Ludzkie losy

„...przyjechaliśmy na śmierć“

Kto by pomyślał, że podróżując po drugiej połowie kuli ziemskiej spotkam w Australii osobę związaną z Ziemią Wileńską. Janina Bezgovsek z Pupkiewiczów jako ośmioletnia dziewczynka przyjechała z rodzicami z Argentyny, by poznać rodzinne Komaje. Rodzice chcieli w majątek zainwestować, by po latach na stałe tu wrócić, ale zastała ich wojna 1939.

Administracyjnie Komaje (miasteczko i dobra) leżały w obrębie parafii katolickiej dekanatu święciańskiego. Należały doń również okoliczne zaścianki i dwory szlacheckie, w tym o analogicznej nazwie – Komaje. Były dziedzictwem rodziny Pupkiewiczów. Prawem własności przeszły na najstarszego syna Stanisława. Majątek uległ zniszczeniu podczas I wojny światowej. Biorąc udział w wojnie polsko-bolszewickiej Stanisław walczył nie tylko o odzyskanie ojcowizny, ale i o wolność Polski. W dobie II Rzeczypospolitej, by stać na straży porządku publicznego w wolnej ojczyźnie, świadomie wybrał zawód policjanta. Jednocześnie próbował dźwignąć z ruiny swoje wiejskie dziedzictwo. Ponieważ dwór został spalony podczas zawieruchy wojennej, żeniąc się z Jadwigą Łowkis, kupił drewniany dom z werandą w miasteczku Komaje. Z ukochaną marzyli o licznej gromadce dzieci, ale te rok po roku umierały zaraz po urodzeniu. Znajomy lekarz doradził zmianę klimatu.

Poważnie zastanawiali się nad wyjazdem do Francji, ale Stanisław, zakochany w Polsce, nie dopuszczał myśli o wyzbyciu się ojcowizny. Ostatecznie zdecydowali się na wyjazd do Argentyny, gdyż w Buenos Aires pracował i mieszkał z rodziną brat małżonki – Bolesław. Dom i Komaje zostawili pod opieką rządcy. W dobrej wierze, że uczciwie poprowadzi im gospodarstwo rolne, a oni po powrocie postawią na nogi majątek nadwerężony wojnami i odbudują dworek, by na stare lata z potomstwem w nim zamieszkać.

Janina (Nina), jedyne dziecko Stanisława i Jadwigi Pupkiewiczów, przyszła na świat 18 września 1928 roku w Argentynie. Rosła zdrowo. Matka zajmowała się prowadzeniem domu i wpajaniem pierwszych nauk dziewczynce, która chodziła do szkoły z hiszpańskim językiem wykładowym. Ojciec pracował nie szczędząc sił i czasu, by zapewnić rodzinie godne utrzymanie i aby odłożyć pieniądze na swoje Komaje. Planował tam nie tylko postawienie dworu, ale i wielkie inwestycje. W tym: budowę nowych pomieszczeń gospodarczych, zakup nowoczesnych maszyn rolniczych, zatrudnienie wykwalifikowanego agronoma i leśniczego, założenie parku. Zaniepokojony faktem, że mimo pięknych sprawozdań rządcy pieniądze wciąż na konto nie wpływały, w roku 1938 postanowił udać się na Litwę. Jednakże nie mogąc porzucić interesu latem wysłał na Wileńszczyznę małżonkę z córką. Chodziło o to, by dziewczynka poznała swoje korzenie, a właścicielka wyjaśniła sprawę przelewu funduszy, które jakoby znajdowały się w jednym z banków wileńskich. Chcieli odebrać pieniądze należne im za dzierżawę. Jednak na miejscu się okazało, że rządca to oszust i łotr żerujący na cudzym mieniu. Nie dość, że w majątku zastali bałagan, to konto wileńskie Pupkiewiczów było puste. Nie mogąc dojść do ładu kobieta napisała do męża, że sama nie da rady. Córeczkę zapisała do szkoły, a sama zajęła się zarządzaniem.

