Wileńszczyzna z bliska: Bujwidze (II)

Nie wolno wyrzekać się ziemi

Już od dwóch lat naświetlamy w Tygodniku życie kolejnych gmin na Wileńszczyźnie. A chociaż redakcja wybiera się na takie reportaże niemal w pełnym składzie, najczęściej udaje się objąć ten temat według schematu: wizytówka gminy, szkoła, przedszkole, przedsiębiorczość, rzadziej rolnictwo. Niestety, możliwości czasowe, a często i odległości nie pozwalają dotrzeć do zwykłego mieszkańca, z dziada-pradziada zżytego z ziemią podwileńską, nie żałującego dla niej rąk i czasu. Zawdzięczając bujwidzkiemu staroście panu Marianowi Naruńcowi udało się odwiedzić kilka rodzin w tej gminie, by chociaż w przybliżeniu dowiedzieć się, czym żyje dziś wieśniak. Celowo ominęliśmy centrum gminy, by trafić tam, gdzie rzadziej zagląda nasza dziennikarska brać.

Chcąc ująć w jednym wyrazie los i życie pani Ireny RYNKIEWICZ z Majkun, innego słowa niż PRACA nie dałoby się znaleźć. Zresztą tak samo pasuje ono do całej jej rodziny – męża, dwóch synów i synowych. Pochodzi z gospodarskiej rodziny Jarmołkowiczów z Miednik, w której nade wszystko ceniono pracowitość i oddanie ziemi-karmicielce. Po ukończeniu nauki w Białej Wace i zdobyciu zawodu agronoma pani Irena zawędrowała ze skierowaniem na drugi koniec rejonu – do Sużan. Tam też założyła rodzinę wybierając męża „po sobie” – pierwszego kombajnistę w rejonie. Po pięciu latach kupili dom we wsi Majkuny, w gminie bujwidzkiej, który stał się dla nich rodzinnym gniazdem.

Wkrótce przyszli na świat synowie: Witek i Mirosław. Kiedy chłopcy poszli do szkoły, kłopotów przybyło. Była to połowa lat 80, innej pracy poza kołchozem na ziemi wówczas nie było. Mąż pracował jako traktorzysta, pani Irena - gdy pracowała brygadzistą, dowoziła dzieci 5 km do przystanku autobusowego. Kierownictwo ceniło pracowitą kobietę, gdyż tam, gdzie ją posyłano już nie było potrzeby sprawdzać, ale czasu dla dzieci praktycznie nie zostawało, zwaszcza po tym, kiedy przeniesiono ją na stanowisko agronoma do Bujwidz: wychodziła z domu, kiedy jeszcze spali, wracała, kiedy już spali. Kiedy podrośli, ojciec dowoził traktorem, zwłaszcza w duże zawieje, z powrotem chłopcom często zdarzało się od szosy wracać na piechotę.

Po skończeniu szkoły Wiktor poszedł w ślady matki – po naukę agronomii do Białej Waki. Mirosław wybrał zawód budowlańca.

Zmiany, które nadeszły z początkiem lat 90. odbiły się i na rodzinie Rynkiewiczów. Za namową poszli z mężem pracować do założonej w 1992 roku przez niejakiego Stanisława Babicza spółki, do której oddali też swoje udziały. Ferma w Majkunach istniała jednak niedługo. Człowiek, który nie znał się na pracy, jedynie widząc w niej źródło wzbogacenia się, zostawił członków spółki na lodzie. Mężowi zostawał rok do emerytury, pani Irenie też parę lat; oboje wszystko stracili, również wniesione udziały. Kiedy mąż miał wyjść na emeryturę, nie dano mu żadnych dokumentów, gdyż, jak się okazało, księgowości w spółce nikt nie prowadził. Pani Irenie zabrakło 4 lat stażu, pracy w spółce nie zaliczono, a za 26 lat pracy od świtu do nocy otrzymała 249 litów.

