Najpiękniejsza róża dla „Basi Barbary”

Wystarczyło jednego spojrzenia, by w sercu pani Basi zapadła decyzja – muszę temu dziecku pomóc. Decyzja raczej spontaniczna i bez wyraźnej wizji, jak ta pomoc ma wyglądać.

Mały Grześ siedział na szpitalnym łóżku w samotności, bo inne dzieci z tej sali zostały zabrane na niedzielę do domów. Jego dom był daleko, a i rodziców już nie miał – oboje zmarło, miał tylko starsze rodzeństwo – brata i siostrę. To na ich barkach spoczywało całe, co prawda bardzo skromne, gospodarstwo.

O tragedii dzieci rodziny Rungo Barbara Mintautiene przeczytała w „Kurierze Wileńskim”, gazecie, której poświęciła prawie 30 lat swego życia. Czesława Paczkowska w swych podróżach dziennikarskich trafiła na tę rodzinę, gdzie dzieci same walczyły o przetrwanie. Ojciec Grzesia zmarł, gdy chłopak miał roczek, matka, gdy miał sześć lat.

Barbara ze łzami w oczach rozpaczała nad losem dzieci, a gdy przestała płakać, powiedziała sobie: przecież mój płacz nikomu nie pomoże, muszę coś zrobić. Jej myśli poszły dalej: czy ja coś w życiu już zrobiłam, żeby do kogoś przyjść nie tylko z doraźną, ale konkretną pomocą? Taka myśl krążyła długo, a gdy się dowiedziała, że po artykule w gazecie mały Grześ został przeniesiony do szpitala na ul. Subocz – miał problemy ze wzrokiem i był przeziębiony – w niedzielny zimowy, ale dżdżysty poranek zjawiła się w szpitalu. Chłopak bardzo się zdziwił, że obca pani przyszła do niego, ale był rozmowny i wiele pytał. Było to 5 lutego 1995 roku. Gdy wyszła ze szpitala, płakała i myślała, jak dobrze, że deszcz pada, przynajmniej przechodnie nie zobaczą łez.

Dzień 5 lutego w domu pani Barbary i Grzesia jest ich osobistym świętem, nazwanym „naszym świętem” i za każdym razem „ciocia Basia” jest obdarowana piękną różą od swego największego-jedynego skarbu, jakim w jej życiu jest Grześ.

Pierwsza prośba Grzesia

W tamtą lutową niedzielę przed 15 laty Barbara była u Grzesia dwukrotnie. Gdy podczas rodzinnego niedzielnego obiadu z siostrami – Jadwigą i Heleną – Basia opowiedziała o Grzesiu, cała trójka rodzeństwa Przygodzkich zapakowała ze stołu smakołyki i pojechała do sieroty. Chłopak w półmroku nadal siedział w samotności, a gdy zobaczył aż trzy panie, które do niego przyszły, nie ukrywał zaskoczenia. Pytania jego były bardzo trafne i dość odważne, tylko nie mógł zrozumieć jednego: ta pani, która była z rana, powiedziała, że się nazywa Barbara, a siostry do niej zwracają się Basia. Imię Basia było mu znane ze wsi, ale Barbara? To zapewne nazwisko. A więc tak też się do niej zwracał – „Basia Barbara”.

Miał też pierwszą prośbę do pań, które go odwiedziły – prosił o jakiś zeszyt, długopis i flamastry, bo już w wieku sześciu lat poszedł do szkoły w Szklarach i mógł coś napisać i narysować.

Już nazajutrz stał Grześ przy oknie i czekał na „Basię Barbarę”, w dniu następnym również, i tak – codziennie.

Grzesia, w miarę swych możliwości, odwiedzali także brat i siostra, przychodzili też inni ludzie, żywo zainteresowani losem dziecka.

