Złote gody
Skarb rodziny Podskarbisów
Przed pięćdziesięcioma laty swoją wspólną wędrówkę przez życie rozpoczęli Stanisława i Józef Podskarbisowie ze wsi Nowosiołki w starostwie rzeszańskim rejonu wileńskiego. Czy to uczucie, które połączyło dwoje ludzi, można nazwać miłością od pierwszego wejrzenia? Aczkolwiek prawdą pozostaje, że od pierwszego momentu nawzajem wpadli sobie w oko... I to uczucie pozostało w nich aż do dzisiaj.
W rocznicę ślubu, stojąc przed majestatem Najwyższego w tym samym, co i pół wieku temu kościele pw. św. Stanisława w Rzeszy, ponowili swe małżeńskie przyrzeczenia i usłyszeli błogosławieństwo z ust kapłana. Skromne wesele sprzed lat, w otoczeniu tylko kilku ludzi nawet z daleka nie przypominało tego, jakie dzisiaj sprawiły swym rodzicom dzieci. Grono osób najbliższych urosło do ponad czterdziestu najmilszych sercu ludzi. Dziesięcioro dzieci, ich małżonkowie, dwudziestu wnuków i jedna, już czteromiesięczna, prawnuczka Sylwia - to największy skarb i sens ich życia.
Wspólna dola
Józef mieszkał w mieście, ale bardzo tęsknił za wsią. Może dlatego, że urodził się na wsi, w Pojeziercach koło Korwia - próbuje odpowiedzieć na to pytanie. Ziemia, te puste nie zabudowane połacie od zawsze go kusiły. Ojciec osierocił Józefa oraz jego starszą siostrę, gdy miał zaledwie 4 latka. Mimo to, że matka ponownie wyszła za mąż, ojczym nigdy nie zamienił rodzonego tatusia. Dola sieroty mocno dała się we znaki. Jako mały chłopczyk aż przez siedem lat w okolicach Rzeszy pasał krowy u gospodarzy. Dlatego też potem, gdy sam został ojcem, przyrzekł, że żadne z jego dzieci nie będzie u nikogo służyło! I chociaż życie na wsi - to praca od zorzy do ciemna, właśnie takiego życia pragnął najbardziej. W "kawalerskich" czasach przyjeżdżał na wieś, na zabawy. Grywał na harmonii. Chciał związać swój los ze wsią. A jedynym na to sposobem mógł był ożenek z dziewczyną stamtąd.
- Przede wszystkim przyszła żona musiałaby być dobrą gospodynią. Kiedyś mama przyjechała w te strony na wykopki ziemniaków. Wtedy to i upatrzyła Stasię i jej młodszą siostrę Teresę. Po powrocie ze wsi rzekła do mnie: "Co ty latasz i latasz?... Nie lataj, a żeń się!" - wspomina jubilat.
Ponieważ Józef zawsze mamy słuchał, uwierzył, że obie Sakowiczówny są i ładne, i pracowite, i staranne. Jednakże na "oględziny" nie wybrał się sam. Zabrał ze sobą kolegę. Ale gdy ten zbyt mocno się zaangażował w konwersację ze Stanisławą, zrozumiał, że drugiej szansy mu nie da. Następnym razem do Nowosiołek przyjechał sam. Przyjechał drugi raz, trzeci, aż w maju wzięli ślub cywilny, a w zimny, wietrzny listopadowy dzień stanęli na ślubnym kobiercu.
Początek wspólnego życia nie był łatwy. W domu - same kobiety. Podobnie jak i Józef Stanisława nie miała ojca. Potrzeba męskiej ręki wyglądała z każdego kąta. Przez pierwsze lata Józef dojeżdżał po 19 kilometrów do Wilna, a potem tyleż z powrotem, żeby zarobić na utrzymanie na razie jeszcze bardzo malutkiej rodziny. Wkrótce na świat przyszedł pierworodny Tadeusz.
Za Tadeuszem kolejno: Irena, Józefa, Witold, Stanisława, Łucja, Leonard, Antoni, Jadwiga, Walentyna.
Kiedy przychodziło każde kolejne dziecko, pani Stanisława myślała, że to ostatnie. Ale los chciał inaczej...
Pojawienie się na świat kolejnego maleństwa - to i większe kłopoty, ale też zarazem radość. Gdy starsze dzieci cokolwiek podrosły, zaczęły doglądać małych. Gawędząc o swoim losie, o minionych latach pan Józef przyznał się, że nie bał się mieć dużo dzieci. "Najważniejsze, żeby żona była zdrowa, a ja je wykarmię" - powiedział.
Żyć z bogiem
- Zawsze baliśmy się Boga. Myśleliśmy, że jak będziemy coś robić niewłaściwie, spotka nas kara" - zwierza się jedna z córek, Jadwiga Zdanowicz.
