Wrzesień – gorący sezon wykopek kartofli

Nasz drugi chleb powszechny

Od kilku ładnych wieków, odkąd to - nazywane na Litwie drugim chlebem - warzywo zostało sprowadzone z dalekiej Ameryki, a dokładnie z Peru (1525 r.) do Europy, schyłek lata, wrzesień, a niekiedy nawet pierwsze tygodnie października dla rolnika z naszych stron oznacza sezon ciężkich prac w polu, czyli wykopek ziemniaków.

Okres, kiedy pozostałe prace schodzą na drugi plan, ulubione zajęcia są zaniedbywane, a cały wysiłek skierowuje się na to, by jak najszybciej, czyli najlepiej jeszcze przed Michałem, zejść z pola. Wszak jeszcze do piwnicy się proszą buraki, marchew, kapusta…

Ziemniaki, kartofle, pyry… bulba..?

Rzecz miała się w sąsiedniej Polsce. Pewna szlachetna pani profesor przyszła do warzywniaka na zakupy i poprosiła sprzedawczynię o 2 kg kartofli. Ekspedientka, która widocznie uważała, że na rzeczy zna się lepiej, udokładniła: „Pani chciała ziemniaczki?”. Na to pani profesor rzecze: „No, skoro nie ma kartofli, to poproszę o te ziemniaczki!”

Przyznajmy otwarcie, że nazywanie tych poczciwych, na pierwszy rzut oka niepozornych warzyw, „ziemniakami” na Wileńszczyźnie brzmiałoby trochę sztucznie, choć, być może, i wydaje się niektórym, że tylko ta nazwa jest poprawna. Bynajmniej, w Macierzy są one zwane także grulami, rzepami, w okolicach Poznania - pyrami. U nas najczęściej kartoflami, a na pograniczu polsko-litewsko-białoruskim, potocznie nawet bulbą. Toteż nie wstydząc się swojskiego określenia i nazywając rzecz po imieniu, z dumą możemy wspomnieć, że nawet Adam Mickiewicz w swej młodzieńczej twórczości kartofli zadedykował cały poemat - „Poemko we czterech pieśniach” o skromnej nazwie „Kartofla”. A Władysław Reymont w „Chłopach” wykopkom poświęcił pokaźny kawałek powieści, dokładnie opisując wykopkową tradycję.

Naturalna tradycja

Zrozumiałe, że u osób, które są nawykłe kartofle widzieć rozłożone w miseczkach ustawionych na długich straganach targowisk, jesienny popłoch na polu większych emocji nie wzbudza. Owszem, nie są oni całkiem obojętni na skoki cen tego nadal najpopularniejszego nie tylko na Litwie warzywa, uwarunkowane dobrym lub gorszym urodzajem, czy walorami smakowymi ziemniaków. Co innego u wieśniaka, który cały czas, właściwie całe życie odmierza wiosennym sadzeniem i jesiennym kopaniem kartofli. One zawsze, obok innych ważnych spraw rodzinnych, siania i zbierania żniwa pozostają jednym z najważniejszych tematów nie tylko w rozmowach z sąsiadami.

Tak żyli przodkowie wielu z nas. A dzisiaj, nie patrząc na to, iż postęp techniczny już dawno opanował rodzimą wieś i wszystko się zmieniło nie do poznania, dla zamieszkałych na wsi ludzi nadal całkiem naturalne jest, by na kawałku posiadanej ojcowizny posadzić kartofle. Człowieka ze wsi nie przekonuje kalkulacja, że się nie opłaci, gdyż wynajęcie ciągnika do sadzenia, a potem wykopanie kartofli koparką, przywózka z pola, nasiona, nawóz itd. kosztuje. I że bez kłopotu mogliby kupić worek, dwa kartofli na zimę, co w sumie kosztowałoby znacznie mniej…

Większość mieszkańców wsi i chutorów rejonu wileńskiego sadzi kartofle, jak zaznaczali nasi rozmówcy, na własną potrzebę. Jeżeli ktoś nakopie więcej, niż potrzebuje, sprzedaje. Niestety, tego roku nadwyżek nie każdy doczeka. Prawie wszyscy zapytani narzekali na słaby urodzaj. „Daj, Boże, żebyśmy przynajmniej zwrócili nasiona” – mówili zafrasowani rolnicy. Jak poinformowano „Tygodnik” w wydziale rolnym samorządu rejonu wileńskiego, obecnie w rejonie wileńskim większe ilości kartofli sadzą tacy rolnicy jak: Marius Rukas w Mejszagole, Nikołaj Akselrod w starostwie mariampolskim, Stanisław Rakałowicz w Miednikach oraz Tadeusz Liksza w gminie ławaryskiej.

