„Wielki powrót Wincuka”

Rozmowa z gawędziarzem wileńskim Dominikiem Kuziniewiczem

Dominiku, miło było Ciebie widzieć na scenie podczas jubileuszowego koncertu zespołu „Zgoda”. Wielu miłośników Twoich gawęd czekało na to. Po okresie rekonwalescencji coraz częściej i pewniej stajesz na scenie na dwóch nogach. Minął równo rok od tego, jak ujawniła się Twoja, jak sam określiłeś, „słodka choroba”. Jak przeżyłeś ten trudny rok?

Moje poprzednie tradycyjne wieloletnie koncerty przede wszystkim w Polsce nie pozwalały mnie rozczulać się nad chorobą i nad sobą. Już w marcu, trzy miesiące po nieszczęściu, co prawda na wózku, ale pojechałem na Kaziuka do Lidzbarku Warmińskiego i innych miast Warmii i Mazur. Pomagali mi w poruszaniu się moi wieloletni przyjaciele, a na scenie byłem witany bardzo gorąco. To wtedy zrozumiałem, że jestem ludziom i scenie potrzebny. Jest takie przysłowie: „Co nas nie zabije, to nas wzmocni”. Tak też stało się ze mną. Potem było Mrągowo, Festiwal Kultury Kresowej. Miałem już pierwszą protezę, na niej mogłem 15-20 minut pospacerować i wyszedłem na scenę, oczywiście podtrzymywany przez swoją partnerkę sceniczną Ciotkę Franukową, czyli Anię Adamowicz.

No i teraz planuję ten koncert, który odbędzie się 23 stycznia. Będziemy go prowadzili z Ciotką Franukową i wystąpią zespoły, które mogę nazwać swoimi przyjaciółmi – „Wilia”, „Zgoda”, „Kapela Wileńska”, Luba Nazarenko, Edward Szczęsnowicz i inni. A więc zobaczyć będzie co.

Słusznie mówisz, że coraz pewniej na obu nogach stoję na scenie. To zawdzięczając Polsce, a właściwie ludziom dziś mieszkającym na Warmii i Mazurach, którzy mnie znają od wielu lat. Ogromne podziękowanie za opiekę, za nowy ekwipunek do mojej nogi, bym mógł lżej się poruszać składam marszałkowi województwa Jackowi Protasowi, burmistrzowi Lidzbarka Warmińskiego Arturowi Wajsowi, dyrektor Domu Kultury w Lidzbarku, wieloletniej organizatorce Kaziuków-Wilniuków Jolancie Adamczyk. Ci ludzie wykazali wiele serca, wyciągnęli pomocną dłoń, bo mogę chodzić na polskiej protezie nawet zimową porą ścian się nie trzymając. A i ząbki przy okazji mi „podreperowali” w tej samej Macierzy i do zdjęcia mogę pozować z szerokim uśmiechem. I tak trzeba dziękować, że ja i Jadwiga Podmostko, która ubiegłej wiosny miała zawał, otrzymaliśmy kartę kredytową od losu.

Część naszych znakomitych ludzi ze środowiska kultury rodzimej, jak Jadwiga Kudirko, Jerzy Surwiło, albo Ryszard Soroko odeszli na zawsze. Ciężki to był rok pod tym względem również.

Takie jest życie, które mimo wszystko idzie dalej. Cieszę się, że mamy możliwość wszyscy razem, jedną rodziną spotkać się na koncercie. Ten pomysł zrodził się też dzięki wam, moi kochani słuchacze radia i czytelnicy moich gawęd. Często pytaliście mnie „Jak tobie, Dominiku, pomóc?”. No to i nadarza się okazja – ten koncert. Bo wszystkie środki z biletów będą przekazane dla mnie, będzie też skarbonka. Nie ukrywam, że wydatków jest morze – jedynie cena wkładek do protezy, które trzeba zmieniać co pół roku sięga 1,5 tys. Lt. Lekarstwa również kosztują, że aż kąsa. Życie dyktuje swoje warunki. Czym jeszcze mogę zarobić jak nie koncertem, tym, co robiłem całe swoje zycie.

Czym dla ciebie jest scena?

