Zwrot ojcowizny w podwileńskich Ożkińcach

Budująca siła zgody

Gdzie dwóch się kłóci, tam trzeci korzysta – to stare porzekadło widocznie dobrze sobie uświadomili ci, którzy przed laty wprowadzili w życie krzywdzące prawowitych spadkobierców ziemi przepisy do odzyskiwania ziemi na warunkach wspólnej własności. Z góry bowiem wiedzieli, że prawdziwe piekło zawrze tam, gdzie na piętnasto-dwudziestoarowej działce zostanie przydzielona ziemia jakiejś tam …setce pretendentów.

Gwoli wyjaśnienia przypomnijmy, że w przypadku braku należytej ilości ziemi samorząd stołeczny formuje parcele, w których każdy z pretendentów na zasadach wspólnej własności ma swój udział w wielkości proporcjonalnej do własności podlegającej zwrotowi w naturze. W takich przypadkach wyznaczany jest termin, w jakim pretendenci powinni się określić, czego chcą i gdzie. Życzeniem urzędu jest, by ludzie zgodnie się umówili, a swoją zgodę wyrazili na piśmie. Najgorzej, że zgoda pretendentów musi być stuprocentowa, a gdy takowa nie zostaje osiągnięta, powiat sam rozdziela parcele i oddzielne plany przekazuje do urzędu kadastrowego w celu ich zatwierdzenia. Według takiego trybu może stać się tak, że pretendent otrzyma znikomą ilość ziemi, na której postawi tylko jedną nogę. Bynajmniej, nie są to wymyślane historie, tylko realne fakty. W swoim czasie pisaliśmy o dawnej wsi sznurowej Chazbijewicze, dzisiaj należącej do Wilna, gdzie 104 pretendentom do podziału przydzielono 4 parcele. O miejscowości Ludwinowo, w której zaistniała podobna sytuacja. Tutaj dla 108 pretendentów na początek zaproponowano 18 działek. Stuprocentowej zgody – podstawowego warunku rozsądnego podziału – tutaj jak na razie nie udało się osiągnąć.

Nie dać się oszukać

Ten sam los mieliby więc podzielić również spadkobiercy ojcowizny byłej wsi sznurowej Ożkińce (Ožkiniai). Gdyby nie upór i determinacja kilku młodych ludzi, dzieci swych rodziców – pretendentów do ojcowizny wydartej przez Sowietów ich przodkom - ziemia obiecana dla 119 spadkobierców stałaby się łupem biznesmenów. Jak sępy czyhający na to, że ludzie się wykłócą pomiędzy sobą i zaczną wyrzekać się swych praw, co jakiś czas nachodzili i pytali, czy aby nie sprzedaje się tutaj jakiś kawałek.

- Mieszkańcom dawnej wsi Ożkińce, przyłączonej przed 1995 r., jak również tej części wsi, którą Wilno wchłonęło po 1995 roku, 119 pretendentom zaproponowano 14 różnej wielkości parceli. Żeby każdemu nie być jednocześnie we wszystkich tych działkach, jak proponował wydział regulacji rolnych w Administracji Naczelnika Powiatu Wileńskiego, postanowiliśmy podzielić się tak, by ten podział był najbardziej racjonalny i sprawiedliwy. Przyjęliśmy założenie, że kryteria podziału muszą być klarowne i zrozumiałe dla ludzi. Zaproponowaliśmy, że każdy zgodzi się na udział w działce najbliższej do jego domu. Proponowaliśmy również, by pretendenci w konkretnej działce dobierali się rodzinami, także to, by mając do odzyskania, np. 30 arów, nie deklarowali swego udziału w parceli, która wynosi 15 a, tylko w tych największych. Były bowiem kawałki wynoszące ponad 2 ha – opowiada Czesława Danowska, mieszkanka Ożkińc, która razem z Jolantą Pawłowicz i Stanisławem Danowskim nie tylko znalazła sposób na załatwienie tej, wydawałoby się nierozwiązalnej sprawy, ale też dla dobra całej społeczności rodzimych Ożkińc obijała progi urzędów, organizowała zebrania, by ludzie godnie mogli skorzystać przynajmniej z tych okruchów dawnego majątku przodków.

Przed wojną właściciele ziemi w Ożkińcach posiadali ok. 300 ha. Ze słów pani Czesławy wynika, że zgodnie z kartografią mieszkańcom należącej już do stolicy byłej wsi sznurowej powinno było być zwrócone ponad 55 ha. Wiadomo, że tyle wolnej ziemi już nie ma, ponieważ pokaźną część zajmują działki ogrodowe i sady, toteż na pierwszy podział trafiło zaledwie 8,5 ha. Zaproponowano 14 działek o różnej wielkości. Najmniejsza wyniosła 15 a, największa – 2,5 ha.