W roku następnym Stanisław Pupkiewicz statkiem wyruszył z Buenos Aires. 8 maja, w dniu swoich imienin, połączył się ze stęsknioną rodziną w Komajach. „Przyjechaliśmy na śmierć – konstatuje po latach córka. Na zagładę moralną. Nie tylko nie odzyskaliśmy prawnie należących nam pieniędzy, straciliśmy majątek po dziadkach, ale i zostaliśmy wyzuci z człowieczeństwa. Ojca zabrali i zamordowali sowieci. Nie wiemy nawet dokładnie w jakim dole zgnił. Z matką przeżyłyśmy Syberię i tułaczkę wojenną.

Im więcej mam lat, tym częściej myślę o naszych Komajach, gdzie po raz pierwszy w życiu zobaczyłam śnieg. Tam Mamusia zapisała mnie do szkoły polskiej. Tam poznałam niepowtarzalny smak kresowego jedzenia – blinów gryczanych, kiszek nadziewanych kartoflami, chłodnika litewskiego. Tam pokochałam swojski Wileńszczyźnie krajobraz: bezbrzeżne łany pól, owce pasące się na pagóreczkach, szumiące lasy. Wszystko było dla mnie, urodzonej w Argentynie, nowe, pociągające. A do tego wciąż patriotycznie mi wpajano, że nasze, polskie”.

Napad Niemiec hitlerowskich na Polskę sparaliżował życie również na Kresach. Pupkiewiczowie nie mogli wrócić do Argentyny. Jak i pozostali mieszkańcy Wileńszczyzny zdani byli na łaskę i niełaskę lokalnych, wciąż zmieniających się władz. Ich były rządca kolejny raz pokazał swoją obłudną twarz: szedł na pokorną współpracę z każdym, byle mieć jakieś zyski. Stanisławowi Pupkiewiczowi niejednokrotnie starał się „przysłużyć” podając go za „polskiego szpiega”, najwyraźniej obawiając się, że kiedyś przyjdzie mu nie tylko zapłacić za zło moralne wyrządzone jego rodzinie, ale i zwrócić dług pieniężny.

W noc 20 czerwca 1941 roku do drzwi domu Pupkiewiczów w Komajach dobijali się enkawudziści z krzykiem: „Sobirajtieś z wieszczami”. Dom, celem znalezienia broni, przeszukano kompletnie. Nie było czasu na zniesienie ze strychu walizek czy podróżnych kuferków. Do worków po kartoflach wrzucali co się da. Nie zawsze z rozsądkiem, bo nieświadomi sytuacji (wyjątku nie stanowili), zamiast słoniny i chleba szukali rękawiczek i parasolek od słońca. Matka zalewała się łzami i mdlała, a dziewczynka nic nie rozumiejąc cieszyła na myśl o dalekiej podróży.

Całą trójkę posadzono na wóz do wożenia gnoju i zakazano wszelkich rozmów między sobą. Uprzedzono, że w razie krzyków i wołania na pomoc zostaną rozstrzelani na miejscu. Na stacji w Łyntupach (Łyntupy, obecnie w granicach Białorusi) stały bydlęce wagony, w których, pomimo głębokiej nocy, tłoczyli się ludzie. Zanim zdążyli tam się przenieść, ojca za ramię szarpnął przedstawiciel NKWD mówiąc, że ten jakoby zapomniał zabrać jakieś dokumenty. Rodzice obrzucili się nawzajem cichym spojrzeniem i zrozumieli, że to podstęp. Mimo zapewnień Stanisława Pupkiewicza, że niczego nie zapomniał i że nie może zostawić swojej małżonki i nieletniej córeczki, brutalnie rozłączono go z rodziną. Nigdy więcej żona nie zobaczyła męża, a córka ojca...

Załadowane niczym towar do wagonów bydlęcych jechały tygodniami. Po drodze pociąg stawał, ale nikt nie ryzykował wychodzić, nawet po wodę, której ludzie nie widzieli niekiedy przez kilka dni. Pociąg mógł odjechać dopiero po kilku dniach, ale też mógł ruszyć w każdej chwili. Nie brakło takich, którzy na zawsze stracili swoich bliskich tylko dlatego, że poszli poszukać miejsca na stronie, by się załatwić. W wagonie do tego celu służyły dziury wybite przez pasażerów, ale w niektórych jechały same kobiety i dzieci i brak było odpowiednich narzędzi. Załatwiano się więc w kącie. Było upalne lato...