Respekt dla spraw wyższych wszystkim dzieciom państwa Podskarbisów zaszczepił godne naśladowania wartości chrześcijańskie, według których teraz wychowują własne latorośle.
"Jeśli ktoś do ciebie kamieniem, ty - dobrym słowem" zawsze powtarzała ich mama, Stanisława. A dziewczynki dodatkowo pouczała: "Miej swoją głowę, żeby potem nie było wstydu".
Zaufania rodziców dzieci nigdy nie zawiodły. Od dzieciństwa wpojona zasada "nie robić nikomu krzywdy" pozwala im torować prostą drogę przez życie. I chociaż los przedwcześnie wyrwał z ich grona najstarszego brata Tadeusza, i serce matki dotychczas nie może przeboleć tej straty, a Józefa pochowała nastoletnią córkę, siostry Irena i Jadwiga uważają, że Opatrzność Boska czuwa nad nimi.
- Niedziela zawsze dla nas była dniem, w którym chodzi się do kościoła. A Kościół niczego złego nie naucza. No, i ten szacunek do bliźniego, do człowieka będącego obok... Nie mieliśmy prawa o kimś powiedzieć coś złego. Nie mogliśmy pokazać swojej niechęci nawet wtedy, gdy, być może, te stosunki sąsiedzkie układały się nienajlepiej. Słowa "dzień dobry" nikomu nie skąpiliśmy - zaznacza Jadwiga.
Mama dziesięciorga dzieci nieraz powtarza, że szczęście dla nich wymodliła.
Nie ma jak u mamy
"Chociaż żony droga od pieca do proga", mama zawsze znajdowała okazję, by przytulić, przyhołubić swe dziatki.
- Gdy dorastaliśmy, mama była bardziej miękka, wyrozumiała dla naszych dziecięcych, potem już młodzieńczych potrzeb. Nigdy nie brakowało nam jej ciepła. To ona była i nadal jest tą osobą, do której się przychodzi z troską i zmartwieniem, jeżeli takowe się pojawiają - z czułością wspomina Jadwiga.
Ojciec, mimo że to człowiek o dobrym, szlachetnym sercu, w ocenie dzieci zawsze był bardziej surowy i wymagający. Paradoksalnie, ale to właśnie mama częściej sięgała po rózeczkę, jeżeli taka była konieczność...
- Tata nie chciał nas puszczać na zabawy. Żeby pójść na zabawę, musieliśmy zarobić. Dzisiaj, gdy wszyscy jesteśmy już rodzicami, rozumiemy takie nastawienie naszego ojca. Przecież robił to dla naszego dobra... Nie baliśmy się naszych rodziców. Zbyt mocno ich szanowaliśmy, by sprawiać im przykrości - wyjaśnia Irena Wasilewska.
Pani Stasia zawsze mogła liczyć na pomoc męża. Wieleż to razy wstawał w nocy, żeby przewinąć płaczące niemowlę. Co prawda, jak sam się teraz przyznał, praniem pieluch zajmował się zaledwie kilka razy, ale płaczące dziecko przewijał w nocy nie raz i nie dwa.
- Przecież wtedy nie było pampersów - żartuje głowa rodziny - zakręcę mocno i leży dziecko suchutkie, szczęśliwe.
Jakie ziarno, taki plon...
Gdy w rodzinie Podskarbisów rodziły się dzieci, tu i ówdzie plotkowano, że "będzie komu sady rabować". Koło domu, gdzie mieszkała rodzina, rzeczywiście nie było ani jednej jabłoneczki... Aż nowy gospodarz zasadził sad.
- Te jabłonki - pokazując ręką na sad - to moja pamiątka po przeżytych tutaj latach - mówi pan Józef.
Sad nie jest jedyną pamiątką, jaką kiedyś zostawi po sobie Józef Podskarbis. Ładnie uporządkowany ponad 100-letni rodzicielski dom pani Stanisławy, w którym te wszystkie lata mieszkają. Ład i porządek, gdzie tylko okiem rzucisz. Zresztą, jeśli już mówić o porządku, to czystość i zadbanie nie dotyczy wyłącznie domostwa, pól i podwórzy. Dzieci państwa Podskarbisów w szkole zawsze się wyróżniały schludnością i zadbaniem. Nierzadko służąc przykładem dla rodzin, w których wychowywała się nieliczna gromadka. Na wszystko znajdowali i czas, i chęci.
- Co rodzice zasieją, takie plony zbierają. Nie chcemy, by nasze dzieci były przekabacone. Muszą pamiętać, kim są. Dlatego też dzieci moich sióstr i braci, moje dzieci również, chodzą do polskich szkół bądź je już ukończyły i, tak jak córki Ireny, studiują na uniwersytetach. Doskonale sobie radzą. Nie chcemy im ułatwiać życia poprzez wyrzeczenie się swej tożsamości, jak to, niestety nieraz ma miejsce wśród miejscowych Polaków. Byłoby to niezgodne z naszymi zasadami - podkreśla Jadwiga.