Jak podzielić pomiędzy 119 pretendentami?

Z pomocą przyszedł zwykły program komputerowy EXCEL.

- Okazało się, że jest to jednak możliwe. Najpierw usiedliśmy do podliczeń z kalkulatorem w ręku. Następnie wprowadziliśmy wszystkie dane do komputera. Trzeba było wszystkie te działki należące się ludziom rozbić i podzielić tak, by do każdego kawałka trafiło jak najmniej ludzi – wspomina Czesława Danowska.

Pomysł, by w jakiś sposób rozwiązać ten skomplikowany problem, przyszedł podczas zebrania w wydziale regulacji rolnych 26 kwietnia 2007 roku, na którym urzędnicy instytucji odpowiedzialnych za zwrot ziemi w Wilnie przedstawili ludziom sposób odzyskania ziemi na warunkach wspólnej własności. Nie jest tajemnicą, że takie zebrania, a zwłaszcza informacje, które wydają się ludziom mało czytelne i zakamuflowane, wywołują u nich wielkie oburzenie. Bez burzy nie obeszło się i tym razem. Niestety, emocje daleko nie zaprowadzą, a na podjęcie decyzji, czyli na podzielenie się ziemią i osiągnięcie stuprocentowej zgody ludziom wyznaczono zaledwie dwa tygodnie.

- Krzykiem niczego nie da się wskórać. Zaoferowaliśmy ludziom naszą pomoc, a oni uwierzyli, że się uda nam coś zrobić. Wymieniliśmy się telefonami. Podjęliśmy się tego trudnego zadania, by dokonać preliminarnego podziału. Ustawa wymagała, żeby było 100 proc. osób, które się zgadzają. Zaczęliśmy zbierać podpisy. Niektórym nie odpowiadał ten wstępny podział, więc chcieli się zamienić. Każdy się zamienił, jak komu było wygodniej, ale nie naruszając ogólnych proporcji. W ten sposób udało nam się uzyskać 98 procent zgody – relacjonuje nasza rozmówczyni.

Byłoby niesprawiedliwe, by kilka osób, dokładnie pięć, nie zgadzających się lub tych, które z powodów losowych okazały się poza sprawą, stanowiły przeszkodę dla większości. Jednakże „žemetvarka” nie chciała się zgodzić z propozycją, by powyższych pretendentów umieścić w jednej działce i przystawała na tym, by nie naruszając prawa dać im procentowy udział we wszystkich działkach. Takie rozwiązanie oznaczałoby, że spisując zgodę pozostałych pretendentów nie byłyby potrzebne podpisy tych kilku osób.

- Wpadłam na świetny pomysł, że zostawiamy te osoby tak jak było. Mieliby więc dostać decyzje na przydzielenie niedużych kawałeczków ziemi we wszystkich działkach. Teraz, gdy już proces zmierza ku końcowi, pytają, w jakiej są działce… Ale już niczego nie zrobisz, bo podział jest dokonany - z uśmiechem dodaje pani Czesława, mówiąc, że z perspektywy czasu wszystko wydaje się takie jasne i proste.

Według pani Czesławy, która kilka tygodni temu przyszła do redakcji z prośbą, by zamieścić w gazecie podziękowanie dla Artura Ludkowskiego, wicemera Wilna i Michała Mackiewicza, radnego stołecznej Rady, nic nie udałoby się zrobić, gdyby nie ich pomoc. Zrozumieli, o co ludziom chodzi, wyrazili poparcie, przedstawili sprawę naczelnikowi powiatu, Alfonsasowi Macaitisowi, który osobiście złożył mieszkańcom Ożkińc gratulacje z okazji osiągnięcia zgody.

Brakuje dobrej woli

Jednakże błogosławieństwo szefa powiatu wcale nie oznaczało, że sprawa projektu ruszyła jak z płatka. Urzędnicy niższego szczebla „žemetvarki” wstrzymywali dalszy postęp, twierdząc, że tak być nie może. Potwierdziły się więc przypuszczenia, że system przywracania własności w sposób właśnie opisywany, wymyślono po to, by ludzi poróżnić, skłócić, by w końcowym wyniku nic nie osiągnęli.

- Gdy nam się udało podliczyć, podzielić i osiągnąć zgodę, w jeden głos mówiono: „To jest niemożliwe!”. Dziwowano się, że zrobiliśmy bardzo dogłębne, dokładne podliczenia. „Jak to zrobiliście?” - pytano nas – próbując przybliżyć nastawienie urzędników, opowiada mieszkanka Ożkińc, Czesława Danowska. Zdaniem pani Czesławy, pomiary sporządzone przez nią oraz jej krewniaków, którzy bok o bok w interesie mieszkańców występowali niepodzielną trójką, wykazały nieścisłości w obliczeniach dokonanych przez pracowników wydziału regulacji rolnych. Jak stwierdziła, ich program zaokrąglał dane nie na korzyść mieszkańców.

