Pokolenia „wiliowców”
Dynastie
Były dwie serdeczne koleżanki – Zosia Morozówna i Janka Sawielówna. Obie wesołe, śpiewające, obie po polskich szkołach. Na początku lat 60. studiowały w Szkole Pedagogicznej w Nowej Wilejce. A tam metodykę muzyki wykładał Wiktor Turowski. Zauważył, że dziewczęta są muzykalne i zaproponował, by przyszły do „Wilii”.
Pan Wiktor prowadził wtedy młody zespół, w którym uczestnictwo traktowane było jako zryw patriotyczny Polaków. Dziewczęta przyszły. Po latach do zespołu dołączyły ich córki – Krystyna Łapin i Elżbieta Jurgielewicz. Teraz tańczą w zespole ich wnukowie – Wiesiek Łapin i Ewa Jurgielewicz. Dynastie od trzeciego pokolenia – tak może być tylko w „Wilii”.
Grzmiało od pieśni polskiej
Janka Winckiewicz z domu Sawielówna nie doczekała chwili, gdy jej córka, a teraz i wnuczka, będą uczestniczyły w zespole i swój czas wolny poświęcały polskiej pieśni i polskiemu tańcowi. Zmarła, gdy jej córka Ela miała zaledwie 12 lat. Już wtedy mała Elunia śpiewała w chórze zespołu „Świtezianka”, który jako jeden z pierwszych powstał w Wileńskiej Szkole Średniej nr 29, dziś im. Sz. Konarskiego. Była solistką, ukończyła też szkołę muzyczną. Mówi, że nawet jako studentka polonistyki Uniwersytetu Pedagogicznego nie miała odwagi, by pójść do „Wilii”, chociaż żadnego koncertu nie opuściła. A śpiewać zawsze lubiła. Praca w firmie „Ardena”, gdzie gros pracowników stanowią Polacy, temu sprzyjała: gdy całą gromadą wyjeżdżali na wypoczynek nad jeziora w Molatach – grzmiało tam od pieśni polskiej.
No, ale życie się toczy – zamążpójście, narodziny córeczki Ewuni. Ewunia już w pierwszej klasie została tancerką „Świtezianki”, a w piątej klasie zapisała się do „Wilii”. Teraz maturzystka Ewa Jurgielewicz jest wiodącą tancerką podstawowej grupy. A swojego pierwszego spotkania z „Wilią” nigdy nie zapomni. Było to podczas 45-lecia zespołu, gdy maleńka Ewunia w imieniu „Świtezianki” gratulowała najstarszemu zespołowi. Była przejęta swoją rolą, wyglądała jak urocza Calineczka i ktoś na scenie wziął ją na ręce i uniósł wysoko w górę.
Jak dwie koleżanki
„Ewa bez tańca żyć nie może – mówi mama. – Pamiętam, jak się cieszyła, gdy stroje otrzymała po Marzenie Suchockiej, która tańczyła w pierwszej parze, a potem została kierownikiem grupy tanecznej”.
I oto „Wilia” szykuje się do jubileuszu półwiecza. Pani Ela przywozi na próbę swoją córkę i czeka, nieraz godzinami, na koniec próby. A tam w drugim pokoju chór miał swoją próbę. „Choreografem była wtedy Jola Nowicka. Mówię do niej: Siedzę tu bezmyślnie, może spóbuję i ja do chóru stanąć”. Jola wzięła mnie za rękę i poprowadziła do Renaty Brasel.
Już po miesiącu cały repertuar chóru znała na pamięć. Od najmłodszych lat śpiewano w domu te pieśni. I tak wyszło, że córka ma większy staż artystyczny aniżeli mama. Obie zresztą są na koleżeńskiej stopie. Jako rodzina i jako wiliowcy.
Ten rok jest dla matki i córki szczególny – obie mają poważne egzaminy – córkę czeka matura i zamiar wstąpienia na studia (w planach biochemia), a mamę – obrona dyplomu magistra na Uniwersytecie Wileńskim.
