Zawsze wierni „Piątce”(8)
Klasa z kodeksem honorowym
Opowiadanie o swojej klasie z „Piątki”, absolwentów roku 1953, Piotr Szulski rozpoczął od statystyki, specjalnie sporządzonej dla naszej rozmowy.
A więc, spośród 30 maturzystów 26 wstąpiło na studia i 23 ukończyło je. Zawód pedagoga zdobyło 14, medyków i chemików po 3, radiotechników i fizyków było po 2, reszta w pojedynkę zdobyło specjalności matematyka, elektrotechnika, budowniczego, wychowania fizycznego. Dumą tej promocji jest oczywiście Henryk Wincel, dziś znany naukowiec, dr hab. w Instytucie Fizyki Jądrowej w Świerkach pod Warszawą. Podobnie wielką dumą tej klasy był Renard Stecewicz, niestety, przedwcześnie zmarły, zdobywca złotego medalu, chłopak niezwykle utalentowany i pracowity, z którym Piotr studiował razem w Leningradzkim Elektrotechnicznym Instytucie Łączności. O sobie zbyt wiele nie mówi, ale przecież wiadomo, że również ma stopień naukowy doktora nauk, jest laureatem nagrody republikańskiej w dziedzinie nauki i techniki, współautorem kilkunastu patentów i wzorców przemysłowych. W mieście nad Newą w tamtych latach studiowało wielu z tej klasy, jak chociażby dobrze znana wykładowczyni Wileńskiego Instytutu Pedagogicznego śp. Maria Niedźwiecka z domu Hryszkiewicz oraz Hanka Sawkówna.
Powojenni też rozrabiali
Zanim jednak da się uzmysłowić bilans klasy, jest rzeczą wiadomą, że każdy z jej uczniów miał swój los, który go doprowadził do szkoły i pozwolił ją ukończyć. Jaka to siła sprawiła, że nigdy nie wyrzekli się polskiego rodowodu? Dlaczego każdego roku cała klasa nadal się spotyka i nadal, jak za młodych lat gimnazjalnych, koledzy przychodzą sobie nawzajem z pomocą w najtrudniejszych chwilach życia?
Piotr Szulski rozpoczął swoją przygodę z „Piątką” w męskim gimnazjum polskim nr 3 na Ostrobramskiej. Przyszedł do klasy pierwszej, a było tych klas wówczas cztery. Repatriacja oraz wywózki sprawiły, że do matury doszła jedna.
Droga Piotra do szkoły prowadziła wzdłuż Wilii, od rodzinnych Szałtun (tam dziś stoi pawilon Litexpo) aż do mostu Zwierzynieckiego, a tam również szło się na piechotę do gimnazjum na Ostrobramskiej. Toteż musiał wyjść z domu o dwie i pół godziny wcześniej, żeby zdążyć na lekcje. Po drodze dołączali koledzy, którzy również nie myśleli o trudzie uczenia się w polskim gimnazjum. Dziękowali Bogu, że jest ta polska szkoła, że mają okazję zaczerpnąć wiedzę od swych profesorów z przedwojennych gimnazjów.
Ale młodzież jak to młodzież. Ta powojenna również próbowała przechytrzyć nauczycieli i spłatać jakiegoś figla. Obrazki tamtych lat Piotr zachował w swej pamięci. Jak chociażby dokarmianie uczniów, kiedy to jako starosta klasy musiał dbać o przyniesienie na czas wiadra herbaty, bułeczek czy pierożków. A ponieważ do odbierania tych „rarytasów” ustawiała się kolejka, to on czasami był z niej wypychany przez starszoklasistów. Aż płakać się chciało od takiej niesprawiedliwości.
Pamięta, jak inspektorka Kazimiera Likszanka, która wykładała matematykę, na własnym przykładzie pokazała, że nie da się nabrać na kawały uczniowskie, bo „matematyka przede wszystkim”. Było tak - chłopcy któregoś dnia nie chcieli się uczyć, więc puścili na parterze gaz łzawiący, który dostawał się do klasy, w nadziei, że lekcja się nie odbędzie. A legendarna legionistka i akowiec Likszanka spokojnie zamknęła okno i nadal wykładała, jak gdyby nigdy nic. Podobnie zapamiętał przypadek, gdy na Ostrobramskiej palono w piecach. „Ale naszym chłopakom wydawało się, że któregoś dnia było mało drewek, więc w innej klasie zdobyli kilka polan. Gdy zobaczył to woźny, przybiegł do nas z krzykiem i wybierał z naszego pieca nadpalone głownie, by zapalić w innej klasie”.