Janeczka Pupkiewiczówna dopiero w Połocku zaczęła poznawać smak wojny. Kolejny postój – raz po raz wybuchające granaty, rozerwane szczątki ludzkie, umierający na peronach od niedożywienia ludzie, żołnierze w łapciach zamiast butów, brud, smród, bieda. Dosłownie wyrzucono ich na bruk w Barnaule (Ałtajski Kraj). Po długim oczekiwaniu w niewiedzy dostali przydział do pracy w okolicy. Mieszkały w baraku. Jadwiga Pupkiewiczowa pracowała przy wyrębie lasu. Zbliżała się zima. Dziewczynka z innymi dziećmi wygrzebywała z pól zgniłe kartofle. Położone na gorącym piecu były zjadane do cna. Na całe życie zapamiętała pierwszą Wielkanoc na wygnaniu. Świąteczny posiłek wspólnie spożywały trzy polskie rodziny, w tym Drozdów z okolic Wilna. W sumie 18 osób. Do podziału mieli tylko jedno jajko...

Wanda Drozdowa z synami podzieliła los Pupkiewiczowej. Im też pamiętnego czerwcowego dnia zabrano męża i ojca. Patriotycznie nastawiona po wojnie zdecydowała się na repatriację do Polski, ale zawiodła się bardzo. Po latach dzieci owdowiałych pań nawiązały ze sobą kontakt. W jednym z listów Wacek Drozd do Janeczki pisał: „Jeżeli chodzi o losy naszych ojców, to mogę napisać całą prawdę, bo rozmawiałem z naocznym świadkiem dokonanego bestialskiego mordu na niewinnych ludziach. Oni zostali zamordowani w dniach 23-26 czerwca 1941 w Berezweczu k/Głębokiego przez pachołków i morderców Stalina - NKWD. Naoczni świadkowie stwierdzają, że zaraz po przyjściu Niemców w obozie śmierci znaleziono ze względu na wielki pośpiech nie zakopane trupy. Wszyscy więźniowie mieli powiązane drutem ręce, jedni zamęczeni, inni zastrzeleni z pistoletu lub przebici bagnetem. Mieli poodcinane nosy i uszy. Nikt żywym nie uszedł. Ogółem zginęło ok. 8.000 ludzi. Kiedy w roku 1944 wrócili Rosjanie, w tym miejscu wszelkie ślady mordu zatarto. Zginęli za sprawę Polski, Honoru i Boga”.

W wyniku paktu Sikorski-Majski, na podstawie którego przywrócono na jakiś czas stosunki dyplomatyczne pomiędzy Polską a Związkiem Sowieckim i pozwolono na terytorium tego ostatniego tworzyć Wojsko Polskie, zwolniony z niewoli sowieckiej generał Władysław Anders wyprowadził z niewoli setki tysięcy rodaków: żołnierzy i cywili. Tak Jadwiga Pupkiewiczowa z córką znalazły się w Iranie, w obozie nr 3. Pierwszy koc, jaki trzymały w ręku od czasu wywózki, do dziś Janina przechowuje jako najdroższą pamiątkę. Dał im nie tylko odrobinę ciepła, lecz był i pierwszą jaskółką świtającej wolności. Kiedy opuszczały Syberię, ktoś z żegnających ich Polaków niepewnie wyszeptał: Podobno w Persji jest ciepło. Może mogłybyście zostawić dla nas swoje buty?... Zostawiły. Czyż mogły po tym co same przeszły postąpić inaczej?...

Dzieląc tułaczy los innych Polaków, niczym ptaki wędrowne, były kolejno w: Afganistanie, Pakistanie, Indiach. Za każdym razem czekała kobiety nie tylko zmiana warunków klimatycznych, otoczenia, ale i warunków pracy oraz bytu. Ostatnie miejsce przytułku znalazły w Ugandzie. W Afryce była dobrze zorganizowana sieć szkół polskich. Janeczka tu mogła się uczyć i była tancerką zespołu amatorskiego. Po ukończeniu szkoły na poziomie ówczesnego gimnazjum zdobyła kwalifikacje sekretarki-maszynistki i to był jej pierwszy samodzielny zawód, zapewniający kawałek chleba.

