Zawsze wierni „Piątce” (12)
Malawkowie – wytrwali z wiarą, nadzieją i miłością
Pozostajemy przy maturzystach z roku 1954. Na tegoroczne czerwcowe spotkanie przybyło ich najwięcej, bo to był też ich jubileuszowy, 55. rok od ukończenia szkoły. Stosy wspomnień, zdjęć, listów wciąż rosną, a każdy z tych „papierków” - to dokument. Dokument życia Polaków wileńskich w okresie powojennym.
Opasłą teczkę wspomnień przysłała Irena Woronko-Berger z Pruszkowa pod Warszawą. Wspomnień swoich, swego ulubionego nauczyciela śp. Aleksandra Jabłońskiego, koleżanek klasowych, w tym obszerne wspomnienia o Hance i Kamie Malawko, o Weronice Wojnicz z Olsztyna, o Teresie Rymszance, Basi i Teresie Garszkównych. Każda z nich doznała ciężkiego losu, który nie powinien być zapomniany. Gdy nadchodzą kolejne materiały o moich kolegach z „Piątki”, kiedy widzę jak ważne są dla nich tamte przeżycia, jak chętnie się nimi dzielą, kolejny raz przekonuję się, że to absolwenci „Piątki” są spadkobiercami ideałów, tak ważnych dla zachowania tożsamości narodowej.
Irena - to człowiek o niespożytej energii. Śpiewająca, układająca przyśpiewki z aktualnego życia szkoły czy „Wilii”, pragnąca podzielić się swoimi refleksjami z innymi. Słowem, wszędzie gdzie przebywała była duszą grona. Z okresu lat szkolnych w jej życiu niezapomniane wrażenie zostawił najukochańszy nauczyciel - Aleksander Jabłoński. To Renia była organizatorką spotkań uczniów z „Piątki”, mieszkających w Polsce z ulubionym nauczycielem, to ona zebrała gromadkę byłych uczniów, która pojechała na Śląsk, do Tych, żeby odprowadzić profesora w ostatnią drogę. To Renia poświęciła szkolnictwu polskiemu na Wileńszczyźnie prawie 20 lat. Były to polskie szkoły w Czarnym Borze i Jerozolimce, dorywczo - w wieczorowej na Zwierzyńcu oraz szkole nr 29, wykładała historię Polski i Litwy na polonistyce Instytutu Pedagogicznego. Potem w Polsce również pracowała jako nauczycielka i temu zawodowi poświęciła 47 lat swego życia. „Dopiero teraz mogę zająć się popularyzowaniem polskości, zachowanej na Ziemi Wileńskiej, mogę coś robić dla duszy. A moja dusza nadal jest w Wilnie. Jako słuchaczka Uniwersytetu III Wieku i spadkobierczyni spuścizny szkoły, opowiadam słuchaczom o sprawach Polaków wileńskich, o szkolnictwie polskim. Zawsze spotyka się to z wielkim zainteresowaniem”. Irena Woronko, jako jedna z pierwszych członków polskiego zespołu „Wilia”, ten skrawek polskiego życia spopularyzowała w Macierzy, organizując wystawę pt. „50 lat „Wilii”.
Legendarna rodzina
Tę piękną dziewczynę o długich czarnych warkoczach, nieraz upiętych w kształcie korony wokół głowy, o ogromnych piwnych oczach nikt inaczej nie nazywał, jak Kama. A przecież Kamilla było jej trzecim imieniem, przed nim w dokumentach wpisano Ewę i Marię.
Rodzina Malawków, to legenda Kolonii Wileńskiej, w której Leontyna i Gustaw Malawkowie zamieszkali w roku 30., kupując maleńki domek od Marii Nawrockiej (po latach kupili większy choć niewykończony od pana Skrzetuskiego). Sześcioro dzieci, praca w szkole, uprawa działki, wykończenie domu - wszystko to pokonali dzielni Malawkowie, a pan Gustaw ponadto społecznie się udzielał. Był jednym z założycieli komitetu budowy kościoła pod wezwaniem Chrystusa Króla, dla którego Malawkowie zafundowali ołtarz główny.
O rodzinie tej do dziś starsi mieszkańcy Kolonii Wileńskiej wspominają z największą wdzięcznością. Trudno się było pogodzić tym dzielnym ludziom z utratą kochanego synka Krzysztofa, który w wieku 9 lat został zasypany w schronie w czasie operacji „Ostra Brama” i tego samego dnia był pochowany przy kościele w Kolonii i do dziś dnia tam spoczywa.