Sąd nad dwoma uczniami
Opowieść o przygodach chłopaków z „Piątki” Piotr Szulski podał nie bez kozery - dzisiejsi uczniowie, wnukowie tamtych uczniów muszą wiedzieć, w jakich warunkach uczyli się ich dziadkowie, przecież to historia naszej polskiej szkoły w okresie powojennym. I zapewne też po to, by choć w ten sposób rozcieńczyć wspomnienia bardzo bolesne. To właśnie z tej klasy byli aresztowani dwaj chłopcy - Jan Sperski i Tadeusz Ciesielczuk oraz osądzeni na 10 lat łagrów.
„Miałem anginę i nie poszedłem do szkoły. Aż raptem przybiegają moje dwie koleżanki z klasy - Kowalczykówna i Monkiewiczówna i mówią, bym nie szedł do szkoły, bo Tadzika i Janka zabrali i wszystko wskazywało na to, że ja bym również podzielił ich los. Taka to była Wielkanoc roku 1952 dla naszych kolegów, całej klasy” - wspomina Piotr. - Byłem wdzięczny moim koleżankom, gdyż wiedziałem, że Wilia wezbrana, a one musiały dotrzeć do mnie na promie oraz pieszo po pluchocie i ślizgawicy”.
Losy Sperskiego i Ciesielczuka to osobny obszerny rozdział w życiu szkoły. To poważny egzamin na wytrwałość, wierność, odwagę. Zarówno chłopaków i niektórych nauczycieli. To też zdradliwość, tchórzostwo i donosicielstwo tych, kogo stworzył tamten ustrój sowiecki. Pan Jan Sperski nie chce nikogo imiennie obarczać za swój los wygnańca, za nieludzkie trudy syberyjskiego życia łagrowego, chociaż koledzy klasowi wiedzieli, że wśród nich był judasz. Pan Jan uważa, że donosiciel też był ofiarą tamtego stalinowskiego ustroju.
Po latach legendarny nauczyciel historii, jakim bez wątpienia był Aleksander Jabłoński, opisał we wspomnieniach przebieg rozprawy nad chłopakami, gdyż był świadkiem na sądzie. Wspomnienia te w swych archiwach zachował Jan Pakalnis. „Wszedłem na salę. Za stołem siedziało trzech sędziów. Naprzeciwko - prokurator, obok na ławie oskarżonych dwóch chłopaków z ogolonymi głowami. Jeden wysoki, chudy, o bystrych odważnych oczach. Drugi - niski, szczuplutki chłopczyk, z wyglądu można mu było dać gdzieś lat 16. Ze zmęczonej twarzy patrzyły przygnębione i zrezygnowane oczy. Był to Sperski. Za plecami każdego z nich stał żołnierz z karabinem. Na ten widok przypomniałem strofy A. Mickiewicza z III części „Dziadów”
„Tryumf cara północy, zwycięży nad dziatwą,
Widziałem ich: za każdym z bagnetem szły warty,
Małe chłopcy, znędzniałe, wszyscy jak rekruci z golonymi głowami”.
Miejsce dla publiczności zajmowali świadkowie, którzy już zeznali, a więc koledzy podsądnych. W takiej scenerii miałem zeznawać, a raczej oskarżać dwóch swoich uczniów o „kontrrewolucję” (...) Sąd udał się na naradę, która trwała krótko i po powrocie ogłoszono wyrok: Ciesielczukowi i Sperskiemu za działalność kontrrewolucyjną i antyradziecką - po 10 lat zesłania z pozbawieniem praw obywatelskich na trzy lata... Komedia została odegrana. Z całą premedytacją rozprawiono się z chłopakami, którzy „zagrażali” ustrojowi radzieckiemu. Proces sądowy nad młodzieżą naszej szkoły miał także na celu napędzenie strachu wśród niej, zasianie nieufności w stosunku do swego kolegi, który może być potencjalnym oskarżycielem oraz wdrożenie posłuszeństwa w przyszłym obywatelu”.