Ostatecznie urzędnicy zaakceptowali plan podziału przedstawiony przez mieszkańców Ożkińc.

13 czerwca 2007 roku wszystko było zapięte na ostatni guzik. Ale mimo zapewnienia, że już za miesiąc dokumenty będą uporządkowane, pierwsze decyzje (sprendimai) pretendenci otrzymali dopiero w styczniu 2008 roku. Większość ludzi decyzje o przyznaniu ziemi już dostała. W trakcie okazało się jednak, że ktoś zaskarżył projekt, gdyż mu coś nie odpowiadało i to pomieszało wszystkie szyki. Potem niezadowolone osoby się wystraszyły i zechciały, by wszystko powróciło na stare miejsce. Zdarzały się przypadki, że niektórym ludziom zabrakło dokumentów, powinni więc uzupełnić swe wnioski. Na szczęście, całego procesu już się nie da powstrzymać.

Przyznane 8,5 ha ziemi to znikoma część posiadanych przed wojną własności. Na sznurach ożkińskich rozlokowało się osiedle Balsiai. Ożkińce etapowo zostały przyłączone do Wilna i dzisiaj, jak zaznacza Czesława Danowska, nie wiadomo, kto będzie się zajmował dalszym kształtowaniem działek do zwrotu. Samorząd przyłączonymi terytoriami się nie zajmuje, a „žemetvarka” na odczepnego zbywa, że wolne tereny w Balsiai podlegają wykupowi przez państwo i potomkowie byłych właścicieli nie mogą na nie pretendować. Mieszkańców Ożkińc czeka więc kolejna długa droga starań o resztę należnej ziemi. Przeniesienie ziemi na inne tereny lub skorzystanie z rekompensat w formie papierów wartościowych, to sposoby, które mieszkańcy Ożkińc nie biorą pod uwagę. Zresztą, jak zaznaczyła pani Danowska, wstępne rozeznania co do znalezienia ziemi „w zamian” nie przyniosły wyników, gdyż ziemi wolnej nie ma. Osoby, które mają jeszcze coś do odzyskania będą walczyć o zaznaczone na mapie tzw. białe pola w miejscowości Balsiai. Według Czesławy Danowskiej tej ziemi ogółem jest ok. 2 ha. W Balsiai został pas ziemi o przeznaczeniu komercyjnym, który na razie nikomu nie został przekazany. Wspomniane białe plany, to ziemia na rogu ulic Ragučio i Balsiu, na rogu ulic Žiniu i Balsiu oraz Bulvikio i Balsiu.

Z góry jednak wiadomo, że nie będzie łatwo, bo w miejscowości Balsiai ścierają się różne interesy. Na ziemi, do której pretendują rdzenni mieszkańcy jest zaplanowana budowa szkoły oraz dwóch przedszkoli.

- Przepychanki o ziemię wzbudzają wiele emocji. Staraliśmy się więc zachować wobec tej sprawy i ludzi nieżyczliwie nastawionych wobec naszego problemu dystans i stanowczo, krok po kroku zmierzać do celu, by wszystkim było lepiej. Zapamiętałam słowa pewnej kobiety, która podczas zebrania powiedziała, że „woli na swojej ziemi postawić cały zydel, niż jedną nogę”…Tutaj chodzi o to, by rozpoczęta praca była zakończona i wszyscy wspólnie moglibyśmy się cieszyć. A miejscowi ludzie, w większości Polacy, zrobili z tej ziemi użytek – podsumowała Czesława Danowska.

Działając w interesie całej społeczności trójka młodych ludzi, kosztem swego czasu i zdrowia – ten, kto obija progi urzędów wie, ile zdrowia trzeba mieć, by cokolwiek tam załatwić – udowodniła, że dla chcącego nic trudnego, a zgoda jest budującą siłą. Dzisiaj są tym pozytywnym przykładem ludzi, którzy zamiast narzekać i rezygnować, imają się czynu. Niech więc ta zaradność i determinacja naszych rodaków, ludzi nieobojętnych wobec tej okropnej krzywdy, która się dzieje prawowitym spadkobiercom podwileńskiej ojcowizny, posłuży jako zachęta do skupienia się nad tym, co nazywamy dobrem ogólnym.

Irena Mikulewicz
Na zdjęciu: ziemia w Ożkińcach.
Fot.
Czesława Danowska

<<<Wstecz