W ramach jako takiej stabilizacji na arenie międzynarodowej, polityki zachęcającej do powrotów w strony ojczyste i łączenia rozsypanych po świecie rodzin, Jadwiga i Janina Pupkiewiczowe zdecydowały się na emigrację do neutralnej Australii. Białoruską Socjalistyczną Republikę Radziecką, w granicach której po II wojny światowej znalazły się Komaje, rozumiały jako kolejną niewolę. W swoim czasie miały okazję poznać Rosję, więc wiedziały czego mogą się spodziewać. Jeszcze raz do niewoli nie chciały.

Podróż na antypody starym statkiem towarowym trwała kilka miesięcy. Po drodze stawali do wyładunku i załadunku towaru, usunięcia usterek technicznych i po to, by co jakiś czas wyczerpać wodę uparcie wdzierającą się szczelinami (pracowali wszyscy, nie tylko załoga), aby nie zatonąć. Prawie każdy odczuwał skutki choroby morskiej, miał wszy, a wielu chorowało na czerwonkę i szkorbut. Celem uniknięcia niemiłosiernego panoszenia się bakterii musieli załatwiać się za... burtą. Za każdym razem przeżywało się strach trzymając się za linkę i wstyd, gdyż jedna osoba musiała ciebie dla bezpieczeństwa trzymać, a druga przykrywać kocem. Zero prywatności, a na dodatek ani skrawka papieru. Dziś taka sytuacja może wywołać uśmiech na twarzy, ale dla nich była to sprawa żywotnie ważna.

W Australii Zachodniej ciężko pracowały by zarobić na przeżycie. Znajomość polskiego i hiszpańskiego okazała się mało przydatna (w pewnym stopniu ułatwiała kontakt w kręgu emigracyjnym), więc Janeczka zapisała się na kurs angielskiego. Uczyła się krawiectwa, pracowała w sklepie odzieżowym i w hurtowni. Córka pamięta łzy wdzięczności matki, kiedy dorobiła się wraz z mężem małego, ale własnego domku i sami jeszcze nie mając praktycznie żadnego wyposażenia, w pierwszą kolej urządzili pokój dla niej, bo tak nakazywał obowiązek i wychowanie wyniesione z domu.

W australijskim Perth (mieszka tu sporo Polaków) nad Oceanem Indyjskim niedoszła dziedziczka Komaj znalazła swoje przeznaczenie: poznała przystojnego emigranta ze Słowenii o imieniu Sylvo. Od ponad 55 lat stanowią piękny i harmonijny związek. Ciekawe, że oboje pochodząc z wierzących i patriotycznych rodzin, jeszcze zanim się pobrali, przyrzekli, że w dowód szacunku do narodów z których pochodzą, każdy nauczy się języka ojczystego drugiego. Janina zna słoweński, a Sylvo mówi po polsku.

Mimo, że Janina ma 80 lat, a Sylvo - 85, potrafią nie tylko z klasą przyjąć gości, ale również zaśpiewać, zatańczyć, a nawet zagrać na mandolinie. Młodo i pięknie wyglądają nie tylko na zdjęciu. Ich dom, choć i pod australijskim niebem, ma prawdziwie słowiańską duszę.

Na pożegnanie gospodyni domu powiedziała: Jestem wzruszona i szczęśliwa, że za pośrednictwem gościa z Wilna jeszcze za życia doczekałam się spotkania z ukochaną Wileńszczyzną. Z dalekiej Australii ślę pozdrowienie jej mieszkańcom i składam hołd tym, którzy z uporem trwają przy swej ojcowiźnie.

Liliana Narkowicz
Perth-Wilno

Na zdjęciach: Pupkiewiczowie z Komaj w Argentynie (1938); Sylvo i Janina Bezgovsek (Perth 2008).
Fot.
archiwum i autorka

<<<Wstecz