Tylko śmierć Stalina skróciła lata wygnania dwóch chłopaków z „Piątki” - Jan Sperski budował w ciągu niespełna trzech lat nad Angarą kombinat zdemontowany w Niemczech, który miał wytwarzać z węgla kamiennego naftę. Dopiero w roku 1989 został zrehabilitowany. Jako ironię losu opowiada fakt, że przed laty tutaj w Wilnie nabył proszek do prania, produkt uboczny tego kombinatu, który on i jego koledzy budowali.
Gdy jesienią 1954 roku wrócił do Wilna Tadeusz Ciesielczuk, postanowił razem z innymi kolegami złożyć w tej samej „Piątce” maturę eksternem, a potem wyjechał do Polski, do Łodzi. Tam założył rodzinę, ożenił się z wilnianką, również absolwentką „Piatki” Astridą Paszun, serdeczną koleżanką niżej podpisanej z czasów wspólnego śpiewania w „Wilii”.
W łódzkim gościnnym ich domu mama Tadzika pani Zofia nie miała sił do wspomnień, ale przecież i tak wiedzieliśmy, że to ona po zakończeniu rozprawy nad Tadzikiem długo biegła za „czarnym woronem”, w którym wywożono jej syna, aż upadła na jezdnię.
Zawsze schylam czoło przed nimi
O Aleksandrze Jabłońskim wszyscy jego uczniowie mówią w samych superlatywach, a jego postawa obrońcy na sądzie jeszcze raz wskazuje, jakim przyjacielem był ten niezapomniany Nauczyciel.
Piotr Szulski uważa, że to też jest jego zasług, że klasa umiała zachowywać się jak przystało prawdziwym młodym ludziom dbającym o honor klasy i swój własny. Żartuje, że byli w tej klasie swoi sędziowie, prokuratorzy, a gdy chłopaki musieli wyjaśnić jakieś zawiłe sprawy, robili to po męsku i z honorem.
O nauczycielach można mówić bez końca. „Zawsze schylę głowę przed wspomnieniem o Tulisowie, Jabłońskim, Biberowej, Tyszkównie, Czekotowskiej. Każdy z tych nauczycieli - to charakter i niezatarty ślad w naszym życiu. Tyszkówna zaczynała lekcje od grania na skrzypeczce, a jej ulubionym kompozytorem był Moniuszko, toteż znaliśmy go dobrze. Nieco może lekceważyliśmy ją, ale to właśnie ona zaszczepiła nam miłość do polskiej muzyki na całe życie”.
Bazyli Tulisow, wicedyrektor szkoły i geograf. Mieszkał na ulicy Zakretowej, gdzie Piotr często bywał, gdyż pozwolił mu ten pedagog korzystać z własnej biblioteki. „Później radził mnie, jak się mam zachować w Leningradzie na studiach. Kiedy już po latach zmarł, na pogrzeb przyjechał jego syn, archeolog. Jak się okazało, żona Tulisowa wraz z synem wyjechali do Polski, a nasz ulubiony wychowawca został w Wilnie i dalszy los podzielił z siostrą swojej żony”.
Bela Biber - to człowiek, który wkładał duszę do naszego wychowania - kontynuuje Piotr. Wiedzieliśmy, że przeszła gehennę getta, ale dobroci jej to nie odebrało. Pamiętam, z jaką ulgą powiedziała: a wiecie, myślałam, że będzie gorzej w tym trudnym temacie o rozmnażaniu się, a wy tak dobrze go przyjęliście. My po prostu byliśmy już ludźmi dorosłymi.
Święcicki - to jeszcze jedna legenda. Umiał tak wykładać swój trudny przedmiot, że każdy wszystko rozumiał. „Mnie osobiście odbiła ochotę do matematyki pani Bohatkiewicz. Była naszą wychowaczynią i bardzo dbała o to, byśmy byli czyści, wyprasowani, ale matematykę wykładała tak, że baliśmy się zapytać, jeśli czegoś nie rozumieliśmy. Gdy przyszedł Święcicki, znów wróciła miłość do matematyki”.
