Lwów Wilnu rady...

Wilno i Lwów - to dwa miasta o zbieżnym losie, bez których jakże niepełne są dzieje Polski i dzieje Kresów, gdzie niegdyś leżały, nim w pewnym momencie wolą nie zawsze mądrej historii pozostały poza jej obrębem. Za Sowietów, by trafić z grodu nad Wilią do grodu, mającego w herbie majestatycznego lwa, problem nie istniał wcale. Wystarczyło bowiem kupić za kilkanaście rubli bilet, by, siadłszy wieczorem w pociąg, pokonać w linii prostej przez Białoruś ponad 600 kilometrów i z rana zameldować się w miejscu przeznaczenia.

Serdeczne sploty ludzkie

Tak zresztą po raz pierwszy na początku lat 70. ubiegłego stulecia wraz z rokiem polonistyki ówczesnego Wileńskiego Instytutu Pedagogicznego, w którym studiowaliśmy, trafiłem do Lwowa. Dodam, że ten wyjazd, chcąc nam pokazać swe urocze rodzinne miasto, spowodowali będący w naszej grupie Bożena Rafalska, Janina Ogonowska oraz Stanisław Korczyński. Bo przecież wówczas polonistyka na wymienionej uczelni była naszym rodakom stamtąd naprawdę czym bogata tym rada, że przywołam tu obok już wspomnianego tria lwowiaków Marię Łotocką, Staszka Panteluka, Romka Parylaka czy też Wojtka Karkuta, przez co między Wilnem a Lwowem istniał jakże ważny żywy pomost. Jednym z jego filarów była też bez wątpienia datująca się początkiem lat 60. przyjaźń Teatru Polskiego we Lwowie prowadzonego przez Zbigniewa Chrzanowskiego z naszymi teatrami polskimi pań Ireny Rymowicz i Janiny Strużanowskiej. Którą to przyjaźń umacniało regularne odwiedzanie się i prezentowanie swego kunsztu przed miłośnikami Melpomeny w Wilnie i we Lwowie.

Choć Białoruś się jeży...

Tymczasem dziś realia mocno się zmieniły na niekorzyść tych kontaktów. Między samodzielną Ukrainą i takąż Litwą zjeżyła się granicami Białoruś, gdzie autorytarnie rządzi i dzieli Aleksander Łukaszenka. Kto chce tędy jechać, musi zawczasu zatroszczyć się o tranzytową wizę, co wymaga dodatkowego zachodu. By tego sobie oszczędzić (dzięki bezwizowym kontaktom między Litwą i Ukrainą), większość wybiera wariant z dotarciem na Ukrainę lub Litwę szlakiem z pominięciem Białorusi, tzn. przez Polskę; przekracza np. litewsko-polską granicę w Ogrodnikach, a po czym, zjechawszy wzdłuż ściany wschodniej Rzeczypospolitej Polskiej, przez np. przejście graniczne Hrebenne - Rawa Ruska wjeżdża na Ukrainę.

Trasę tę wraz ze swą trupą artystyczną zaliczył nie tak dawno jadąc na gościnne występy do Wilna wspomniany już Zbigniew Chrzanowski. Tędy też podążali w marcu br. na zaproszenie Związku Polaków na Litwie nasz krajan, a obecny konsul RP we Lwowie Zygmunt Grochowski wraz z prezesem Towarzystwa Kultury Polskiej Ziemi Lwowskiej i redaktorem naczelnym "Gazety Lwowskiej" w jednej osobie Emilem Legowiczem. Podążali z zamiarem nawiązania bliższych kontaktów jak między biało-czerwonymi organizacjami we Lwowie i w Wilnie, tak też między poszczególnymi rodakami. Wypada się cieszyć, że intensywne dzienne i nocne rodaków rozmowy podczas ich parodniowego pobytu spowodowały dalsze konkretne posunięcia.

Jednym z nich jest właśnie wizyta we Lwowie w dniach 30 czerwca - 2 lipca br. bez mała 50-osobowej grupy rodaków, jaką to wizytę zainicjowało Stowarzyszenie Inżynierów i Techników Polskich na Litwie, do czego obok prezesa Wiesława Piątka wydatnie się przyczynili Henryk Falkowski oraz Czesław Olszewski. Rzucone hasło: "Jedziemy do Lwowa!" nie pozostało bynajmniej przysłowiowym wołaniem na puszczy. Dosłownie na poczekaniu chętnymi wypełnił się cały zamówiony autokar, a było wśród nich wielu prezesów kół ZPL w Wilnie i na Wileńszczyźnie, nauczycieli. Po stronie gospodarzy natomiast powodować, by Lwów stanął przed nami otworem, mieli wspomniani już konsul Zygmunt Grochowski oraz Emil Legowicz.

Ponadsłowna radość

Po dotarciu do Lwowa z pominięciem Białorusi, z marszu ruszyliśmy na wycieczkowy podbój miasta, chłonąc jego niepowtarzalne piękno. Dopiero wieczorem znaleźliśmy się w położonych tuż za lwowskim rogatkami Brzuchowicach, gdzie w tamtejszym Seminarium Duchownym otrzymaliśmy na okres pobytu zakwaterowanie i wyżywienie. Tegoż dnia w godzinach wieczornych w jednej z auli seminaryjnych odbyło się lwowsko-wileńskie spotkanie o niepowtarzalnym klimacie. Ze strony lwowskiej zaszczycili je: gospodarz tych murów bp Marian Buczek, konsul RP we Lwowie Zygmunt Grochowski wraz z małżonką Bożeną, prezes Towarzystwa Kultury Polskiej Ziemi Lwowskiej Emil Legowicz oraz członkowie jego zarządu.