Bez wytchnienia
Razem z rodzicami na stałe mieszka syn Leonard.
- Lonek jest moją prawą ręką. Jest pomocny i w pracach kobiecych, i w męskich - mówi pani Stanisława Podskarbis. A pracy jest niemało: spore gospodarstwo, które wymaga stałej opieki i zachodu. Mimo swego niemłodego wieku (pan Józef już ukończył siedemdziesiątkę, pani Stasia natomiast w czerwcu przekroczy siódmy dziesiątek) żaden z nich nawet nie myśli o zmniejszeniu swych "obrotów". Dzieci już dawno są samodzielne i każde z nich doskonale daje radę w życiu. Każde ma wybudowany dom i zasadzone przysłowiowe drzewo, aczkolwiek rodzice nadal mają ogromną chęć do pracy. Chęć bycia potrzebnym dzieciom i wnukom.
- Praca na rzecz rodziny - to święta sprawa. Gorzej jest z tą pracą, której poświęciłem 30 lat, a potem wyszedłem z żałosną emeryturą. Zostałem bardzo skrzywdzony. Zima, wiosna, lato, pracowita jesień... Ostatnie lata, kiedy już nie mogłem pracować na traktorze w kołchozie im. Kirowa i zostałem listonoszem, zepsuły mi wszystkie papiery! - narzeka pan Józef. - Ale co tam... Najważniejsze, żeby było zdrowie - konkluduje.
"Żyjcie tak, jak ja..."
Dom Podskarbisów z biegiem lat stał się za ciasny, by naraz zmieścić przy stole całą rodzinę. Kiedyś w Święta Bożego Narodzenia, ulubione święta całej rodziny, niczym dwunastu Apostołów zasiadali do kolacji. Lecz, zanim ta chwila nastąpiła, każdy miał zakres obowiązków, którym do pierwszej gwiazdki musiał podołać. A ledwo przełamali się opłatkiem i spróbowali wszystkich dań, zaczynali śpiewać kolędy. Dzisiaj wszystkie te tradycje córki i synowie złotych jubilatów przenieśli do własnych domów.
- W Wigilię z rodzicami zawsze ktoś z nas jest. W pierwszy dzień świąt od rana robimy najazdy na rodzicielską zagrodę. Podobnie na Wielkanoc. Nieraz nie zdążamy usiąść razem przy stole, bo jedni przyjeżdżają, drudzy już wyjeżdżają - z uśmiechem mówi Jadwiga.
Zdarzały się jednak momenty, gdy niezbyt obszerny dom mieścił za jednym zamachem dwa wesela. W jednym dniu za mąż wychodziły Irena i Józefa oraz Stanisława i Łucja.
Wszystkie dzieci śluby małżeńskie składały w tym samym rzeszańskim kościele. Chociaż od nastoletnich lat umiały zarobić grosz i znały jego cenę, każde z nich na początek życia dostało od rodziców po tysiąc rubli. Rodzice pamiętali, jak niełatwo jest rozpocząć samodzielne życie. Kiedyś na początek wspólnej drogi dostali od cioci pani Stanisławy po jednym carskim złotniku.
- Cieszę się, że nasze dzieci ukończyły szkoły. Córki wyszły szczęśliwie za mąż. Mają dobrych mężów. Odpowiedni przyjaciel życia - to dobra "inwestycja" na przyszłość. Jakkolwiek życie by się układało, trzeba żyć. Żyjcie tak, jak ja... To właśnie na weselach powtarzałem swoim zięciom. Moim zdaniem, tak się życie ułożyło, jak chciałem. Teraz myślę o tym, żeby nam życie jakoś tak zakończyć szczęśliwie, spokojnie... Jeśli Pan Bóg pozwoli, jeszcze trochę pożyjemy - na głos rozmyślał pan Józef.
Tuż przed ponowieniem małżeńskich ślubów, obchodzący Złote Gody państwo młodzi powiedzieli, że przyszli pokłonić się Panu Bogu za to, że dopomógł im przeżyć w zgodzie te długie lata, że dał im dzieci i pomógł je wychować na dobrych, uczciwych ludzi. Ani się obejrzeli, jak pół wieku przeleciało. Ale te wspólne dni nie minęły na próżno. Były pełne radości, smutków, uciech i zmartwień... Słowem, były to godziny, dni i lata pełne życia!
Irena Mikulewicz
Na zdjęciu: Złote gody w rodzinnym kręgu
Fot. archiwum rodzinne