Mając czternaście lat grałem już w teatrze. U niezapomnianej Ireny Rymowicz grałem i Trafaldino, i Zagłobę, i wiele innych ról. Miałem fenomenalną pamięć, na nauczenie się tekstu wystarczało 3-4 dni. Teraz muszę nieco dłużej się uczyć. Doszedłem też do wniosku, że właściwie jestem radiowcem. Bo mogę czytać z kartki tekst, który najczęściej sam napisałem. Na scenie też mógłbym podglądnąć do kartki, ale się krępuję. Chociaż zawodowi humoryści w przeważającej większości czytają swoje teksty na scenie. Scenie wiele zawdzięczam, bo i żonę tu spotkałem i wiele dobra i radości oraz zadowolenia odczułem, gdy widziałem, że widz mnie aprobuje. Nasza córka Basia również połknęła tego bakcyla scenicznego, bo wiadomo, że jeśli dwoje rodziców są czymś zaabsorbowani to i dziecko pójdzie podobną drogą. Basia jest muzykalna, ma głos, na konkursie u Saszenków zdobywała laury, na Dziewczynie „Kuriera” spisała się dobrze wykonując piosenkę i zdobywając miano Miss Polka Litwy. Ukończyła szkołę muzyczną, grała na skrzypcach, czasem grała w kapeli „Wilii”. Prywatnie jest prawnikiem, teraz już pani magister. Przez ten miniony rok dziewczyna miała krzyż pański. Dwoje rodziców na wózkach inwalidzkich – to zbyt duży ciężar dla młodej dziewczyny, bo żona od 16 lat ma stwardnienie rozsiane. To na Basi barki spadły wszystkie troski domowe i opieka nad nami. Dla niej za życia pomnik można postawić: jednocześnie pracowała, uczyła się i magisterkę obroniła. Pan Bóg zawsze wynagradza – jeśli są jakieś nieszczęścia w rodzinie, to dzieckiem obdarza dobrym i pracowitym.

Znany jesteś jako gawędziarz gwary wileńskiej. Ciągle naświetlasz tematy, podpatrzone z życia, pełno masz w głowie pomysłów, skojarzeń. Jak to u Ciebie wychodzi, czy dużo nad tym pracujesz?

W 1983 roku to się zaczęło. Najpierw czytałem teksty Stanisława Bielikowicza, a gdy się skończyła jego książka gawęd, chwyciłem za pióro. Do tego, że przyszedłem do radia również przyczynił się teatr. Bo tam grała Wanda Marcinkiewicz, do której „cholewki smalił” Romek Mieczkowski, redaktor polskiej audycji Radia Litewskiego. Widział spektakle, w których grałem i zaproponował mnie czytanie tekstów Bielikowicza w radiu. Właśnie Mieczkowskiego uważam za ojca chrzestnego Wincuka z Pustaszyszek. Natomiast drugim ojcem chrzestnym już w Polsce jest Władek Strutyński, który mnie odnalazł w Wilnie i zaproponował cykl występów na Kaziukach i radiu olsztyńskim.

Skąd się biorą własne teksty? Trudno odpowiedzieć – wychodzisz na ulicę, oglądasz telewizję, czytasz gazetę i już jest skojarzenie czegoś śmiesznego, czy życiowego. Co prawda, już od roku w Radiu „Znad Wilii” nie mam swego czasu, no bo kryzys, z tego też powodu w audycji polskiej Radia Litewskiego przez pewien czas też nie będę miał swych audycji. Został jedynie „Kurier Wileński”, gdzie w magazynowym numerze mam stroniczkę dla nowych gawęd.

Jesteś z miejskiej rodziny, a jednak ta gwara podwileńska ciebie się trzyma.