Marzenia się spełniły
W „Ardenie” przybył więc jeszcze jeden „wiliowiec”. Dyrektor firmy Ryszard Litwinowicz oraz jego bracia Tadeusz i Czesław poświęcili temu zespołowi nie jedno dzisięciolecie i nawet nie ukrywali, że gdy firma powstawała swoistą przepustką do zatrudnienia było uczestnictwo kandydata w „Wilii”. Do dziś pracuje tu niemało byłych chórzystów, czy tancerzy.
Ryszard niejednokrotnie przypominał Elżbiecie, że „z takim głosem grzech nie być w „Wilii”. Szczerze się ucieszył, gdy pracownica poszła do „Wilii” i żadnego kłopotu nie ma, gdy trzeba się zwolnić z pracy na wyjazd zespołu, czy próbę.
Spełniły się marzenia pani Elżbiety. Jedno, by być na scenie razem z córką. Tuż po jubileuszu stanęła na scenie Sali Kolumnowej Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie. „Zabrzmiał mazur, a ja, o Boże, nie mogę wydobyć głosu, ścisnęło gardło ze wzruszenia, gdy zobaczyłam, jak Ewa wybiega w pierwszej parze, a ja stoję na scenie w polskim stroju. Warto było czekać”.
Drugie wspomnienie równie wzruszające.
„Jesteśmy w Koszalinie. Otwarcie Festiwalu. Już zaraz zabrzmi Hymn Polski. Czekamy. A w zespole jest rodzina Malinowskich. Andrzej stoi w tyle i przekomarzamy się, że nie tylko w Tetiańcach, czy Koźlakach dane nam występować. A on pyta – a skąd ty jesteś ? Ja z Paczkowskich – odpowiadam. Cisza. Odwracam się do niego, a on blady, wzruszony. To nasza rodzina! Moja Babcia Paczkowska i jego dziadek – żyjący do dziś – też Paczkowski. Cała „Wilia” płakała, gdyż to odkrycie było takie nasze – wspólne. „Wilia” dała mi taki prezent. Już jestem w tej rodzinie przypisana jako wnuczka, no niech stryjeczna, tu odnalazłam krewnych”.
Szczególny klimat „Wilii”
Gdy Wiesiek Łapin przychodzi na próby grupy tanecznej, częstokroć w tych samych dniach jego babcia i mama mają próby weteranów chóru. Potem najczęściej samochodem zabierają chłopca i wszyscy jadą do domu dzieląc się wrażeniami, jak minęły próby.
Wiesiek jest uczniem klasy X Wileńskiej Szkoły Średniej im J. I. Kraszewskiego, tej samej szkoły, której niemal całe życie poświęciła jego babcia Zofia Moroz, jako nauczycielka, wieloletnia wicedyrektor i ostatnio znowu nauczycielka, a mama tę szkołę ukończyła.
Pani Zofia przypomina, że wtedy, gdy pan Turowski namówił dziewczęta do „Wilii”, razem z nią i Janką zaczęła uczęszczać Regina Jankowska, później Grydź, matka sióstr Marzeny i Danuty, które spory kawał czasu oddały „Wilii”, a – od lat ponad 20 – są duszą i ciałem zespołu Gimnazjum im. A. Mickiewicza „Sto Uśmiechów”. Te trzy studentki w latach 60. tworzyły zgraną paczkę – gdy wychodzily za mąż nawzajem były świadkami czy drużbantami. Gdy rodziły się dzieci, stawały się chrzestnymi. Mąż pani Zofii jest chrzestnym ojcem Eli Jurgielewicz.
Pani Moroz nie była zbyt długo w zespole. Pamięta natomiast klimat, jaki tam panowal, pamięta wyjątkowo wzruszający wyjazd do Lwowa. Z „Wilii” wyniosła wizję szkolnego zespołu pieśni i tańca. Była tą, której zawdzięczamy istnienie „Pierwiosnków”, którego pierwszym kierownikiem był również Wiktor Turowski.