Muszę tym chłopcem zaopiekować się, ale jak to zrobić – zastanawiała się w duchu Barbara. Musiała też przekonać męża, że w ich spokojnym i ustabilizowanym życiu znajdzie się Grześ, siedmioletni chłopak, sierota, bardzo potrzebujący ich pomocy. Owszem, początkowo odczuła ze strony męża pewną rezerwę, ale po pewnym czasie znalazł z chłopakiem kontakt, zabierał Grzesia na spacery po Wilnie, a ponieważ pan Mintautas był wspaniałym przewodnikiem i władał piękną polszczyzną, chłopak łatwo przyswajał nowe wiadomości. Barbara zrozumiała, że jest na dobrej drodze i radość ją po prostu rozpierała.

Trzcinka, która nie pozwoliła utonąć

Ale euforia niedługo trwała – we wrześniu zmarł mąż. Utrata bliskiego człowieka zbiegła się z innymi trudnymi sprawami. Okazało się, że ich mieszkanie na Starówce wileńskiej jest w stanie awaryjnym, w pracy też zaczęły się dziać rzeczy nieoczekiwane – zwalnianie, brak pieniędzy na wypłatę, a i zdrowie zaczęło szwankować. Trzeba było jakoś radzić...

„I w tej sytuacji Grześ był tą trzcinką, za którą się mogłam uczepić, by nie utonąć w tych kłopotach. Bardzo dobrze zdawałam sobie sprawę, że jestem mu potrzebna. I teraz, gdy mnie mówią, że Grześ jest szczęśliwy, bo ja się nim zaopiekowałam, poprawiam, że to ja jestem szczęśliwa, że go mam. Wypłynęliśmy oboje z tych kłopotów, wspierając się nawzajem”– wspomina Barbara.

To, co było dalej, my, koledzy redakcyjni, wiedzieliśmy dobrze. Basia, zawsze spokojna i rozważna, solidna i pracowita, przy temacie Grzesia raptem stawała się twardą i bezkompromisową. Któraś z koleżanek nieopatrznie powiedziała, że musiałaby o siebie zadbać, a nie trzymać się cudzego dziecka. Ale Barbara trwała przy swoim. Wiemy, ile wysiłku kosztowało jej, by dziecku poprawić zdrowie, by wyzwolić je z kompleksów, by wyrobić w nim odpowiednie nawyki życiowe, rozwinąć jego zdolności, m. in. do muzyki. Na każdej imprezie kulturalnej byli razem, w kościele też, na pogrzebie bliskich osób – wspólnie. I rozmowy, rozmowy. Rozmawiali ze sobą bardzo dużo. O wszystkim.

„Byłam dla niego nikim”

Zdrowie jednak było na pierwszym miejscu. Czekała kolejna operacja oka. Gdzie, jak? „Spotkałam przypadkowo Apolonię Skakowską i mówię, że nie mamy w Wilnie dobrego centrum okulistycznego, a Grześ potrzebuje operacji. Pani Apolonia poradziła mnie zwrócić się do Bronisławy Siwickiej, prezes Stowarzyszenia Medyków Polaków na Litwie. Z kolei pani Siwicka skontaktowała mnie z Konsulatem RP w Wilnie. Z wielkim zaangażowaniem pani prezes, a i Konsulat podjęli się załatwienia odpowiedniej kliniki w Polsce. Stowarzyszenie „Wspólnota Polska” sfinansowało leczenie Grzesia.

Właśnie w szpitalu Barbara zadała sobie pytanie: „Kim jestem dla Grzesia? Matką? Opiekunką?”. O Boże, pomyślała z przerażeniem, przecież nie mam prawa nawet podpisać zgody na operację i żadnego innego dokumentu, bo w świetle prawa jestem dla Grzesia nikim – prawną opiekunką była babcia, już sędziwa kobieta, faktycznie niechodząca. Działania Barbary i w tym przypadku były stanowcze. Udało się załatwić pisemną zgodę na operację, ale zanim takowa przyszła, minęły dwa tygodnie. Basia towarzyszyła Grzesiowi w szpitalu w dzień i w nocy, a jej posłaniem było dziecięce łóżeczko. Było to zaledwie miesiąc po śmierci męża, gdy ból utraty był jeszcze tak bardzo żywy.

