20 maja minęła 20. rocznica śmierci autora "Znaczy kapitan"

Karol Olgierd Borchardt - człowiek, marynarz, nauczyciel

Pierwsze moje spotkanie z kpt. ż. w. K. O. Borchardtem odbyło się w roku 1956, przy okazji pełnienia moich obowiązków służbowych, kiedy to komendant Wyższej Szkoły Marynarki Wojennej w Gdyni polecił mi zapoznać przybyłych gości, kapitanów: Henryka Borakowskiego - dyrektora Państwowej Szkoły Rybołówstwa Morskiego i K. O. Borchardta - wykładowcę tejże szkoły, z naszą uczelnią, zwłaszcza z jej wydziałem nawigacji i łączności, którego byłem dziekanem.

Z przyjemnością wspominam to spotkanie. Początkowo było trochę sztywno, ale nie na długo. Szybko nawiązaliśmy kontakt, daleko odbiegający od formalnych i grzecznościowych spotkań. Zwłaszcza, gdy rozmowy zeszły na tematy czysto zawodowe, wymianę poglądów na metody kształcenia teoretycznego i praktycznego czy bazy laboratoryjnej i pływającej. Miałem wrażenie, że zawiązała się między nami nić wzajemnego profesjonalnego zrozumienia i zbliżenia, a nawet sympatii.

Przekonałem się o tym wkrótce, kiedy jako oficer rezerwy poszukiwałem pracy. Wśród kilku możliwości zatrudnienia w Państwowej Szkole Morskiej, Ratownictwie Okrętowym, Urzędzie Morskim, najbardziej odpowiadała mi propozycja Karola O. Borchardta dołączenia do tworzonego wówczas nowego zespołu pedagogicznego przez dyr. Henryka Borakowskiego w Szkole Rybołówstwa Morskiego w Gdyni. Znalazłem się w środowisku, o którym trudno byłoby marzyć. Był to wspaniały zespół doświadczonych ludzi morza o szerokich horyzontach i wysokich kwalifikacjach zawodowych, zaangażowanych i prawych osób, z kpt. K. O. Borchardtem na czele.

Fizyczna sylwetka K. O. Borchardta nie odzwierciedlała jego wrażliwości, dobroci i ciepła: bardzo wysoki, z czarną czupryną i pasmem siwych włosów, potężnymi barami i wyjątkowo długimi rękoma. Twarz śniada, czarne krzaczaste brwi, spod których patrzyły piwne przenikliwe oczy, okazały ostry nos i ciągle ciemne policzki od śladów gęstego zarostu. Mówił zawsze, że kiedy kończy golić drugi policzek, mógłby zaczynać od nowa golenie pierwszego. Całość kończyły buty. Dotychczas nie widziałem większych rozmiarów. Z nimi wiąże się wiele zdarzeń, prawie jak u Okudżawy, które może kiedyś oddzielnie opiszę.

W przyjacielskiej rozmowie mawiał: "Pochodzę z Tatarów - ale z tych dużych Tatarów". Wygląd miał raczej nie przyciągający i jeszcze do tego tatarzyn. Tymczasem był nauczycielem, którego uwielbiała młodzież. Można było od niego uczyć się praktycznych zasad podmiotowego traktowania ucznia, szanowania godności człowieka i tolerancji. Słuchałem z uwagą, gdy mówił, że nauczyciel to także mistrz, który powinien nauczyć "kołek w płocie". Był wyrozumiały, sumienny i niepowtarzalny, a przede wszystkim życzliwy dla ludzi.

Kiedyś jednemu z uczniów, który był wyjątkowo "odporny" na wiedzę, zaproponował, że jeżeli wyprowadzi wzór na szerokość z kulminacji Słońca (najłatwiejszy, jaki może być), to on stanie na rękach i zaklaska butami. Tego tylko trzeba było! Cała klasa pracowała dniami i nocami nad eliminacją niewiedzy kolegi. Wygrał, a zobowiązanie zostało spełnione.

Był świetnym wykładowcą, autorem oryginalnego podręcznika z astronawigacji, w ujęciu przemawiającym do przestrzennej wyobraźni ludzkiej, wyłożonej bardzo prosto, w formie prezentowanych rysunków: sfery niebieskiej, kół, płaszczyzn i ich rzutów.