Krystyna, córka Zofii
Bakcyla „Wilii” zaszczepiła córce. A były to lata 80., gdy po „Pierwiosnkach” i po wstąpieniu na studia Krystyna przyszła do „Wilii”. Wówczas chórmistrzem była Lilia Ledichowa, która dała nowo przybyłej nutki i ta bardzo szybko nauczyła się swoich partii. Studia na Uniwersytecie Wileńskim, na kierunku matematyka stosowana, tak kiedyś nazywano informatykę, nie były przeszkodą dla prób, wyjazdów za granicę, koncertów. To przynosiło wiele satysfakcji. I dziś, jako wykładowca na Uniwersytecie Wileńskim i współpracownik Filii w Wilnie Uniwersytetu Białostockiego, ma w pamięci tak wiele ciekawych momentów z życia zespołu.
Wyjazdy na bazy Energopolu były niezapomniane. Objechali niemal wszystkie bazy polskie, gdzie były budowane ropociągi czy elektrownie atomowe. Były występy na republikańskim Święcie Pieśni. Gdy po raz pierwszy pojechała „Wilia” do Koszalina, zespół zza „żelaznej kurtyny” stanowił rewelację dla kilkutysięcznej rzeszy artystów z różnych krajów świata. Na samą tylko zapowiedź „Wilii” cała widownia wstała, a owacja na stojąco trwała z piętnaście minut. „Chór był na bardzo wysokim poziomie. Niektóre utwory wykonywały tylko chóry akademickie i my razem z nimi. Tak nas zakwalifikowano”.
Potem zaczęto zapraszać „Wilię” na różne okolicznościowe koncerty, w tym dwakroć na spotkanie z Ojcem Świętym Janem Pawłem II.
Ponad 100 osób krewnych
Na jakieś święto narodowe Polski zaprosiła zespół polska ambasada w Moskwie. Na spotkaniu w ambasadzie, gdzie były też inne zespoły, pracownik ambasady przedstawił, że oto polski zespół z Wilna, to „są nasi rodacy”. Ale tłumacz nie wiedział, jak ma przetłumaczyć „rodacy” więc powiedział „Eto naszi rodstwienniki” (krewni). U zebranych zdziwienie ogromne – ponad sto osób i wszyscy „rodstwienniki”, grający i śpiewający?. „Wtedy to po raz pierwszy byłam na przyjęciu dyplomatycznym, śpiewaliśmy razem utwory Moniuszki, inne pieśni, które pasowały na taką uroczystość”.
Z Energopolem było też wiele zabawnych sytuacji. Jeden wyjazd był w Wielką Sobotę. Podczas obiadu podano zupę i mięsne danie. „Co robimy? Nie chcieliśmy obrazić gospodarzy, bo oni przecież kierowali się gościnnością, a jednocześnie uważali, że jesteśmy ze Związku Radzieckiego więc nie przestrzegamy postu. Mimo wszystko tych kotletów nie jedliśmy. Nasi rodacy zrozumieli, że jesteśmy ludźmi wierzącymi, jak i oni”.
Inny wyjazd do bazy Energopolu pod Smoleńskiem nie należał do wesołych. Gdy „Wilii” zaproponowano wyjazd, zespół postawił warunek – prosimy o zorganizowanie wyjazdu do Katynia.
Wiliowcy stanęli przy grobach w milczeniu, odśpiewali Gauder Mater Polonia, modlili się. Każdy wiedział, że napis na grobie jest okrutnym kłamstwem. Historii prawdziwej, nie zakłamanej, uczono się w wileńskich polskich domach.
Krystyna Adamowicz
Na zdjęciach: matka i córka - Elżbieta i Ewa; babcia Zofia Moroz, wnuk Wiesiek Łapin oraz mama Krystyna Łapin.
Fot. archiwum