1 września minęło dokładnie 50 lat od chwili, kiedy po raz pierwszy polonistka Jadwiga Tomaszewska przekroczyła próg klasy. Po 5 latach pracy w Suderwie na dalsze 45 lat związała swe życie z Płocieniską Szkołą Podstawową. Z okazji tego wyjątkowego zawodowego jubileuszu poprosiliśmy Panią Jadwigę Tomaszewską odpowiedzieć na kilka pytań i podzielić się refleksjami na tematy oświatowe z czytelnikami „Tygodnika”.

„Starałam się pracować sumiennie”

Dlaczego Pani wybrała ten zawód, skąd pojawiło się powołanie do pracy nauczyciela?

Jeszcze jako nastolatka lubiłam przebywać z dziećmi, one mnie zawsze interesowały. A chociaż przepracowałam w szkole 50 lat, nie mogę powiedzieć, że to był ciężki trud. W pierwszych latach pracy po prostu nie mogłam doczekać się 1 września – tak tęskniłam do dzieci. Żałuję jedynie, że nie wybrałam odpowiedniego kierunku, ponieważ jestem osobą o logicznym myśleniu, bardziej lubiłam matematykę, natomiast specjalnego daru mówienia, wysławiania się nie miałam. Niestety, zdając na studia, z powodu słabego wyniku z fizyki, którą z braku nauczycieli wykładano u nas po rosyjsku, nie dostałam się na kierunek matematyczny. Dałam się wtedy namówić na polonistykę, chociaż koleżanka była bardziej stanowcza i po roku wstąpiła na matematykę. Starałam się pracować sumiennie, ale może byłby ze mnie lepszy nauczyciel matematyki, niż polonista.

W 1957 roku, po dwóch latach nauki w Instytucie Nauczycielskim, otrzymałam skierowanie do Suderwy, gdzie miałam lekcje polskiego. W Suderwie pracowałam przez 5 lat, tam też zaprzyjaźniłam się z przyszłym mężem. Kiedy zaczęłam pracować, podstawowe wykształcenie było 7-letnie. Ale akurat wtedy zachodziły zmiany i w Suderwie miała powstać szkoła średnia, decyzja była zatwierdzona, nawet istniała już klasa 8. Szkoła wtenczas mieściła się w plebanii, a kiedy zatwierdzili szkołę średnią, oddali dla niej b. pałac, potrzebujący gruntownego remontu. Minął rok, a remontu nie zakończono. W 1959 miała powstać klasa 9, ale dyrektor z powodu braku pomieszczeń ją „rozpędził”, może po prostu nie chcąc dodatkowych kłopotów i obowiązków. Bo i teraz spotykam uczniów, którzy wtedy wyszli, mówią oni, że bardzo chcieli dalej się uczyć. Klasa 8 po roku też padła, a my zostaliśmy przy podstawówce. A chociaż w 1959 roku przeszliśmy do pałacu, w Suderwie szkoła średnia już nie powstała.

Czy pozostał w Pani pamięci tamten pierwszy dzień pracy, sprzed 50 laty?

Miałam wtedy 21 lat, otrzymałam klasę 7, a w klasie 8 było nawet kilku 18-letnich uczniów. Bardzo się bałam, tremę miałam ogromną, myślałam, że nie dam rady, a jednak się udało. Przyzwyczaiłam się szybko. Starałam się trzymać uczniów na dystans, żartować na lekcjach nie próbowałam. Nie wiem, czy to moja umiejętność, czy uczniowie byli inni, ale kontakt nawiązałam szybko i z dyscypliną nie miałam kłopotów. Chociaż kiedy miałam problem w klasie 5 z pewnym uczniem, zdawałam sobie sprawę, że jeżeli go nie pokonam, to będę na pozycji straconej. Wtedy zwróciłam się do klasy: „Nie będę prowadziła zajęcia, zostawię was po lekcjach, jeżeli on nie przestanie przeszkadzać”. Klasa pomogła. Ale więcej tak się nie zdarzało, chociaż w niektórych przypadkach bywała potrzebna dyplomacja.

Czy w tamtych czasach uczniowie bardzo się różnili od dzisiejszych?

Ja nie pracowałam w miejskich szkołach, ale nie powiedziałabym, że istnieje wielka różnica – dzieci pozostają dziećmi. Teraz np. niektórzy nauczyciele nie dają rady, nie mają kontaktu ani z rodzicami, ani z uczniami, powstają różne konflikty. Wtedy też tak bywało. W Suderwie klasy były liczne, ponad 20 uczniów, łączonych klas wcale nie było. Byli i wtedy uczniowie, którzy łobuzowali, tacy są i teraz. Może pod innym względem były różnice.

