Pokolenia „wiliowców”
Wierny zespołowi lat trzydzieści
W ciągu minionych trzydziestu lat w życiu Jerzego Łukaszewicza było wiele zmian – ukończenie szkoły, studia, praca według skierowania zgodnie z regułą tamtych lat, praca według zawodu przypadła na okres zmian politycznych i ekonomicznych na Litwie, co również dyktowało zmianę losów zawodowych wielu specjalistów. Niezmienna została w jego życiu „Wilia”, która zajmowała a i zajmuje miejsce wyjątkowo ważne. Bez gromkich frazesów, bez demonstrowania swojego statusu specjalisty najnowocześniejszych technologii fizyki, bez chełpienia się, że jako specjalista faktycznie objechał niemal cały świat, na koncertach „Wilii” staje skromnie w tenorach i śpiewa. Niekiedy też soluje.
Od prywatki się zaczęło
„Studiowałem fizykę na Uniwersytecie Wileńskim. I tak chciał traf, że na jednym ze spotkań towarzyskich, jak to kiedyś nazywaliśmy – prywatce, spotkałem kilku chłopaków z „Wilii”. Pamiętam, jak Andrzej Bogdanowicz namówił mnie, bym przyszedł ot tak sobie, na próbę. Poszedłem. Kierownikiem zespołu wtedy była Czesława Bylińska. Ta atmosfera muzyki, śpiewu, pracy tak mnie zauroczyła, że nie mogę się rozstać do dziś” – mówi żartobliwie pan Jerzy.
A był to okres w zespole, że chłopaków w chórze było bodaj tyle samo, co dziewcząt. I to jakie siły – nieodżałowany Zdzich Tuliszewski tyle miał energii i oddania zespołowi, że zarażał wielu swoją postawą „wiliowca”. Wtedy też w zespole byli tacy chłopcy, którzy dziś w życiu polskiego środowiska odgrywają ważną rolę – Jarosław Narkiewicz, poseł na Sejm RL, Zygmunt Żdanowicz, redaktor naczelny „Tygodnika Wileńszczyzny”, Jan Dzilbo, znany działacz w dziedzinie oświaty polskiej na Litwie, swego czasu wiceminister oświaty, Jan Skrobot – legendarny „Furman”, Marian Wojtkiewicz, Wojciech Piotrowicz, Fryderyk Szturmowicz, Janek Tarasow...
Już po dwóch miesiącach prób pani Czesława „wypuściła” Jurka – nowego tenora – na scenę. Szybko poszło, no bo podstawy muzykowania zostały wyniesione z domu i ze szkoły muzycznej – ukończył klasę fortepianu. Zresztą jako absolwent Piątej Szkoły Średniej, tej samej, gdzie faktycznie przed laty zostały założone podwaliny tego polskiego zespołu, odczuwał wewnątrzną potrzebę śpiewania po polsku.
Żeby tak więcej chłopaków dziś
„Dziś z dawnej generacji zostało nas tylko dwóch – Jan Giedrojć i ja. Do niedawna był z nami Daniel Romanowski, ale z powodu stanu zdrowia odszedł. Szkoda, może jednak będzie przychodzić do weteranów, którzy, jak wiem, teraz też szykują się do występów.
Dziś w zespole odczuwa się deficyt tenorów, barytonów i basów. Liczebnie, ale nie jakościowo. Bo ci, co uczęszczają, są muzykalni i głosy mają dobre. Zresztą, można będzie się przekonać podczas koncertu jubileuszowego, niemal każdy z nas będzie solistą w nowym programie. A jeszcze szykuje się nowy narybek, dziecięcy chórek, jest więc perspektywa” – dodaje.
Gdy Jerzy skończył studia, musiał odpracować trzy lata według skierowania w szkole w Solecznikach. A próby na Górze Bouffałowej były trzy razy tygodniowo – we wtorki, piątki i niedziele. Mimo 50-kilometrowych dojazdów w zasadzie nie opuścił żadnej. Gdy skończył się okres przymusowego odpracowania za studia, pociągnęła go praca prawdziwego fizyka. W jego życiorysie zawodowym wpisał się Instytut Fizyki, laboratorium fizyki laserowej. Jednak po pewnym czasie zaproponowano mu pracę w Instytucie Onkologii w Santaryszkach, gdzie sprawował pieczę nad aparaturą leczniczą, potem była firma Sareme, specjalizująca się w zabezpieczeniach alarmowych budynków. W ciągu 13 lat był tam dyrektorem technicznym.
