Z poczty redakcyjnej

Wieś, której już nie ma

Jadę do rodzinnych stron. Przepełniony autobus ciężko pnie się pod górę. W autobusie słychać przeplatankę rozmów po polsku, rosyjsku, litewsku. Jedni wysiadają w Bukiszkach, inni w Mejszagole. W autobusie robi się luźniej. Do Mejszagoły beztrosko patrzyłam przez okno, ale kiedy zobaczyłam białą wieżę mejszagolskiego kościoła, napłynęły wspomnienia - nostalgia za przeszłością, tęsknota do mojej rodzinnej wsi, której już nie ma.

Gdy przejechaliśmy Mussę, autobus skręcił z szosy w prawo. Tutaj zaczynają się moje strony ojczyste - Jawniuny, Antonajcie, Ejciuny, Szawle... Lecz celem mojej podróży nie one, chociaż i te miejscowości są dla mnie bliskie. Wizją moich snów i wspomnień są Uliczeły. Była taka wieś jeszcze wcale niedawno - przed 30 laty. Mieszkało w niej 15 rodzin - Orszewscy i Matulańcowie. Tylko dwa nazwiska. Prawie każdy z gospodarzy był "przezwany", aby łatwiej go było odróżnić od innych Orszewskich czy Matulańców. Ale ludzie się nie gniewali za te przezwiska, byli do tego przyzwyczajeni. Każda rodzina miała swoją zagrodę. Przy każdej z nich były studnia i sad, a w nim jabłonie, grusze, wiśnie, śliwki, porzeczki, agrest. W każdym domostwie były swoje radości i biedy. Jednak ludzie się nie skarżyli i cierpliwie przeżywali swoje życie. W każdym domu i zagrodzie panowały czystość i porządek. Ludzie byli przyjaźni, pomagali jeden drugiemu i w biedzie, i w radości. Wszyscy byli katolikami, wszyscy byli Polakami.

W Szawlach wysiadam z autobusu i pieszo idę do Uliczeł. W samej wsi pozostały tylko dwie zagrody, sady znikły w ogóle. Może od starości? A może nie było komu je doglądać? Ze wszystkich domów na koloniach zostały jeszcze dwa. Dwa inne już stoją puste, a w dwóch sąsiednich gospodarzą przybysze z głębi Litwy. Dookoła, jak okiem sięgnąć, puste pola - tylko rozwalony transformator i para słupów z oberwanymi przewodami elektrycznymi. Dlaczego tak się stało? Po co? W imię czego? Odpowiedź jest tylko jedna: skutki kolektywizacji i melioracji.

Od uliczelskiego cmentarza w stronę rzeki Mussy kiedyś był las, który się nazywał Piwiale. My, dzieci, w Piwialach zbierałyśmy poziomki. Tutaj pod brzozami nierzadko znajdowałyśmy też borowiki. Małych nie zbierałyśmy, tylko je "chrzciłyśmy" - żegnałyśmy i nadawałyśmy imiona - potem przykrywałyśmy liśćmi i przychodziłyśmy za dzień-dwa, kiedy te borowiki wyrastały. "Nie chrzczony" borowik w dziecięcym pojęciu mógł zrobaczeć - tak to nam, dzieciom, ktoś wbił do głowy.

Z obu stron ten las otaczały mokre łąki Palszupie, przez które przepływała bezimienna rzeczka - dopływ Mussy. Na tych łąkach już wczesną wiosną krzyczały mewy: "Żywi! Żywi!". Po Palszupiach na długich nogach chodziły bekasy, zwane u nas piorunowskimi koziołkami. Latem na osoce dojrzewał puch, który, będąc dziewczynkami zbierałyśmy i robiłyśmy lalkom poduszki.

Na brzegach Mussy rosły waleriana, tatarak, bobownik i mnóstwo innych traw i roślin leczniczych. Tutaj w rzece brat razem z ojcem, a nierzadko i my, dziewczynki, łowiliśmy raki. A było ich mnóstwo!

