy w jakiejś łaźni na Antokolu, bo w nieogrzewanym pałacu kolejarzy nie dało się wytrzymać. „Mirandolinę”, dyplomowy spektakl Elżbiety Monkiewicz, która ukończyła dwuletni kurs reżyserski, robiliśmy w jej domu. A ponieważ Ela jest z zawodu kucharzem i świetnie gotuje, muszę powiedzieć, że ta praca była bardzo przyjemna... Co prawda, z łaźni ani razu nie skorzystaliśmy.

Pamiętam, jak Polski Teatr, jeszcze jako ludowy, razem ze swą niestrudzoną reżyser Ireną Rymowicz przyjeżdżał do Połuknia. Widownia ówczesnego Domu Kultury pełna ludzi, a na scenie Zagłoba ze świtą... Jakaż to była frajda! Czy dzisiaj kontynuujecie tę piękną tradycję wyjazdów?

Jest tylko kilka miejsc, gdzie jesteśmy zapraszani. Zawsze jesteśmy mile widziani w rejonie wileńskim, w Grzegorzewie.

Przez cztery lata jeździliśmy ze spektaklami do Druskienik. Tam m.in. poznaliśmy żonę gen. Andersa, śp. Irenę Anders. Podczas jednego z wyjazdów zapoznaliśmy się z reżyserem Teatru Narodowego w Warszawie Janem Bartkowskim. Zaprosił nas do Warszawy z naszymi „Grubymi rybami”, pokazał swoje „Grube ryby”. Cóż, nasze spodobały mu się bardziej.

Kiedyś najczęściej zapraszano nas w niedzielę, kiedy gospodynie podoją krowy. Jeśli o piątej po południu doją krowy, to o szóstej już mogliśmy zaczynać spektakl. Dzisiaj najczęściej gramy po nabożeństwie w kościele. Bo tak jest wygodniej ludziom.

Na nasze trzydziestolecie policzyliśmy, że zagraliśmy ponad dwa tysiące spektakli. Nie było soboty, czy niedzieli, żebyśmy gdzieś nie wyjeżdżali. Teraz tempa się zmniejszyły. Najczęściej zapraszają nas w środku tygodnia. Nasi aktorzy są zaabsorbowani pracą zawodową i nie zawsze mogą być dyspozycyjni.

Bardzo szkoda, że czasy przemian, o których wspominałam, oduczyły ludzi chodzenia na spektakle. Przez dłuższy czas drzwi do wielu domów kultury były zaryglowane, albo nie były one remontowane i powoli rujnował je czas. Pamiętam jak w pewnym DK zawaliła się pod nami podłoga.

Od co najmniej pięciu lat coś jakby drgnęło w pozytywnym kierunku. Ale ludzi na nowo trzeba przekonywać do imprez kulturalnych. W niektórych przypadkach odstrasza nawet symboliczna cena biletu. Na ogół tego się nie rozumie, ale nam naprawdę bardzo są potrzebne pieniądze na stroje, dekoracje, przejazdy.

Jesteśmy wdzięczni wydziałowi kultury, sportu i turystyki samorządu rejonu wileńskiego, za to, że wspiera nas, udostępniając transport na dowożenie dekoracji.

W swoim repertuarze macie ok. 50 sztuk. Po jakie sztuki sięgacie najchętniej?

Staramy się, żeby nasz repertuar odzwierciedlał podstawowe filary klasycznego teatru zawodowego. Żeby znalazła się w nim komedia, dramat i bajka. Chcemy, żeby nasze sztuki docierały do widza różnego gustu i różnego wieku. Myślę, że każda sztuka musi widzowi coś dać: jakieś emocje, pouczenie. W bieżącym repertuarze teatru jest 7 sztuk, które zagraliśmy w roku jubileuszowym. Dla porównania teatry zawodowe mają ich zaledwie 4-5.

Jaką rolę Polski Teatr w Wilnie odgrywał w życiu społecznym Polaków na Litwie w ciągu tych lat?