Święta w bursie
Na studia do Leningradu wyjechało z tej klasy czterech. I chociaż studiowali na różnych uczelniach, podczas świąt religijnych zawsze się spotykali, a koledzy Rosjanie z wyrozumieniem zwalniali Polakom pokój w bursie, by ci mogli pobyć we własnym gronie. „I tak ta nasza przyjaźń trwała latami, gdy wszyscy powróciliśmy do Wilna. Gdy ciężko zachorowała nasza Marysia, opiekowaliśmy się nią jak mogliśmy. Krysia Pytlewiczówna jak zawsze w trudnych chwilach nie żałowała sił, by pomóc koleżance, którą urządziliśmy do szpitala, odwiedzaliśmy ją tam. Gdy odeszła, była to dla nas bardzo bolesna strata. Rozumieliśmy, że na pomnik od najbliższej rodziny nie możemy liczyć, więc katedra polonistyki wystąpiła jako inicjator zbiórki pieniędzy na pomnik, my również nie staliśmy na uboczu. Na poświęcenie pomnika przybyło wielu jej kolegów i nauczycieli, którym ona tak wiele dała jako wykładowca”.
O kolegach z klasy Piotr może opowiadać wiele. Pamięta o nich dokładnie. Najbardziej przyjaźnił się z Wackiem Jasińskim, wyjątkowo subtelnym człowiekim. Ukończył on fizykę na Uniwersytecie Wileńskim i od razu został skierowany na dyrektora do mazuryskiej szkoły. Po latach został dyrektorem większej szkoły - średniej w Rukojniach. Jego przedwczesna śmierć, to jeszcze jedna niepowetowana strata dla kolegów. Renard Stecewicz zawsze miał na studiach imienne stypendium, za które nieźle można było żyć. „Ja również podczas studiów pracowałem, a nawet miałem pięciu laborantów i zarabiałem nieźle. A Renard połączył los naukowca z telewizją kosmiczną, na temat której obronił doktorat. Jednak narodowość ograniczała jego możliwości dalszej pracy w tej dziedzinie. Wrócił do Wilna, gdzie był wykładowcą w wileńskiej filii Politechniki Kowieńskiej, a potem przeniósł się na stałe do Kowna. Czasem myślę, że gdyby Renard poświęcił się pracy pisarskiej, bo miał jednakowe predyspozycje, to być może jego dzieła literackie żyłyby latami. Natomiast wynalazki techniczne niegdyś odkrywcze, dziś są przestarzałe, bo technika rozwija się w szalonym tempie”.
Mieczysław Dowgiałło poszedł drogą nauczyciela matematyki, który wiele lat poświęcił mejszagolskiej szkole, a jego nowatorstwo pedagogiczne przypominało w czymś nowatorstwo Rymarczyka z „Piątki”.
Nauczyła być porządnym człowiekiem
Zawodowy los Piotra Szulskiego potoczył się pomyślnie. Dwa lata pracował w Centrum Technicznym Telewizji, z biegiem czasu obronił w Moskwie pracę doktora nauk technicznych, przez dłuższy okres pracował w filii moskiewskiego instytutu obrabiarek do metalu. Ostatnie 19 lat pracował w Instytucie Estetyki Technicznej.
Swoją żonę Halinę Kostecką wypatrzył w „Wilii”, podczas wspólnych spotkań towarzyskich zespolaków, a także jako pracownik telewizyjny transmitujący występ zespołu, gdy ona w pierwszej parze wybijała hołubce w krakowiaku. Dziś mają ogromną pociechę z córki, która mieszka w Anglii, ale przy najbliższej możliwości odwiedza Wilno oraz z syna, który ukończył Politechnikę Warszawską i w stolicy Polski pracuje. Żartuje, że wnuczka jest już parafianką wilanowską.
„Czego nauczyła „Piątka? Oczywiście tu zdobyłem określony zasób wiadomości, ale przede wszystkim nauczyła uczciwego stosunku do ludzi, po prostu zachowywać się porządnie. Bo nasza klasa żyła zgodnie z honorowym kodeksem”.
Krystyna Adamowicz
Na zdjęciu: rok 1949: chłopcy 8 a klasy po społecznej akcji sadzenia krzewów przed szkołą wraz z ulubioną nauczycielką Bellą Biber.