Dziś mąż skończył 76 lat, pani Irena – 63. Gospodarkę sprzedali dla starszego syna, który mieszka razem z rodzicami i pracują nadal. „Mamy niecałe 6 hektarów własnej ziemi, ale dzierżawimy jeszcze 19 ha. Zasiewamy z tego 5-6 ha, trzymamy bydło, po 4 byczki rocznie wykarmiamy i sprzedajemy, mamy krówki, trzymamy też maciorę i świnie na mięso dla siebie, ptactwo. Mamy własne mleczko, śmietanę, twarożek. Dajemy radę, bo nie odpoczywamy, nie mamy kiedy. Mąż jest 9 lat po zawale, lekarze radzą operację, ale on się nie zgadza. Ja też mam uszkodzony przed dwoma laty kręgosłup, z tego powodu często drętwieją ręce, boli głowa, zdrowie już nie jest takie jak dawniej było. Ale bardzo lubię pracę, lubię gospodarkę, nie mogę przysiąść, tylko szłabym i szła, by coś hodować, żeby nasadzić kapusty, ogórków i pomidorów – mieć wszystko swoje.

Chcieliśmy kupić traktor, ale skąd wziąć pieniądze, jeżeli on kosztuje 60-70 tysięcy. Kupiliśmy więc stary MTZ-72 za 8 tys., dużo przyszło dołożyć, ale mąż zna się na technice, złożył, wymalował i pracuje na nim. 9 lat temu za 12 tys., kupiliśmy też kombajn. Ciężko było wtedy, ani grosza nie mieliśmy. Ale zarobiliśmy na nim za lato 5 tys, sprzedaliśmy byczków i tak rozliczyliśmy się. Teraz też mąż i syn pomagają innym. Chociaż ostatnio ludzie mniej sieją, bo paliwo jest drogie, przeszło 4 lity, a zasiać, posadzić i wynająć nie opłaca się.

Dzieci mam bardzo dobrych: Mirosław też mieszka niedaleko nas, na przejeździe kolejowym, pracuje jako brygadzista na budowie. Wiktor pracuje w firma „Vilża”, rozwozi plastikową szalówkę po całej Litwie. Synowie - kto tylko czas ma, zaraz pomagają. Od maleństwa byli przyzwyczajeni do pracy: Mirek miał 8 lat, kiedy zaczął krowy doić. Nasi chłopcy nie myśleli, by gdzieś biegać, ale pracowali od małych lat. Wychowaliśmy dobrych synów. Widzieli, że matka i ojciec idą do pracy, starają się, nie piją, nie łajdaki, to i dzieci tak idą w życiu. Synowe też mamy dobre: Krystyna, żona Witka, jest bardzo zręczna, we wszystkim pomaga. Mamy trójkę wnucząt: Bogdan, chodzi do 3 klasy i malutka Iwetta, mieszkają z nami, Mirosław też ma 4-letniego synka. Tak i żyjemy”.

- Czy to dobrze, że miejscowi ludzie pozbywają się ziemi, sprzedają, nieraz tanio, swą ojcowiznę? – pytam na pożegnanie panią Irenę.

- „Ależ jak można sprzedawać ziemię! Jestem przeciwko temu. Jeżeli ciężko, to czemu nie wydzierżawią? Przecież są ludzie, którzy chcą wydzierżawić. U nas w sąsiedztwie mieszkali tacy Butkiewiczowie, domek i 8 ha ziemi sprzedali za 20 tys., kiedy dolar był 4 lity. Kupili to Litwini. Oni kupują, budują, oni mogą, a my, Polacy, dlaczego nie możemy? Czyżby pracować nie chcemy? Niektórzy mają po 60 lat i już krowy nie chcą trzymać, a po śmietanę czy mleko do nas się zwracają. Ja też mam ręce zdrętwiałe, ale jak pójdę do obory, porozmawiam z bydłem, z kurami, to zapominam o chorobach i o tym, że ciężko pracuję”.