Dom - schroniskiem i lecznicą
Do „Piątki” uczęszczały dwie córki – Hanna, absolwentka 1949 roku, oraz Kama.
Zdolne, inteligentne, muzycznie uzdolnione, nie ukrywające swych patriotycznych postaw. Tak jak było w ich domu. W czasie wojny dom był schronieniem dla żołnierzy AK, tu prowadzono tajne komplety, tu przechowywano Żydówkę - dentystkę Fannę Ajzensztadt, podczas operacji „Ostra Brama” mężczyźni z tego domu biorą czynny udział w opiece nad rannymi żołnierzami i w pochówku poległych.
Gdy przyszli „wyzwoliciele”, ojca rodziny oraz starszą siostrę spotkał los wielu zesłańców. Ojciec w łagrach Workuty, Karagandy, Irkucku zaliczył 10 lat, Hania - 5. Ich losy to odrębny temat, wpisujący się w martyrologię mieszkańców Wileńszczyzny.
Co pozwoliło im przetrwać? Kamilla Malawkówna-Tomasik jest przekonana, że tylko wiara, nadzieja i miłość pozwoliły całej rodzinie wrócić „na Ojczyzny łono”.
„Niepokój o losy najbliższych, zwłaszcza o los delikatnej i wątłej Hanki, która za Uralem pracowała na „wielikich strojkach komunizma” zmusił mamę do poszukiwania środków, by jakoś im ulżyć. Zdobyła się więc na kupno... akordeonu i wysłała go do obozu. Jak się okazało, akordeon był ratunkiem w trudnym obozowym życiu, pozwalając Hani prowadzić „krużok chudożestwiennoj samodiejatielnosti”. To przynosiło nie tylko ulgę od morderczej pracy, ale i nowe barwy do obozowej rzeczywistości. Nie wiem skąd mama z mizernej pensji „uborszczicy” w sklepie spożywczym, a potem w aptece, zdobyła środki na zakup i wysłanie akordeonu oraz paczek „z witaminami” - dla Hani i ojca - w postaci wtopionych w smalec cebuli i czosnku, co miało zapobiec szkorbutowi. Z pewnością była to Boża pomoc za pośrednictwem dobrych ludzi, którzy dzielili się tym, czym mogli. Przykładem takiej pomocy była postawa koleżanki szkolnej Irki Kozakiewiczówny, która zorganizowała zbiórkę pieniężną wśród kolegów z klasy, aby w ten sposób wesprzeć „zakluczonną” i jej rodzinę”.
Z wiarą w dobroć
Hanna z Malawków Wąsikowa po latach opisze wspomnienia z obozu w Rosji. Mimo ogromnych przejść nie utraciła wiary w ludzi. Ojciec również prowadził pamiętnik. Był to człowiek modlitwy, człowiek kościelny. Doczekał sędziwego wieku, będąc zawsze z Bogiem. Nawet wtedy, a może zwłaszcza wtedy, gdy jego życie polegało na pracy na syberyjskich budowlach i pryczach w baraku łagru.
W Workucie spotkał młodego Tatara z Niemieża, Konstantego Jakubowskiego. Zaprzyjaźnili się. Kiedy w obozie zaczęto wspólnie odmawiać różaniec, Jakubowski chciał również uczestniczyć w tych modlitwach. „Odtąd siadał wśród nas on, mahometanin i z wielką uwagą przysłuchiwał się naszym modlitwom. Czasami do baraku przychodzili żołnierze NKWD, przyglądali się nam z daleka, ale nigdy nie zakłócali naszych modlitw” - pisze pan Gustaw Malawko na stronach swego pamiętnika.
Tam, na zesłaniu, obchodzili święta na wspólnych spotkaniach. Oszczędzali cukier, rybę i chleb na wieczerzę wigilijną. Z trudem dowiadywali się z jakiejś przemyconej książeczki, kiedy przypada Wielkanoc roku 1946. Pan Gustaw szedł wtedy 24 kilometry z Lemju do Małej Pery, żeby się spotkać z rodakami, pomodlić się, łącząc się myślami ze swym kościołem parafialnym i rodziną.
Hanka przywieziona z Łukiszek do Pałacu Słuszków, gdzie mieściła się tzw. „pieresyłka”, tak opisuje swój pierwszy wieczór: „Było tu gwarno i duszno, chociaż okna były otwarte i przez kraty widać było drugą stronę ulicy Kościuszki, zielone zbocza Góry Trzykrzyskiej. Wieczorem uklękłyśmy wszystkie razem do modlitwy. Jedna mówiła głośno Litanię do Matki Boskiej, a reszta odpowiadała „Melskis uż mus”. Potem pięknie na głosy śpiewały pieśni do Matki Boskiej. Nie było w modlitwach podziału na naszych i obcych. Wszyscy razem, prawosławni, adwentyści, katolicy – w Panu pokładali nadzieję, do niego wznosili swe prośby o przetrwanie do wolności”.