Miał swój sposób oceniania chłopców w skali od "czołgistów" do "first men'ów". Czołgista - to, wedle niego, uczeń czołgający się do trójki, a first man - wyróżniający się ponad piątkę (wtedy nie było szóstek). Każdego ucznia miał skatalogowanego według znaków Zodiaku. Prognozował ich przyszłość - ten będzie przywódcą, gdyż spod znaku Lwa itp. Obserwował ich losy zawodowe. To hobby nie wpływało na oceny. Zresztą, nie stawiał dwójek, według zasady, że słabe oceny - to nieudolność nauczyciela, który nie umie uczyć i wychowywać. Był bardzo wyrozumiały dla młodzieży.

Rady pedagogiczne w PSRM w Gdyni nie były nudne, więcej - były ciekawe i pouczające. Chłopcy jak to chłopcy, potrafili przysparzać kłopotów wychowawcom internatu. W czasie posiedzeń rady pedagogicznej opiekunowie występowali z własnymi ocenami zachowań, kultury i cech dowódczych.

Na jednej z takich rad wychowawca internatu zakomunikował nam, że czterech chłopców, po uprzednim zamaskowaniu swojej nieobecności przygotowanymi kukłami z roboczych drelichów, umieszczonymi pod kocami w łóżku - uciekło do miasta. Na to Borchardt: "Panie kolego, jeżeli ktoś z was wymyśli coś lepszego dla chłopców od dziewczyn, to niech nam przekaże, a my szybko to opatentujemy". Nie znosił autorytarnych, nakazowych metod wychowawczych. Uważał, że są poniżaniem i dręczeniem ludzi, łamaniem ich osobowości. Łagodnością, perswazją i dobrocią łagodził każdy konflikt. Posiadał refleksyjny humor, analizował sytuację, potrafił natychmiast dać rzeczową, lecz nierzadko krotochwilną odpowiedź. Kochał młodzieńczą fantazję, dopatrywał się w niej dążenia człowieka do wolności, pozbywania się pruderii i zakłamania.

Miał okres wegetariański. Odżywiał się tylko jarzynami, studiował filozofię hinduską. Dzięki niemu poznałem wiele tych pozycji, z pamiętnikami Ghandiego włącznie. Musiał przecież z kimś dyskutować. Wyzwolił się z tej diety po 2 latach. Nie pamiętam, czy przyczyną była zmiana wyznawanej filozofii, trudności finansowe, wysokie koszty tych potraw, czy duże osłabienie fizyczne, najprawdopodobniej jednak zapachy befsztyków, dochodzące z kuchni pobliskiej restauracji.

Był tradycjonalistą. Pamiętam, jak zmarkotniał, kiedy zamiast wnioskowanego Krzyża Kawalerskiego Orderu Odrodzenia Polski dostał Sztandar Pracy II klasy, który notabene, był wówczas traktowany jako wyższe odznaczenie, ale jemu nieznane i obce. Poza tym był wyjątkowym ignorantem politycznym, co nie oznaczało, że był tak traktowany przez ówczesne władze. Dowodem tego były nasze dyskusje, w których staraliśmy się go zapoznać z istniejącą rzeczywistością, aby nie wpadł w niepożądane perturbacje ideologiczne. Kiedy pisał "Znaczy kapitan", grono nasze czytało manuskrypty, byliśmy pierwszymi recenzentami.

Pamiętam, że w którymś miejscu był rzetelnie oddany fragment pełen zachwytu nad zajęciem na rozkaz Józefa Piłsudskiego Wilna przez wojska gen. Lucjana Żeligowskiego. Tak serdecznie i wiernie oddał entuzjazm społeczeństwa polskiego, a szczególnie rodaków "Dziadka" z tamtych regionów, że wystąpiła u nas obawa, czy uzyska zgodę na wydanie tej książki. Wszyscy tłumaczyliśmy mu, że nie przepuści tego cenzura. Nie dał się przekonać. W rezultacie w jakiś sposób zdaje się rozwiązał tę kwestię redaktor Stanisław Ludwig, choć na pewno miał poważne trudności.