W tym trudnym okresie skontaktowała się w Warszawie z ludźmi, którzy odreagowali na artykuł w „Kurierze”, interesowali się losem osieroconych dzieci, przysyłali im paczki. Gdy się dowiedzieli, że Grzesiek jest w Warszawie, zaczęli go odwiedzać w szpitalu.

Ta znajomość i przyjaźń przetrwała próbę czasu i trwa do dziś.

Operacja się udała. Powrót do domu był po prostu triumfalny. Czekała jednak kolejna batalia. Zdawała sobie sprawę, że nie może nadal „być nikim” dla dziecka, które potrzebuje jej pomocy. Musiała więc załatwić liczne formalności, związane z opieką prawną. Trzeba było wyszukać prawnicze paragrafy, które by pasowały do Basi, jej wieku, statusu wdowy. Musiała udowodnić, że nie jest ani alkoholiczką, ani narkomanką, że w jej domu lodówka nie jest pusta, a dziecku znajdzie się w nim miejsce...

Własny kąt studenta

W przytulnym pokoju Grzegorza Rungo, gdzie obok komputera stoi regał z książkami, gdzie każdy kącik świadczy o przywiązaniu do pamiątek i piękna, jego gospodarz, 22-letni student Wyższej Międzynarodowej Szkoły Prawa i Biznesu, opowiada o sobie. Jest komunikatywnym, sympatycznym i przystojnym młodzieńcem. Wybrał specjalność zarządzania turystyką i właśnie ukończył praktykę w biurze turystycznym, a od jesieni pójdzie na kurs przewodników wycieczek. W przyszłości – zapewne magisterka.

Ma też za sobą ukończoną szkołę muzyczną. Barbara sama przez dziesięć lat uczęszczała do zespołu „Wilia”, więc popierała Grzesia w jego próbkach muzykowania. A gdy nastąpił okres młodzieńczy, zaproponowała mu, by poszedł do jakiegoś polskiego zespołu. Grześ wybrał „Wileńszczyznę”. Chłopak o tak przyjemnym głosie został przez kierownika Jana Mincewicza zauważony i szybko został solistą. Lubi występy na scenie, niezależnie, czy jest to scena duża czy mała. Lubi zagraniczne wojaże zespołu, zwiedził niemal całą Europę, a jak wiadomo – podróże kształcą.

„Grzegorz jest samodzielnym, dorosłym mężczyzną. Czasem łapię siebie na myśli, że gdyby coś się ze mną stało, już się nie boję o niego, jak było to przed laty. Da radę. A że serce ma czułe, przekonałam się nieraz” – z rozrzewnieniem opowiada „Basia Barbara”. – Miał 12 lat, gdy miałam bardzo poważne problemy z kręgosłupem. Widziałam, jak przejął na siebie ciężar prac domowych, jak dbał o mnie, a teraz to nawet opłatę za mieszkanie mam z głowy, Grześ to załatwia poprzez Internet – z dumą konstatuje Barbara i zadumana, refleksyjnie dodaje: „Nieraz od znajomych słyszę, jak wiele kobiet narzeka na trudności życiowe, na samotność, a ja w duchu myślę, że nie sądzone im było spotkać takiej istoty, która odmieniłaby im życie. Uważam, że nieraz trzeba tylko wyciągnąć rękę do tego, kto tej ręki potrzebuje. I na to nigdy nie jest za późno”.

Basia Przygodzka-Mintautiene za całe swoje pracowite życie nie zdobyła bogactwa, nie ma ani auta, ani domu, nie pozwala sobie na wakacje nad ciepłym morzem, ale ma największy skarb – Grzesia. Jakże mało mamy w naszym dzisiejszym zabieganym życiu ludzi, którzy tak hojnie potrafią pomagać innym i czuć się z tego powodu szczęśliwymi.

Krystyna Adamowicz

Na zdjęciach: „Basia Barbara” z małym Grzesiem; dzisiaj 22-letni Grzegorz jest samodzielnym, otwartym na innych, pełnym życia studentem.

<<<Wstecz