Tak, urodzony jestem na Suboczówce, czyli na Rumiankowej. Może to od mamy trochę przyszło, bo ona rozmawiała gwarą ze stron szyrwinckich. Moja gwara jest stylizowana, nie jest to tak, że wszyscy ludzie na wsi tak rozmawiają, bo inaczej rozmawiają w Ejszyszkach, inaczej w Turgielach czy Mejszagole. Krytyka pod moim adresem była i będzie, że niby zniekształcam język, ale nie jestem językoznawcą, po prostu przedstawiam aktorsko te nasze bolączki życiowe. Zresztą nie mam się czego wstydzić. Przecież Kaszubi, Ślązacy, czy rdzenni mieszkańcy innych regionów Polski bardzo się szczycą swoją gwarą, a my ciągle uważamy, że takie prostactwo jest nie do przyjęcia. Na ile będę mógł, na tyle będę lansował te pozostałości naszej gwary. Wilno zawsze miało własnych gawędziarzy. Bo to i Wołłejko, i ciotka Albinowa. Ich gawędy dziś trudno odnaleźć. Jeszcze śp. Jurek Surwiło od czasu do czasu gdzieś odnajdywał te stare gawędy klasyków wileńskiej gwary i dawał mnie, żebym się zapoznał, jak było przed wojną. Starałem się ten smaczek przekazać, bo i Wołłejki nadawałem, i ciotkę Albinową. Pewnie, jak zaczynają moje gawędy rozpatrywać językoznawcy to odnajdą wiele „nie naukowych” słów, ale ludzie zwykli bardzo lubią to, co mówię i jak mówię. Pamiętam, jak spotykano mnie w wiejskich domach kultury, ze łzami w oczach babulki mnie witały. A Kaziuki na Warmii i Mazurach – to przecież zawsze zbiera się publiczność, której korzenie sięgają Wileńszczyzny i oni to lubią. Jeżeli jest popyt, to musi być i podaż. Czekają nas z Ciotką Franukową, która też, mimo że jest polonistką z wykształcenia, ale nie wstydzi się raz drugi użyć naszej podwileńskiej mowy.

Nie ukrywam, że gwara wincukowa jest źródłem utrzymania mej rodziny.

Czego Ciebie ten trudny okres nauczył?

Muszę powiedzieć, że grunt to rodzina. Przyjaciół jest dużo, owszem i wielu pyta, jak ci się powodzi, ale troski codzienności spadają na rodzinę. Pewnie, że każdy ma swoją biedę. Jeszcze pierwsze dwa-trzy miesiące zainteresowanie moim nieszczęściem było bardzo duże. Radiowcy, dziennikarze, artyści plastycy, członkowie zespołów polskich, z teatru polskiego, tak zwani „dzieńdobryści” – ci, z którymi współpracowałem, przychodzili do mnie z dobrym słowem i pomocą. Ale im dalej, tym każda bieda powszednieje i ludzie żyją swoimi sprawami, często też biedami. Natomiast z rodziną radziłbym żyć w największej zgodzie i jak najszybciej się pogodzić, gdy coś nie jest tak jak trzeba.

Wczoraj obchodziliśmy Święto Trzech Króli. Pamiętam, bywałeś jednym z trzech Króli, bywałeś Świętym Mikołajem. Jakie są wspomnienia z tamtych występów?

Mam bardzo miłe wspomnienia z tamtych lat. Pamiętam, jak na choinkę w Pałacu Kolejarzy, gdzie była siedziba teatru polskiego, zbierało się po 800 dzieci. No i trzeba było „trzymać” je w śmiechu i dobrym nastroju. A teraz widzę, jak tamte dzieci już mają swoje dzieci, niektóre są już dziadkami. No bo te 38 lat poświęcone scenie i radiu to już coś, a około kilku tysięcy swoich widzów mam.

Jest zainteresowanie moim koncertem, i to mnie cieszy.

Chciałbym przy okazji złożyć życzenia czytelnikom „Tygodnika” takie, jakie kiedyś składała stara Bałajanowa z naszych Pustaszyszek: „Niech ten rok będzie nie gorszy czym był. Bo jakby nie było, doczekali tego roku, to znaczy żyjem, a jak żyjem, to wszystko możem zwojować. Grunt ja zrozumiał, że jak nie ma zdrowia, to nic niemiłe. Przypatrujcie za zdrowiem, moje kochanieńkie. Życzę wam szczęścia i wyrozumiałości, nie trzeba być niecierpliwym, nie trzeba hyrkać jeden do drugiego, nie trzeba kłócić się za jakieś tam spadki, bo ileż to teraz nie może podzielić swojej ojcowizny. Czyż zabierzesz ze sobą, jak trzeba będzie udać się do Abrahama na piwo? Najważniejsza ta minuta, w której żyjemy w zgodzie z ludźmi i z samym sobą. Mówia to wam z renku na sercy”

Rozmawiała
Krystyna Adamowicz

Fot. Jerzy Karpowicz

<<<Wstecz