K.O. Borchardt cieszył się ogromnym autorytetem, wynikającym z wiedzy ogólnej i zawodowej, umiejętności współżycia z ludźmi, popartym kartą działań wojennych na m/s "Piłsudski" i m/s "Chrobry" - nieszczęśliwie zakończony dla jego zdrowia, wyłączający go na wiele lat z możliwości pływania. Nie przeceniał i nie nadużywał swojej łatwości w układaniu relacji z różnymi ludźmi. Wynikało to z uznawanych wartości, szacunku i miłości do ludzi, czynienia dobra, z których rodziła się życzliwość i wrażliwość na krzywdę, szczerość, uczciwość i tolerancja.

Był świetnym gawędziarzem, ale pisało mu się trudno. Najlepszą jego pozycją była książka "Znaczy kapitan". Był pod urokiem Mamerta Stankiewicza. Nosił treść i układ tej książki długo w sobie. Włożył w nią całą swoją umiejętność literacką, wiedzę i serce. W każdej swojej książce opierał fabułę na rzeczywistych wydarzeniach, sprawdzał je w wielu źródłach, żeby nie zrobić błędu.

Chorował, miał kamienie nerkowe. Leczył go w Warszawie prof. W. Cierpiał, ale trwał. Bał się operacji i... najgorszego. Mówił, że tyle ma do zrobienia. Pewnego dnia, gdy byłem w szkole, wpadł do mojego pokoju przestraszony uczeń i z płaczem wykrztusił, że umarł Borchardt i leży w klasie. Jak z procy wbiegłem na piętro, gdzie miał zajęcia i zauważyłem leżącego sprawcę zamieszania, który z bólu zemdlał. Szybko zainterweniowano i przewieziono go do III Kliniki Chirurgicznej w Gdańsku, gdzie uznano konieczność operacji. Profesor Kieturakis skomentował: "A jednak, Karolku, przybyłeś, choć się zażegnywałeś, że nie trafisz pod moją rękę". Znali się jeszcze z Uniwersytetu Batorego w Wilnie. Na to Borchardt: "I dotrzymałem słowa - nie z mojej woli tu jestem, lecz oni mnie przywieźli". Usunięto mu nerkę, która już dawno nie funkcjonowała.

Wspominał Oszmianę i Wilno. Najbardziej wspominał matkę. Ojca mało pamiętał (umarł przedwcześnie, gdy Karol był dzieckiem). Wracał często myślą "do tych pól zielonych". Był sentymentalny, co zresztą wyczuwa się w jego książkach. W tej potężnej postaci biło romantyczne serce.

W połowie lat 60. wyjechałem do Szczecina. Tu spotkałem znów astronoma, nauczyciela Borchardta, kpt. ż. w. Antoniego Ledóchowskiego, przez absolwentów zwanego Tośkiem.

K. O. Borchardt nigdy nie lubił oceniać ludzi, choć miał o nich swoje własne zdanie. Wyrażał się zawsze z najwyższym uznaniem o Ledóchowskim. Uważał, że był najinteligentniejszym i najlepszym jego nauczycielem, którego najwyżej cenił i starał się mu dorównać. Gdy słyszałem opinie Ledóchowskiego o K. O. Borchardtcie - były podobne. Mam wrażenie, że powodowała je wzajemna sympatia i szacunek.

W długich i wielowątkowych rozmowach z nim przewijała się pewna nutka żalu, wyrażona w tym, że chciał "przez życie przejść niezauważonym". Tymczasem przez swoje pisarstwo spowodował niespodziewaną lawinę listów. Występująca popularność przytłaczała go i była przeciwna jego zamierzeniom przyjętej filozofii. Bał się sławy.

Być może, że w tym tkwi wielkość K. O. Borchardta. Nie w pogoni za sukcesem czynił dobro, lecz z samego charakteru - zrozumienia w tym sensu życia i jego wartości. Był dla mnie zagadką, wymagającą głębokiego namysłu i trudną do oceny. Uchodził za naprawdę fantastyczną postać swojej epoki. Wydawało się, że epoki, która nie była mi obca: podniosłych czynów i poświęceń, obligatoryjnych zadań, spełnionych obowiązków względem poprzednich pokoleń, którym nie udało się, a w których atmosferze walk o niepodległość on wyrastał.

Niezależnie, kto i dlaczego rzeźbił jego niezwykłą osobowość, dla wielu z nas, którzy go znali, był przede wszystkim wzorem Człowieka, a także - Marynarza i Nauczyciela.

Aleksander Walczak
Fot. www.borchardt.pl

<<<Wstecz