Można się zgodzić lub nie z życiową filozofią pani Ireny, niełatwo jest natomiast żyć według jej zasad.




Na przeciwległej stronie gminy, tuż koło stacji Santoka mieszka rodzina, państwa Marii i Mieczysława Marcinkiewiczów, zawodowo związanych z koleją. Z pewnością w całym rejonie trudno znaleźć bardziej uroczy zakątek, niż miejsce, gdzie wartka Żejmiana w biegu łączy swe wody z Wilią. Właśnie na jej urwistym brzegu, w oddaleniu od szosy i miejskiego zgiełku, również z myślą o przyszłości, zbudowali tu dom, zagospodarowali okolicę w całkiem nowoczesnym stylu. Podczas podsumowania konkursu na najładniejszą zagrodę, zorganizowanego przez wspólnotę bujwidzką, siedziba Marcinkiewiczów została wyróżniona dyplomem. Co prawda, pani Maria trochę ponarzekała, że tegoroczna susza w pierwszej połowie lata przeszkodziła rozwinąć należycie jej pasję kwiaciarską, ale dla każdego, kto gościł w tych progach po raz pierwszy, zapewne brakowało słów, by wyrazić swój zachwyt.

Niezręcznie trafiliśmy do Santoki w przeddzień wesela syna państwa Marii i Mieczysława, którym nie chcieliśmy zabierać czasu. Aczkolwiek państwo młodzi nie zamierzają uciekać od rodziców i zamieszkają z nimi pod jednym dachem. Trudno byłoby temu dziwić się – z takiego raju się nie ucieka. Ile zaś pracy włożono, by ten kawałek ziemi nim został, znają tylko sami gospodarze.




Już całkiem niedaleko Bujwidz, w Narbuciszkach, z piątką dzieci mieszkają Maria i Gienadij Małachowiczowie. Niby te same kłopoty, ale też wiele innych. Jak to w każdej rodzinie, gdzie dorasta gromadka dzieci. Jak u pani Ireny Rynkiewicz, tak też w tym domu nie zastaliśmy gospodarza. Okoliczni rolnicy dobrze znają Gienadija Małachowicza, do którego zwracają się w każdej potrzebie, jeżeli chodzi o zaoranie pola traktorem lub wymłócenie zboża kombajnem. Posiadanie techniki daje pracę głowie rodziny, chociaż ostatnio skok cen paliw znacznie utrudnia wyjście z sytuacji.

Małachowiczowie mają 5 hektarów roli, z nich 2,4 wykupione, około 3 dzierżawią. Sieją i sadzą na tych hektarach tylko dla własnych potrzeb, trzymają bowiem w gospodarstwie konika, krówkę, cielaki, świnie i ptactwo domowe.

Państwo Małachowiczowie mają sześcioro dzieci, trójka dorosłych mieszka już osobno, prócz tego razem mieszka dwójka wnuków starszej córki. Pani Maria ma pełne ręce roboty w domu: samo szykowanie posiłków dla licznej rodziny bez pomocy córek byłoby problemem.

Zbliża się rok szkolny, potrzebna jest gotówka na wyprawki, więc sprzedano byczków, na paliwo dla kombajnu i dla dzieci powinno na początek starczyć. Nie narzekając na codzienne trudy pani Maria zaznacza, że rodzinie zawsze pomaga starostwo, podczas rozdzielania żywności ich rodzina nigdy nie bywa zapomniana, pomaga też szkoła - bezpłatnymi obiadami i dowożeniem.

Czy tak samo żyją inne rodziny, w innych miejscowościach Wileńszczyzny? Zapewne ich kłopoty i codzienność niewiele się różnią. By odnaleźć się w niej i znaleźć swoje miejsce, trzeba kochać tę ziemię, czego, jak widać, wielu jej mieszkańcom nie brakuje.

Czesława Paczkowska

<<<Wstecz