Pani Irena kiedyś często żartowała, że my możemy grać na pudełku zapałek… Dekoracje były zrobione tak, ażeby można było ustawić je na różnych scenach. Byliśmy teatrem objazdowym, takim, jakim była Reduta. Wybieraliśmy sobie kierunek i jechaliśmy ze spektaklami po różnych miejscowościach. Zespół pani Strużanowskiej wówczas mało wyjeżdżał. A my jechaliśmy wszędzie, gdzie nas zapraszano.

Pamiętam jak czekano nas do późna, kiedy nie mogąc znaleźć drogi błądziliśmy po wsiach. Ludzie rozpalali ogniska i grzali się przy nich, skracając sobie czas czekania na teatr.

Pamiętam, jak graliśmy „Pana Jowialskiego” w jakiejś wsi za Niemenczynem. Było bardzo zimno, a ja miałam wydekoltowaną suknię. Po pierwszym akcie pewna pani z widowni przyniosła mi ciepłą chustę, żebym się w nią owinęła.

Przez te lata nieśliśmy sztukę polską dla ludzi w naszym ojczystym języku. Nieraz zarzuca się nam nasz miejscowy język polski. Cóż, jesteśmy tacy, jakim jest społeczeństwo polskie na Litwie. A jeżeli, jako teatr, jesteśmy dla ludzi tylko rozrywką, to cieszy nas to bardzo. Właśnie tego chciałabym życzyć ludziom, żeby częściej odrywali się od rutyny i wybierali do teatru, spotykali ze znajomymi. Szukali ucieczki przed przytłaczającym kryzysem.

Jest Pani nie tylko człowiekiem sztuki, ale też i politykiem. Czy, Pani zdaniem, uwaga państwa wobec ludzi kultury i sztuki jest dostateczna?

Chciałoby się, żeby spojrzenie urzędów kształtujących tzw. politykę kulturalną w naszym państwie zmieniło się. Boli mnie to, że w stołecznym mieście działa tylko jeden jedyny dom kultury w Nowej Wilejce. Bardzo bym chciała, żeby dawne domy kultury znowu wróciły do łask i młodzież mogłaby w nich spędzać czas, odkrywać i rozwijać swoje talenty. Uważam, że Ministerstwo Kultury powinno podjąć się większej odpowiedzialności za wychowanie młodzieży.

Moim gorącym pragnieniem jest także to, by polskie zespoły artystyczne miały uchwalone etaty, aby mogły spokojnie pracować i były pewne jutra. Jako teatr amatorski jesteśmy jak sieroty, skazane same na siebie. To oczywiście proza życia, ale zabezpieczenie materialne daje więcej szans na przetrwanie. Chciałoby się, żeby młodzież nie musiała wyjeżdżać za granicę. A jeżeli już, to na studia, a potem z powrotem wracała do ojczystych stron.

Teatr na pewno ma jakieś własne „domowe” tradycje?

W roku jubileuszowym zawsze spędzamy wspólnie wakacje. Tę tradycję wprowadziła pani Irena. Kiedyś zabrała nas w rejs statkiem po Wołdze. Zwiedziliśmy Podkarpacie i Zakaukazie. W 2000 roku przejechaliśmy autokarem całą Europę – od Francji aż po Granadę w Hiszpanii. W kolejnym roku odwiedziliśmy Petersburg. A ponieważ ostatnio panuje moda na Turcję, to ostatnie wakacje spędziliśmy właśnie tam.

Kogo i co zobaczymy w finałowym spektaklu roku jubileuszowego?

Tym razem na scenie wystąpią aktorzy młodej generacji, którzy zazwyczaj grali role nie pierwszorzędne.

„Radcy pana radcy” – to klasyka polska, z dobrą dawką humoru. Komedia. A co zazwyczaj bywa w komediach... Miłość, intrygi. W naszym spektaklu będzie muzyka i taniec. Słowem, będzie świątecznie.

Rozmawiała Irena Mikulewicz

<<<Wstecz