Z KOSZEM - NA KAZIUKA

Kto chce znaleźć się wśród sprzedających na Kaziuka palmy, kosze, wyroby z drewna, gliny lub inne „robótki ręczne”, musi o to zadbać zawczasu. Inaczej bowiem nie sposób zdążyć, zważywszy ogrom roboty, jaką trzeba włożyć, by wyczarowana została krasawica-palma, upleciona z korzeni albo wikliny koszałka albo - niby błahostka - drewniana łyżka. Nawet wówczas, gdy się ma wprawę tak wielką, że pewne czynności można wykonywać z zamkniętymi oczyma.

Żeby więc dmuchać na zimne, liczący lat 66 i mający ponad półwieczną wprawę w wyplataniu koszy Henryk Wojciechowski z Szyłan już wraz z nadejściem jesieni przypomina przybranym córkom Irenie i Annie, by udały się do lasu po korzenie. Wcześniej sam to czynił, ale sparaliżowana jeszcze w dzieciństwie i w porę nie wyleczona noga coraz dotkliwiej daje znać o sobie. Teraz wypada więc zadowolić się tym co zostanie dostarczone, a co nie budzi zastrzeżeń, gdyż pomocnice płci pięknej już na całego wtajemniczyły się w rzemiosło. Zresztą, z materiałem na kosze żaden problem, gdyż Szyłany wtopione są w bory. Tym bardziej teraz, kiedy ich nowi właściciele puścili pod piłę i siekierę całe kwartały, zostawiając jedynie pnie z korzeniami. To właśnie te korzenie (najlepiej sosnowe) są tworzywem na kosze. Oczyszcza je pierwotnie pan Henryk i przecina wzdłuż w zależności od ich grubości na połowę, na cztery albo nawet na osiem pasemek, z leszczyny albo czeremchy, których na porębach również w bród, robi „żebra” i już można zacząć wyplatanie. Według zawczasu ustalonej wielkości i kształtu.

Właśnie ta wielkość i kształt są miernikiem roboty, którą trzeba włożyć, by kosz pod gotową postacią zaistniał. Jeśli robota ma być solidna, „capu-łapu” w rachubę nie wchodzi. Na kosz średniej wielkości pół dnia poświęcić nawet trzeba. Żeby później nie kraśnieć ze wstydu, kiedy ten pod ciężarem jagód albo ziemniaków staje się jak żywy. Głowę uciąć daje pan Henryk, że jego kosze, o ile ich oczywiście siłą nie będzie się łamało, służyć mogą lat 20 i więcej. O czym zresztą niejeden nabywca się przekonał. Polecając produkcję sąsiadom i znajomym, co jest zresztą reklamą nie lada.

W okolicach Szyłan słynących z hodowli truskawek, kosze „made in Wojciechowski” służą w niejednym domu do zbierania i wożenia jagód na targ. Ich „geografia” jest zresztą znacznie szersza. Ostatnio np. trafiły do jednej z restauracji w Kłajpedzie. Jej właściciel złożył u Wojciechowskiego zamówienie nie lada - wypleść kosz długości jednego metra, szerokości 70 cm, a wysokości 50 cm. Gospodarz to usłyszawszy aż szerokość drzwi mieszkania pomierzył w obawie, czy aby da się tego olbrzyma wynieść na zewnątrz, a potem wraz z Ireną przez tydzień prawie przy nim pracowali w pocie czoła. Opłaciło się. Kłajpedzianin szerokim gestem wyłożył zań 500 litów, a że robota szczególnie przypadła mu do gustu, nabył jeszcze 58 koszy różniej wielkości, płacąc za nie gotówką.

Z Wojciechowskim chętnie trzyma też sztamę właściciel stołecznej restauracji „Marceliukes kletis” i wielki orędownik kaziukowych tradycji znany w przeszłości koszykarz Vytenis Urba. Ma on czasem dla mistrza z Szyłan pomysły zupełnie karkołomne: raz zgłasza wyplecenie tacy o powierzchni metr na półtora metra, raz znów proponuje opleść korzeniami samochód, by paradując nim podczas Kaziuka po Wilnie budzić podziw przechodniów. Wykonywał też mu Wojciechowski krocie innych zamówień, koszami o różnej wielkości poczynając, a kończąc przeróżnymi dekoracjami wnętrza restauracji. I rozliczał się Urba za wszystko na poczekaniu bynajmniej nie drżącą ze skąpstwa ręką.

Nie ma potrzeby mówić, że takie zbiorowe zamówienia są niczym miód na serce Wojciechowskiego. Bo wtedy przecież ma z głowy problem ze sprzedażą. Kłoptliwą o tyle, że sam z powodu niepełnosprawności praktycznie dalej domu nie wychodzi. Koszałkowy towar na bazar wiozą przybrane córki, którym nie zawsze starcza cierpliwości, by stać tam godzinami i o każdy lit się targować. „Kilka lat temu - wspomina z uśmiechem pan Henryk - nie zdążyły pojechać, a już z powrotem wróciły, opyliwszy wszystko hurtem, po 17 litów za każdy większy kosz. Dla straganiarza, mającego na bazarze własne stoisko i sprzedającego później te same kosze po 25-26 litów”.

Gros wyplatanej produkcji szykuje Wojciechowski z myślą o Kaziuku - kiermaszu o jakże bogatych tradycjach, na który w dzieciństwie jeździł furmanką u boku ojca Michała - wielkiego mistrza wyrobów z drewna i wyplatania koszy. Wykupują wówczas Irena z Anną miejsce pod stoisko na Starówce wileńskiej i przez dwa albo nawet trzy dni przychylają przed kupującymi nieba. To, co zostaje, za sprawą Michała Treszczyńskiego - wykładowcy Wileńskiej Szkoły Przedsiębiorczości, Biznesu i Rolnictwa w Białej Wace, a urodzonego w sąsiadujących z Szyłanami Mazuryszkach - trafia na doroczny festiwal „Kwiaty Polskie” w Niemenczynie, gdzie obok pieśni i tańca ma też miejsce wystawa-sprzedaż rękodzielnictwa mistrzów z Wileńszczyzny. Przyjeżdża więc Treszczyński do pana Henryka, sporządza skrzętną listę pobieranego towaru i cennik, co za ile, a potem za sprzedane kosze równie skrupulatnie się rozlicza. W roku ubiegłym było tego około 800 litów. Za namową organizatorów kosze Wojciechowskiego trafiają ponadto na kiermasz towarzyszący rejonowym dożynkom w Pikieliszkach, gdzie też znajdują nabywców.

Na tegorocznego Kaziuka planuje Wojciechowski wraz z pomocnicami naszykować około 200 koszy różnych form i wielkości, by zaspokoić najbardziej wyszukane gusta ewentualnych nabywców. Święta Bożego Narodzenia, Nowego Roku i Trzech Króli wyraźnie wytrąciły ich z rytmu. Nadrabiają więc teraz zaległości, dwojąc się i trojąc od świtu od późnego wieczora. Żeby zdążyć, nim na kalendarzu zagości 4 marca.

Henryk Mażul

<<<Wstecz