W międzyczasie założenie rodziny, narodziny Rafałka i Dorotki, którzy teraz są uczniami „Syrokomlówki” klasy dziewiątej (Rafałek) i piątej (Dorotka). Uczęszcza do chóru kościoła Ducha Św., gdzie razem z innymi byłymi wiliowcami, kierownikiem chóru i organistą Janem Skrobotem mają okazję powspominać tamte dawne czasy.
Wiedzę zawdzięcza podróżom
Jeszcze jeden rys w życiorysie Jerzego Łukaszewicza – to jego rozległa wiedza. Niedawna podróż grupy „wiliowców” do Brukseli na zaproszenie europosła Waldemara Tomaszewskiego szczególnie to udowodniła, gdyż zadziwił wielu swoją znajomością historii, geografii. Wiedział bardzo wiele, a opowiadał skromnie, nie narzucając swego zdania czy wiadomości innym.
„Tak bardzo wiele nie wiem, a czytam teraz w zasadzie literaturę naukowo-techniczną, specjalistyczną, ale te wiadomości ogólne, które posiadam, zawdzięczam w wielkim stopniu podróżom”.
Jako dyrektor firmy Sareme, zwiedził wiele krajów – był w Las Vegas, trzykrotnie na Tajwanie, w Wielkiej Brytanii, Niemczech, Austrii, Chinach.
Wcale nie chce się zatrzymać na tym, co już osiągnął. „Rozkręcam teraz swój interes, również związany z systemami alarmowymi, przeciwpożarowymi. Że kryzys? Przecież kiedykolwiek musi się skończyć, a ja już będę miał zrobioną podstawę do działania. Nie, nie wymaga to większych inwestycji pieniężnych, nie wymaga jakiejś drogiej techniki, ale potrzebuje wiedzy. Mam już niemało certyfikatów wydawanych przez odpowiednie instytucje, a teraz zbieram swoją ekipę pracowników”.
Pomostem być
A jednak „Wilia”. Gdy teraz jedzie zespół do Polski, mimo woli przypomina się czas, kiedy jeszcze w tych samych Łoździejach nie było przejścia granicznego, ale „Wilia” została przez ten punkt przepuszczona. Było to w końcu lat 80. (konkretnie 1988, na 35-lecie „Czerwonego Sztandaru”, który był organizatorem święta „Wilno w Warszawie” – przyp. autora), kiedy w drodze wyjątku podjechały autokary z artystami, a wopiści już byli uprzedzeni, że będzie duża ekipa artystyczna. Jedynie celnicy zmusili wyjść z autokarów z walizkami i zaczęli przetrząsać kostiumy sceniczne zespolaków. To trwało długo, męcząco, ale nikt się nie skompromitował. Druga przygoda z dawnych czasów dotyczy wyjazdów na Bazy Energopolu, również organizowanych przez „Czerwony Sztandar”. „Po bardzo udanym koncercie dla budowniczych z Polski, wracaliśmy samolotem do Wilna w niezwykle dobrym humorze. W samolocie zaczęliśmy śpiewać a nawet tańczyć. To było niesamowite! Wcale nie baliśmy się, że to może być niebezpieczne”.
To wszystko historia, o której nie można zapomnieć. Cieszy pana Jerzego, że nowi wiliowcy coraz bardziej interesują się tą historią, o której czasem jest okazja powspominać. To właśnie on, jego kolega Jan Giedrojć, czy do niedawna Daniel Romanowski są znakomitym pomostem między dawną historią a dzisiejszą „Wilią”.
Krystyna Adamowicz
Na zdjęciach: soliści – Jolanta Pietkiewicz-Maciejewska i Jerzy Łukaszewicz; Jerzy Łukaszewicz (pierwszy od lewej) na zaproszenie Waldemara Tomaszewskiego przed tygodniem gościł wraz z grupą wiliowców w Brukseli
Fot. archiwum