Dzieci z Łosiówki

W kilka dni po upadku Powstania Wileńskiego, w końcu lipca 1944 roku, miasto ogarnęło przygnębienie. Armia sowiecka opanowała Wilno i wszystkie dziedziny życia. Dla żołnierzy Armii Krajowej zabrakło w nim miejsca. Więzienia były przepełnione i trwały dalsze masowe aresztowania.

Wydarzenie, o którym chcę opowiedzieć, miało miejsce kilka dni po mojej ucieczce z tragicznego marszu do Miednik pod lufami enkawudzistów. Byłam w domu i leczyłam odbite pięty, które nabrzmiewały niepokojąco, a właściwie zmieniły się w dwie nadmuchane wypukłości. Do pokoju weszła mama z dziwnym wyrazem twarzy.

- Tosiu, idź zobacz, co się dzieje przed domem - powiedziała wyraźnie zdenerwowana.

- Mamo, nie mam ochoty. Bolą mnie pięty. Mama na to stanowczo: - Proszę natychmiast wyjść przed dom.

Cóż było robić. Wyszłam przełamując piekący ból stóp, i... skamieniałam.

Przed domem, na naszej cichej uliczce Promień, grupa dzieci w wieku - na oko - od pięciu do dwunastu, czternastu lat. Na głowach - niemieckie hełmy, pasy z nabojami przewieszone przez piersi, u niektórych zauważyłam wojskowe pasy z kaburami na pistolety, na nogach - o wiele za duże wojskowe buty. Na ziemi leżała spora kupa niemieckiej broni, w tym rosyjska pepesza.

Zapominając o bólu, wybiegłam na ulicę. Na mój widok, najwyższy chłopiec, przyłożył dwa palce prawej ręki do hełmu i oznajmił:

- Pani partyzantko, my przyszliśmy prosić panią o dowództwo. Chcemy walczyć z bolszewikami. Jak trzeba będzie, to hewra się zwoła i będzie nas koło stu żołnierzy.

Niespokojne myśli wprost rozsadzały mi głowę. Jak się zachować? Co powiedzieć tym smykom? W jaki sposób zareagować na ten patriotyczny zryw? Nie mogłam przejść nad tym wystąpieniem byle jakim słowem czy gestem. To byli mali polscy żołnierze, którzy obdarzyli zaufaniem moją osobę. Wiadomo było, że wystarczyłoby „pół bolszewika”, abyśmy wszyscy poszli do ziemi.

Partyzanckim odruchem przyłożyłam dwa palce do czoła, stuknęłam obolałymi piętami i mówiąc: Cześć, żołnierze!, oddałam salut. Szybko zapytałam: - Kto was tu skierował?

- Nikt, proszę pani partyzantki, my sami. Wszyscy wiedzą, że pani uciekła bolszewikom - znaczy zna pani przejście, drogi przez lasy, to i nas zaprowadzi tam, gdzie trzeba.

Zapomniałam o bolących stopach. Wzruszenie połączone z radością zalewało moje serce. Wiatr od Wilii przyniósł zapach starych olch. Sąsiedzi wyszli na skrzyżowanie ulic i pilnowali, aby nikt niepożądany nie wszedł na naszą uliczkę.

- Spocznij! - wydałam komendę i z powagą w głosie powiedziałam: - W wojsku do każdej akcji idzie się na rozkaz przełożonego oficera, podoficera, a ja jestem tylko sanitariuszką i nie mogę wydawać takich rozkazów. Muszę nawiązać kontakt z dowództwem i dopiero wtedy będę miała prawo wykonać ich ewentualny rozkaz.

Chłopcy, stojący w szeregu, ani drgnęli. Z uwagą wysłuchali moich słów. Zauważyłam, że tym niższym hełmy pozsuwały się aż na nosy, zasłaniając prawie całą buzię. Jakże ich kochałam, jakże byłam dumna z postawy dzieci z Łosiówki.

- No to, co teraz robimy? - zadał pytanie najwyższy. Inni też zaczęli pytać: „A co z bronią? Co z hełmami? Tyle podchodów i wszystko na darmo”. Moje wojsko zaczynało burczeć.

- Nie - zaprzeczyłam. - Kto mówi, że na próżno. Przyjdzie rozkaz, zrobimy to, co się da zrobić. Teraz proponuję, żebyśmy poszli do Lasku Tuskulańskiego i tam wszystko zakopiemy do ziemi. Trzeba dobrze zabezpieczyć, żeby broń nie zardzewiała. Wy trzej - wskazałam na stojących z przodu - będziecie patrolem. Pójdziecie pierwsi. Jak zakukacie trzy razy, to znaczy, że droga wolna. Tuskulański Lasek był bardzo blisko. Należało przejść przez ulicę obozową i dalej w dół, w kierunku Wilii.

Patrol zerwał się i biegiem oddalił. Za kilka minut usłyszeliśmy kukanie.

- W szeregu za mną marsz! - wydałam rozkaz i ruszyliśmy w stronę lasku. Stare olchy patrzyły na nas przyjaźnie, kwiaty „ślepej kury” i gałęzie czarnego bzu chroniły przed niepożądanym wrogiem.

Z domowego składziku zabrałam dwie łopaty, którymi wykopano głęboki dół. Na gałęziach poukładaliśmy broń, przykrywając całość skarbu grubym workiem przyniesionym przez chłopca przepasanego taśmami z nabojami. Czarna, żyzna ziemia przykryła nasz arsenał. Dla niepoznaki, miejsce schówku pokryto mchem i szyszkami. Spoconym i zmęczonym „żołnierzom” wydałam rozkaz:

- Za Polskę! Za naszą wileńską ziemię! Panie Boże, daj siłę i mądrość! Przeżegnałam się, a chłopcy powtórzyli za mną znak krzyża. - Baczność! - zakomenderowałam. - Jeżeli kto zdradzi - pod sąd wojskowy będzie oddany. Zaglądajcie tu często, żeby wszystko było w porządku. Przyłożyłam dwa palce prawej ręki do czoła i powiedziałam: - Czołem, żołnierze!

- Czołem, pani partyzantko - powiedział najwyższy z chłopców, a reszta powtórzyła chórem.

To było moje ostatnie lato w Wilnie. Nie wiem, jaki los spotkał „nasz arsenał”. Może to wspomnienie dotrze do świadków, do dzieci z Łosiówki.

Teodozja Piaskowska,
czerwiec 2007

Autorka - Teodozja Piaskowska, wilnianka z Łosiówki, przedwojenna harcerka, sanitariuszka VII Brygady Armii Krajowej ps. „Teo”, po wojnie zamieszkała w Legnicy. Od początku lat 90. niemal każdego roku odwiedza Wilno, by uczestniczyć w lipcowych obchodach rocznic operacji „Ostra Brama” na Rossie, w Skorbucianach, Krawczunach. Poświęciła minionym wydarzeniom kilkadziesiąt opowiadań i wierszy, zrodzonych z tęsknoty za swym rodzinnym miastem.

<<<Wstecz