    

Wileńsko-lwowskie losy splotły się w wielu wystąpieniach z ponadsłowną serdecznością i radością ze spotkania. Na muzycznej nucie scalił je natomiast występ Kapeli "Lwowska Fala" pod kierunkiem Edwarda Sosulskiego i zespołu naszych uroczych dziewcząt, prowadzonego przez Janinę Stupienko. Piosenki "Tylko we Lwowie", "Wileńszczyzny drogi kraj" oraz inne zostały odśpiewane przy wydatnym wsparciu głosowym zgromadzonych na sali, stanowiąc jakże wymowne świadectwo miłości do stron ojczystych. To wspólne śpiewanie wydłużyło się zresztą do późna w noc przy ognisku, a zapobiegliwi gospodarze uraczyli nas kiełbaskami wprost z ognia.

Tropem polskich pamiątek

Nazajutrz z rana w towarzystwie konsula Zygmunta Grochowskiego udaliśmy się na całodniową wycieczkę autokarową do Sambora, Drohobycza oraz Truskawca, gdzie zapoznaliśmy się z zabytkami tych miast oraz spotkaliśmy się ze sprawującymi tu posługę polskimi duszpasterzami oraz miejscowymi aktywami kół Towarzystwa Kultury Polskiej Ziemi Lwowskiej. Na marginesie dodam, że mają one naprawdę jeszcze wiele do zrobienia w ocalaniu od zapomnienia jakże czytelnych tu śladów polskich, zostawionych przez przodków. Do dziś stoi mi przed oczyma odnawiany krzyż na Grobie Nieznanego Żołnierza na kompletnie zrujnowanym cmentarzu w Drohobyczu z napisem, który tnie pamięć niczym sztylet:

Walka o wolność, gdy się raz zaczyna,
Z ojca krwią spada dziedzictwem na syna...

W niedzielę, 2 lipca, nasz wyjazd z powrotem do Wilna poprzedziło kilkugodzinne zwiedzanie najsłynniejszej lwowskiej nekropolii - Cmentarza Łyczakowskiego, gdzie tak dumnie, podobnie jak u nas na Rossie, spoczywa polskość. Pilotowani przez niezmordowaną Bożenę Rafalską stanęliśmy w zadumie przed pomnikami Marii Konopnickiej, Gabrieli Zapolskiej, Władysława Bełzy, Seweryna Goszczyńskiego, Juliana Konstantego Ordona, Stefana Banacha, innych luminarzy, jacy wnieśli nieoceniony wkład w rozwój literatury, kultury, nauki, życia społecznego. Nie uszły też naszej uwagi ukraińskie groby, pchające się "na chama" za czasów sowieckich, by przesłonić te polskie z mniej lub bardziej zamierzchłej przeszłości, co nieraz wygląda wręcz kuriozalnie, aczkolwiek skutecznie w rozwadnianiu polskiej bytności w tym miejscu wiecznego spoczynku.

Imponująco dziś natomiast prezentuje się Cmentarz Orląt Lwowskich, gdzie snem wiecznym spoczywa 2859 tych, którzy oddali życie, broniąc Lwowa od nawały rosyjsko-ukraińskiej w latach 1918-1920, za co 11 listopada 1920 roku jako jedyne polskie miasto odznaczony on został przez Marszałka Józefa Piłsudskiego Krzyżem Virtuti Militari.

Ten panteon sławy polskiego oręża stanowi dla Ukraińców nie lada sól w oku. By zatrzeć ślady po nim, swego czasu przez władze sowieckiej Ukrainy został zrównany w barbarzyński sposób z ziemią. Aż wreszcie 24 czerwca 2005 roku po długich pertraktacjach obu państw na szczeblu nawet prezydentów Leonida Kuczmy i Wiktora Juszczenki oraz Aleksandra Kwaśniewskiego po gruntownej renowacji odrodził się niczym Feniks z popiołów i naprawdę cieszy oko swym wyglądem. Tym bardziej, że doskonale przypominam, w jak opłakanym był stanie w roku 1972, kiedy po raz pierwszy dane mi było tu stanąć i kiedy łza się w oku zakręciła.

Teraz też wyjeżdżałem z tak serdecznej gościny z kamieniem na sercu. A to dlatego, że szkoda mi Lwowa - bajecznie pięknego miasta, które, jak sądzę na podstawie trzech tu pobytów w odstępach kilkunastu lat, popada w coraz większą ruinę, co szczególnie rzuca się w oczy na Starówce. Już dziś potrzebne są z pewnością bajeczne kwoty pieniężne, by jej świetność przywrócić. Bo aż strach pomyśleć, jak będzie wyglądało po kolejnych 15 latach miasto, które niegdyś pod względem przepychu rywalizowało z samym Krakowem i gdzie 1 kwietnia 1656 r. król Jan Kazimierz złożył słynne śluby, ogłaszając Matkę Bożą Królową Korony Polskiej, jeśli nikt palcem nie kiwnie, by tak niekorzystny stan rzeczy odmienić.

Pożegnanie z rodakami we Lwowie, przetkane podzięką za ofiarowaną gościnę, choć z nutką smutku, nie miało pogrzebowego klimatu. Bo przecież górą była nadzieja na kolejne spotkania. Powodujące, że polskie Wilno i polski Lwów będą cokolwiek bliżej siebie....

Henryk Mażul
Na zdjęciach: polskie pamiątki w mieście Semper Fidelis:
pomnik A. Mickiewicza oraz groby M. Konopnickiej i Wł. Bełzy;
wilnian po Lwowie pilotuje B. Rafalska.

<<<Wstecz