A czy wtedy chęć do nauki była większa?

To tak. Najważniejsze, że był świadomy stosunek do nauki. Np. w Suderwie wyposażenie szkoły było skromne, nie było środków technicznych, ale dzieci pragnęły wiedzy, dużo czytały. Chociaż nie było elektryczności, nie było też nieodrobionych lekcji. Odczuwało się, że ich nauka jest świadoma. Jak zawsze, byli mniej lub bardziej zdolniejsi uczniowie. Była jeszcze ta różnica, że wtedy zostawiano na drugi rok. Więc zanim dziecko doszło do klasy 5, nam już było łatwiej, wszystkie dzieci dobrze czytały, nie było w klasie tak wielkiego zróżnicowania, a teraz w klasie 5 można spotkać dzieci źle czytające. Sama uczyłam się w 5 szkole miejskiej, więc nie mogę porównywać, u nas były wyposażone pracownie, fizyczny, chemiczny, biologiczny gabinety, robiliśmy doświadczenia. Nauka i wymagania były na poziomie, a na wsi było inaczej.

Chyba nie było łatwo przyzwyczaić się do pracy w wiejskiej szkole?

Kiedy przyjechałam na wieś, na plebanii, gdzie mieściła się wtedy szkoła, było ciasno, nie było elektryczności, pojawiła się dopiero po roku, ogrzewano piecami. Ja równolegle zastępowałam nauczycielkę na urlopie macierzyńskim w Rostynianach, biegałam tam prowadzić lekcje. Tam długo elektryczności nie było, więc druga zmiana uczyła się przy lampie. Błoto na drodze, dzieci przychodziły w gumowych butach, my też nie zawsze w pantoflach chodziłyśmy. Ale to jakoś nie zrażało. Może dlatego, że ja nie mieszkałam w centrum Wilna, tylko na przedmieściu, w Leszczyniakach (Lazdynai), gdzie dziś stoi Pałac Wystaw. Ale dwie inne nauczycielki do końca roku nie dotrwały, uciekły. Zawsze do wiejskich ludzi miałam szacunek, współczułam, bo wiejski człowiek zawsze był pokrzywdzony, zresztą tak jest i teraz.

Wtedy zaś szczególnie kołchozy krzywdziły ludzi. Może dlatego u dzieci była większa chęć do nauki. Np. był taki Staś Kotłowski, z nim większość nauczycieli nie dawała rady, sprzeczał się z nauczycielami, na lekcjach palił. Ale bardzo dużo czytał, a kiedy w szkolnej bibliotece zabrakło książek, zapisał się do kołchozowej. Ja jakoś umiałam wyczuć, czym zaciekawić ucznia, a on był oczytany, więc wykorzystywałam go na lekcjach. Np. przerabialiśmy temat rewolucji francuskiej i kiedy trzeba było opowiedzieć o gilotynie mówię: „O tym wam Staś opowie”. Jemu to się podobało i na lekcjach nie miałam z nim problemów. Dzieci są dziećmi, takie same były kiedyś, takie same są teraz. Trzeba mieć do nich podejście, nie obrażać, umieć ich zaciekawić. Kiedyś inaczej odrabiano lekcje, a teraz każdy ma komputer, może ściągnąć, co psuje ucznia. W szkołach jest dużo słowników, pomocy metodycznych, poglądowych. Pod tym względem szkoła wiejska była bardzo pokrzywdzona. W mieście i wtedy było inaczej, były np. bogate biblioteki.

Nie zawsze pracowałam jako polonistka. Po pięciu latach pracy w Suderwie wyszłam za mąż. Mąż otrzymał skierowanie na stanowisko dyrektora do Płocieniszek, więc przeszłam do tej szkoły. Ponieważ nie było wolnego etatu dla polonisty, przez długie lata uczyłam innych przedmiotów: historii, potem języka niemieckiego. Musiałam z tego powodu stale się dokształcać - od siebie też trzeba wymagać, by bez specjalnego wykształcenia dać dzieciom jak najwięcej. Zaocznie skończyłam Instytut Pedagogiczny. Chociaż teraz żądają specjalistów, nie uważam, że każdy specjalista nauczy dobrze. W podstawówce, gdzie są takie ciekawe przedmioty jak botanika, zoologia, biologia, geografia, jeżeli nauczyciel przyszykuje się dobrze, to potrafi dać dzieciom więcej, chociaż specjalistą nie jest. Dziś specjalista przyjeżdża na kilka lekcji, które ma w kilku szkołach naraz, jak wykładowca. Uważam, że dla nauczyciela w podstawówce najważniejsze jest wychowanie, a taki specjalista, który pracuje 1-2 dni u nas, potem w sąsiedniej szkole, nie ma kontaktu wychowawczego z dziećmi. W moich czasach prawie każdy z nauczycieli uczył w szkole kilku przedmiotów. Nauczycielowi może było trudniej, bo musiał pracować nad sobą, więcej szykować się do lekcji, ale to był wychowawca, zawsze blisko dzieci, stale z nimi obcował, poznawał ich. Osobiście na pracę wychowawczą stale zwracałam dużo uwagi.