Potrzebne i słońce, i deszcz

Według Jana Goto, rolnika ze wsi Mamowie w rejonie trockim, za tegoroczne marne zbiory winę ponosi brak równowagi w przyrodzie. Suchy maj, kiedy to kartofle trafiły do bruzd, potem czerwcowy chłód i długotrwałe deszcze nie pozwoliły im urosnąć do pożądanej wielkości.

Chociaż kartofel, to roślina niezbyt wybredna, to jednak pewnych „wygód” potrzebuje. Zadbanej, nawożonej gleby, doglądu i troski gospodarza w ciągu całego okresu wegetacji. Mogą jej zaszkodzić poranne mgły, żarłoczna pasiasta stonka, pędraki, nadmierne opady czy zbyt „uparte” słońce. Nigdy się więc nie zgadnie, na jakiej glebie tego roku kartofle zachwycą swym urodzajem. Stąd też zapobiegliwi wieśniacy chcąc wyprzedzić ewentualne wybryki natury nierzadko sadzą kartofle w kilku miejscach: na torfowisku, na piasku czy na ciężkiej glebie gliniastej, o ile, oczywiście, mają taką możliwość. Inni w celu ulepszenia wskaźników urodzajności odnawiają posiadane gatunki, wymieniają się nimi z sąsiadami.

Z pola do rondla

Na Rynku Kalwaryjskim handlująca ziemniakami rolniczka Kristina Valikoniene z Ramygaly w rejonie poniewieskim twierdzi, że w głębi kraju w tym roku zebrano obfity plon.

- Mąż zajmuje się doglądaniem upraw na wsi, a moim zadaniem jest zbycie wyhodowanych warzyw. Do Wilna dowozimy kartofle, buraki, marchew, cukinie i inne warzywa dwa razy tygodniowo. Samych kartofli sadzimy ok.10 ha. Białe kartofle „Winston”, nadają się do puree, sałatek, a jasno żółte „Santes”, zawierające więcej skrobi doskonale nadają się do przyrządzania placków, babek, cepelinów. W tym roku jakość kartofli jest bardzo dobra, ponieważ nasiona tych gatunków sprowadziliśmy z Holandii. Mamy jeszcze dwa gatunki „Picasso” i „Rasa”. To nieco późniejsze odmiany, których jeszcze nie wykopaliśmy do końca. Myśleliśmy, że deszcze zniszczą cały urodzaj, ale na szczęście jakoś się obeszło – opowiadała Kristina Valikoniene.

A o tym, że pani Kristina sprzedaje warzywa smaczne świadczyła kolejka klientów, która wnet się ustawiła, ledwo gospodyni odeszła na krótką pogawędkę. Na tym targowisku rolnicy są w stanie dziennie sprzedać 200 kg, a mogą też zbyć i pół tony ziemniaków. I chociaż klientów nie brakuje, to jednak kryzys robi swoje. Klienci stali się bardziej oszczędni i rozważni w robieniu zakupów.

Tego roku za kilogram kartofli na targowiskach trzeba zapłacić jednego lita, 80 ct, w zależności od ich gatunku i wielkości. W dużych supermarketach cena jest podobna. Tylko w czasie sporadycznych akcji rabatowych cena tego najpopularniejszego warzywa spada do 70 ct za kilogram.

- Ale ile są warte te zniżki, jeśli jakość produktu jest do niczego? - mawiali zagadnięci w kolejce nabywcy. - Kartofle poobijane, wyszczerbione, pozieleniałe. Chcą złapać klienta na tanie kartofle, a naprawdę chcą mu wepchać małowartościowe chińskie buble…- oburzali się.

Z motyką… raczej na słońce

- Cena za kartofle jest niewspółmierna do wysiłku, który jest wkładany, żeby wyrosły – podkreśla Helena Kuzborska, mieszkanka wsi Mamowie, emerytowana nauczycielka. - Nie ważne, że obecnie hodowla ziemniaków i wykopki już nie są aż tak pracochłonne, jak dawniej. Ten, kto je sadzi i zbiera z wyoranych bruzd powinien każdego ziemniaczka dotknąć. Wziąć do rąk. Przy tej pracy trzeba jednak je ubrudzić, ale jakaż jest radość, gdy się zbiera i wrzuca do kosza sztuki duże i gładkie… To praca, która bardzo człowieka przywiązuje do ziemi. W narodzie nawet istnieje taka powiastka, że kartofle Bóg stworzył po to, żeby i prosty człowiek miał kogo obdzierać ze skóry… Ale nie znaczy to wcale, że lubią je jadać tylko ludzie prości – żartuje.