A potem był odjazd z Wilna. „Na obrzeżach rampy i na brzegach otaczającej skarpy, w odpowiedniej odległości od wagonów stało dużo ludzi. Były to rodziny wywożonych do Rosji. Wykrzykiwano nazwiska, padały krótkie zdania, okrzyki pełne rozpaczy, cierpienia. Wiele kobiet płakało... Przez małe zakratowane okienko u góry wagonu widziałam moją Mamę i siostry, ale nie mogłam do nich podejść, uściskać... Wtedy chyba najbardziej odczułam niesprawiedliwość, krzywdę i okrucieństwo systemu stalinowskiego. Wszystko we mnie szlochało, rwało się na strzępy. Kiedy pociąg ruszył, krzyki i nawoływania wzmogły się jeszcze bardziej. Mama i siostry biegły wzdłuż pociągu, machały rękoma zanim skrył je zakręt. Przez łzy widziałam znajome strony: cmentarz na Rossie, Czarny Trakt i cmentarz Górański. Wreszcie mignęła mi przed oczymi Kolonia Wileńska, dom mojej przyjaciółki Lali, potem Nowa Wilejka i coraz dalej, dalej”.
Ta podróż trwała 11 dni. Zakończyła się na stacji Labytnagi nad rzeką Ob. Tu czekał obóz z grupą agresywnych kryminalistek, tzw. błatnych, pełnych nienawiści do „faszystek” czyli politycznych, komary, nieludzka praca przy budowie kolei.
Jednak właśnie Hania w najtrudniejszych warunkach życia w łagrach, w ciemnym, pełnym rozpaczy mroku, umiała dostrzec światełko nadziei. „Tam, na samym dnie życia, w więzieniach i łagrach, spotkałam się z dobrocią, współczuciem i miłosierdziem ludzkim”- napisze później.
Kama - matka duszpasterza
A tu, w wileńskiej „Piątce” był inny front walki, na którym moralnymi zwycięzcami były dzieci i wszystko rozumiejący nauczyciele. Kama przyszła do „Piątki” po szkole w Nowej Wilejce i tajnych kompletach. Pewne wydarzenie z roku 1953 wspomina Kama jako anegdotę. „Gdy umarł Stalin nadzieja na odmianę zagościła w polskich sercach. Szkoła jednak pogrążona była w żałobie, a nieliczni komsomolcy płakali. Pan Jabłoński musiał na lekcji wychowawczej „uczcić” pogrzeb Stalina, toteż polecił mnie czytać głośno przemówienie pogrzebowe Berii. I tu zaczął się dramat. Ogarnął mnie nerwowy, nasilający się, nie dający się opanować śmiech. Czytałam rwącym się od śmiechu głosem i choć czułam grozę sytuacji, nie mogłam nic na to poradzić. I wtedy kochany pan Jabłoński wpadł na genialny pomysł. Z zarażonej już moim śmiechem chichocącej klasy wybrał jedyną komsomołkę, która jeszcze przed chwilą szlochała za „wodzem”, a teraz także nie mogła opanować zaraźliwego śmiechu. „Groźny” wychowawca zakończył to przedstawienie reprymendą, szczególnie podkreślając swoje rozczarowanie z zachowania komsomołki, która w dniu tragicznej utraty tak niegodnie się zachowała”...
W roku 1956 po powrocie ojca i siostry Hani z gułagu, cała rodzina wyjechała do Polski. Po Kamie niejedno serce chłopaków z „Piątki” płakało.
W Warszawie ukończyła studia polonistyczne, pracując jako nauczycielka zrobiła doktorat z pedagogiki specjalnej, prowadziła na uczelniach warszawskich program badawczy z biblioterapii, od wielu lat kształci katechetów na wydziale papieskim Uniwersytetu Warszawskiego. Jest autorem wielu artykułów naukowych.
Za największe zwycięstwo swego życia uważa to, że syn Piotr otrzymał święcenia kapłańskie. Razem więc modlą się za koleżanki z klasy, które odeszły, za Rodziców, za szlachetnych ludzi rodem z Wilna, których wielu poznała.
Krystyna Adamowicz
Na zdjęciach: rok 1951, klasa razem ze swym ulubionym nauczycielem. Kama - w trzecim rzędzie druga od prawej.
Fot. archiwum