Nauczyciel na wsi na pewno miał zawsze wiele innych obowiązków?

Praca nauczyciela w wiejskiej szkole różniła się również tym, że nauczycieli zmuszano do pracy społecznej. Ludzie nie szli kopać ziemniaków do kołchozu, bo nic nie płacono. Zwoływano wówczas partyjne zebranie, na którym obecność nauczyciela była obowiązkowa. Nauczycielom przydzielano wsie, by „zaganiali” ludzi do kopania ziemniaków. Z uczniami też dużo pracowano na kołchozowych polach, bo kołchoz dawał autokar na wycieczki.

Trzeba było pracować z rodzicami. Jak tylko przyszłam, to wszystkie rodziny swoich uczniów odwiedziłam, poznałam ich warunki. Teraz nauczyciele nie zawsze śpieszą do domu ucznia, a kiedy do człowieka idzie się do domu, z nim się zapozna, to zupełnie inaczej układają się kontakty z uczniem i z rodzicami.

Jako polonistka dbałam o to, żeby były organizowane imprezy, prowadziłam bibliotekę, zachęcałam dzieci do czytania po polsku, kompletowałam bibliotekę. Wiadomo, dzieci niezbyt poprawnie rozmawiały, ale i teraz tym samym grzeszą. A przecież dawniej nie mieli ani radia, ani telewizji, a teraz to wszystko jest. Z tym problemem ciągle walczę, ale on tkwi też w rodzicach, którzy rozmawiają tzw. gwarą wileńską. A nawet i w nauczycielach, których szykowano do pracy w szkołach rosyjskich, a przysłano do polskich. Za szkodliwe uważam też ogłupiające uczniów testy. Kiedyś na lekcjach uczniowie ustnie odpowiadali z różnych przedmiotów, wtedy było łatwiej pracować i polonistom. Teraz dzieci nie umieją opowiadać. Szkoda, że część nauczycieli do wszystkich innowacji podchodzi bezkrytycznie, chwytając się wszystkiego. Jeżeli np. na lekcji historii dziecko opowiada, jest to nie tylko odpowiedź lecz i powtórka lekcji dla innych.

Ubolewam, że dzieci teraz zbyt mało czytają, telewizory i komputery zabierają im czas. Adaptacje telewizyjne utworów literackich po części też zabijają chęć do czytania. Chciałam np. żeby uczniowie w klasie 8 przeczytali „Nad Niemnem”, a potem obejrzeli film. „Nie, lepiej najpierw pooglądamy film” - mówią. Uważam, może niesłusznie, że testy i pogoń za ilością stopni zaszkodziły uczniom. Przytrzymuję się dawnej zasady i metody: opowiadać, dyskutować, by uczniowie swobodnie się wypowiadali.

Teraz nie zostawia się ucznia na drugi rok. Chociaż to była dla dziecka duża trauma, ale poziom wiedzy w klasach był bardziej wyrównany. A teraz są widoczne kontrasty, co bardzo utrudnia pracę nauczyciela, bo trzeba poświęcać czas temu dziecku, które nie umie czytać, ale nie skrzywdzić i lepszego ucznia, nie zaniedbując jednego i drugiego. Dlatego dla mnie lekcja jest zbyt krótka.

Pedagog z takim stażem jak Pani na pewno ma swoje sekrety pedagogiczne?

Nigdy nie miałam problemów i konfliktów z rodzicami. Bo chociaż jest to człowiek wiejski, prosty, ale on zasługuje na szacunek. Nawet z rodziny asocjalnej, jeżeli go się nie obraża, zawsze łatwiej jest domówić się na temat dziecka. Nigdy też na dzieci nie uskarżałam się dla rodziców za byle co. Starałam się domówić raczej z uczniem, udowadniałam mu swoją rację, przekonywałam. Jeszcze pracując w Suderwie starałam się okazać uczniom życzliwość ze strony nauczyciela, zostawiałam po lekcjach żeby pomóc, jeżeli coś nie szło w nauce. Jeżeli dziecko wyczuje życzliwość ze strony nauczyciela, zupełnie inaczej się ustosunkowuje, wtedy można z nim się domówić. Ale... trzeba na to poświęcić czas.