Sadzenie i wykopywanie kartofli wczoraj i dziś to - niebo i ziemia. Dawniej praca przy kartoflach była zaiste mozolna. Pole należało zaorać, nawieźć nawozu, kartofle sadziło się do „brzozny” wyoranej pługiem ciągniętym przez konia. Kto chciał mieć kartofle wczesne, jeszcze przed Janem, od wczesnej wiosny rościł je w ciepłym, jasnym pomieszczeniu. Ledwo ziemniaki wzeszły, należało je zabronować, żeby wyrównać pole i zagłuszyć chwasty, kilka razy oborać. A za szybkie i sprawne wykopywanie podczas wykopek też poniekąd był „odpowiedzialny” koń, który poganiany przez oracza wywracał na zewnątrz urośnięte kartoflanymi krzakami bruzdy. Wykopki ciągnęły się miesiącami. Jeżeli gospodarze nie nadążali, nieodzowna była pomoc sąsiadów i rodziny. Wówczas robiono tzw. tłokę. A tłoka, to obyczaj zasługujący na szczególny opis. Na polu aż się pstrzyło od kopaczy, a praca szła szybko, bowiem pracowano ochoczo i wesoło. Co dopiero mówić o tym, gdy po ciężkiej pracy wszyscy zasiadali do stołu, wiadomo, że zastawionego głównie przez dania ziemniaczane: pyszne babki z chlebowego pieca, tłuste bliny… Wspominano różne przesądy i wróżby, które zwiastowały urodzaj jeszcze za długo do wykopek. Żartowano, gaworzono, robiono sobie nawzajem różne psikusy.

- Pamiętam, jak pewnej jesieni zebrała się u nas tłoka. Oprócz wielu sąsiadów, rodziców moich uczniów i krewnych przyszły dwie siostry, rodowite mamowianki – Janina i Tekla. Tekla pomagała mi przygotować kolację. Oczywiście, że daniem podstawowym były cepeliny. No więc Tekla postarała się, żeby były nie tylko smaczne, ale i… z niespodzianką. Naszatkowała kapuścianych kaczanów i zawinęła je do jednego z cepelinów. Ten wyjątkowy, specjalnie zaznaczony podała swojej siostrze. Ach, co za zabawa była dla wszystkich – śmiejąc się wspomina emerytowana nauczycielka, mówiąc, że Mamowie zawsze było bardzo przyjazną wsią. A wspólna praca w polu i wzajemna pomoc wszystkich łączyła w jedną wspólnotę.

Dzisiaj, gdy z pomocą wieśniakowi przyszła technika, wykopki trwają dzień, dwa, a zwoływanie wielkich tłok również odchodzi do przeszłości.

- Szkoda, że już wkrótce, taki sprzęt jak motyka będzie istniał tylko w przysłowiu i będzie służył tylko dla tych, którzy porywają się na słońce… Bo po motykę do kopania kartofli już rzadko kto sięga. W Mamowiu chyba pięciu mieszkańców ma ciągniki i koparki, a ludzi, których można byłoby zaangażować do pomocy w zbieraniu ziemniaków jest coraz mniej. Kopanie stało się już wyłącznie rodzinnym przedsięwzięciem – podsumowuje Helena Kuzborska.

Przez żołądek do serca

Zanim kartofle podbiły serca Europejczyków przeszło wiele lat. Niestety, najpierw służyły jako pokarm dla bydła. Uznanie przychodziło z trudem. Do Prus Wschodnich, na przykład, zostały sprowadzone dopiero w czasie wielkiego głodu w XVIII wieku. Uratowały od śmierci głodowej tysiące ludzi. Wszechstronne ich zastosowanie w kuchni sprawiło, że obecnie stały się niezastąpioną treścią naszego menu.

Wszystko wskazuje na to, że w czasie kryzysu walory kartofli wielu odkryje na nowo.

Irena Mikulewicz

Na zdjęciu: w wykopkach nieraz nieodzowna jest pomoc sąsiadów i rodiny, ale tradycja zwoływania dużych tłok powoli odchodzi do przeszłości…; K. Valikoniene nie narzeka na słaby urodzaj, czy brak klientów.
Fot.
Marian Paluszkiewicz i Teresa Worobiej

<<<Wstecz