Szczególnie na zebraniach rodzicielskich nie wolno publicznie roztrząsać spraw indywidualnych. Nigdy rodzicom nie skarżyłam się, bardziej starałam się wychowywać poprzez zespół, wyrabiać samodzielność, przyciągać do pomocy w rozwiązywaniu problemów klasy. Jeżeli np. w klasie trzeba coś zrobić, to inicjatywa ma pochodzić od uczniów, należy przyzwyczajać ich do obowiązków, nie narzucając je z góry. Teraz nie mam, ale lubiłam mieć klasę, wtedy inaczej się pracuje, uważa się ją za „swoją”, otacza się opieką, czuje się jakby ich matką. Nauczyciel – to też człowiek, może się mylić, więc ja nigdy nie bałam się - jeżeli czegoś nie pamiętałam czy nie wiedziałam - zajrzeć do słownika, sprawdzić, nie starałam się ukazywać swojej wyższości.

Jestem przeciwniczką praktyki niektórych nauczycieli, rozmawiających na lekcjach na tematy z przedmiotem nie związane, potrafiąc 15-20 min. poświęcić na takie rozmowy, jakoby to zbliża nauczyciela z dziećmi. A dzieciom w to i graj, one lubią pogadać. Niektórzy może uważają mnie za osobę oschłą, ale sądzę, że to jest okradanie dziecka, ponieważ mnie na lekcji zawsze brakuje czasu. Więc mówię: przepraszam, dzieci, ale pogadamy po lekcjach.

Ilu uczniów przewinęło się przez Pani ręce za 50 lat?

Na to pytanie chyba nie odpowiem, trzeba byłoby najpierw policzyć - ile klas wychowawczych miałam. Wielu uczniów zdobyło potem wyższe wykształcenie, pracują jako nauczyciele, inżynierowie, jedna z uczennic obroniła doktorat w Polsce, inna została w Niemczech. Dużo było dobrych uczniów, a najważniejsze – dobrych ludzi, bo wysokie stanowisko – to nie wszystko.

Chociaż pojęcie szczęścia jest trudne do określenia, kiedy Pani czuła się szczęśliwa w swoim zawodzie?

Najlepszą nagrodą dla nauczyciela jest, kiedy słyszy jak go doceniają uczniowie, widzi ich wdzięczność, wie, że nie próżne były jego trudy. Bo medale czy nagrody też nie zawsze sprawiedliwie dawano, może inni więcej na to zasłużyli. Dla mnie najwięcej znaczą słowa ucznia, kiedy widzisz, że mu dobrze się wiedzie i twoja nauka nie poszła na marne. Np. kiedy jedna z moich uczennic, Ola Mulewicz powiedziała, że dla niej pani Tomaszewska dużo dała na lekcjach niemieckiego, albo na zebraniu pewnego razu miałam wielką przyjemność, kiedy była uczennica, która poszła od nas do „syrokomlówki”, powiedziała, że w nowej szkole dobrze radzi, a najbardziej jest wdzięczna pani Tomaszewskiej i gdyby trzeba było oceniać nauczycieli, to najwyższą ocenę dla niej postawiłaby. To była dla mnie największa nagroda – usłyszeć takie słowa. Może byłam za bardzo wymagająca wobec uczniów, zawsze starałam się być sprawiedliwą. Mniejsze dzieci tego nie rozumiały, ale potem mówiono, że to im pomogło w dalszej nauce. Starałam się też sprawiedliwie ocenić ucznia, nawet średniego, jeżeli on postarał się i odpowiedział dobrze. Bo czasem nauczyciele uważają, że gorszy uczeń na najwyższą ocenę nie zasługuje.

Co Pani chciałaby przekazać swoim młodszym kolegom?

Żeby kochali dzieci, traktowali każde z nich przede wszystkim nie jako ucznia, ale jako człowieka. Radziłabym nie marnować czas, ale starać się jak najwięcej przekazać nie szczędząc swej pracy, żeby nauczyć, bo to jest nasze powołanie – nauczyć dzieci. I wychowywać – każdego dnia, przy każdej okazji. Mnie się dziś wydaje, że ja tylko parę lat odpracowałam, wcale nie odczuwam ciężaru tych lat. Kiedyś dziwiłam się pewnej nauczycielce, która 3 lata odpracowała: jaka ona mądra! A ja nie widzę jakiejś swej nadzwyczajnej mądrości po 50 latach. I z tym przekleństwem – „żebyś cudze dzieci uczył” nie zgadzam się.

Dziękuję za rozmowę.

Czesława Paczkowska
Na zdjęciach: klasa 7 w Suderwie, pierwsza w zawodowym życiorysie, rok 1958; J. Tomaszewska na spotkaniu z wychowankami swojej ostatniej klasy, rok 2002.

<<<Wstecz