Nad rzeką była nasza kolonia... Dużo przestrzeni, cisza i spokój. Tutaj nad ruczajem lubiliśmy jeździć z górki na sankach. Koło ruczaju był jar, w którym w lipcu 1944 r. przez dwie noce chronił się oddział niemieckiego wojska, a na Łysej Górce stał ich karabin maszynowy. Może oni i nie byli tacy straszni, jak o tym mówiło się w filmach, na których nas wychowywano w radzieckich szkołach. Wówczas, w lipcu 1944 r., w kościele z ambony było powiedziane ludziom, że zbliża się front, więc zalecano, żeby ludzie zostawili swoje siedziby i gdzieś się ukryli. Cywile mężczyźni musieli chodzić w białych kalesonach, żeby z samolotów można ich było odróżnić od żołnierzy. Wieśniacy tak i uczynili. Posadzili staruszków i dzieci do wozów i wyjechali - kto gdzie. Rodzice i większość mieszkańców Uliczeł chowali się nad brzegiem rzeki w lasku Kumpy. Bydło zostawili przy zagrodach. Moi rodzice nawiązali krowy w jarze, świnie wypuścili z chlewu, żeby w razie pożaru nie spłonęły. Pod wieczór ojciec przyszedł opatrzyć bydło i w jarze znalazł Niemców. Niemcy zatrzymali ojca i zaczęli badać, czy aby nie jest on rosyjskim szpiegiem. Ojciec bardzo się przestraszył, zaproponował nawet żołnierzom niemieckim masło, zamoczone w zimnym źródle, żeby się nie zepsuło. Ale Niemcy masła nie wzięli, tylko zapytali ojca, ile ma dzieci, a usłyszawszy, że troje, a czwartego matka oczekuje z dnia na dzień, zwolnili go. Nazajutrz na opatrywkę poszła matka. Znalazła wydojone krowy, a Niemców pijących mleko z kociołków. Mamy nawet nie zatrzymywali. A po drugiej nocy Niemców już nie było.

Idę dalej w stronę rzeki. Tutaj nadrzeczną ścieżką chodziliśmy do sąsiadów Zujów na majowe. Wracaliśmy o zmroku. Chodziliśmy boso i dlatego od rosy było bardzo zimno w nogi. A w niedzielę chodziliśmy do Izabeliny. Tam w kaplicy odbywały się majowe i czerwcowe nabożeństwa. Zbierało się bardzo dużo ludzi z okolicznych wiosek. Przy samej ścianie kaplicy od strony rzeki były groby powstańców z 1863 roku. Oni zginęli w zasadzce i tutaj po kryjomu zostali pochowani. Na miejscu grobów kwitły bratki i rosły pochylone w stronę rzeki jarzębinki. Przed nabożeństwem ludzie siedzieli na trawie, rozmawiali ze znajomymi, niektórzy odmawiali "Anioł Pański" nad grobami poległych.

Ołtarz w kaplicy zawsze bywał ozdobiony bukietami czeremchy, bzu, szpireju. A od zapachu aż się kręciło w głowie. I nawet teraz, po upływie wielu lat, choć już nie bywa nabożeństw w Izabelinie, bo za sowieckich czasów kaplicę zabroniono odwiedzać i ona zmurszała, gdy zaczynają kwitnąć bzy i w powietrzu unosi się ich aromat, przypominam swą młodość i te nabożeństwa, skupiające polską młodzież z całej okolicy.

I znów w drogę. Idę pod prąd brzegiem Mussy. Dochodzę do Karczamawieti. Tutaj za czasów carskich stała karczma, której już nie ma prawie od stu, a może i więcej lat. Została tylko nazwa. Pamiętam, że tutaj była studzienka z drewnianym zrębem, ale za czasów, kiedy to melioratorzy wyrównywali koryto rzeki, studzienkę zniszczono. Dochodzę do miejscowości Mussa. Tutaj mieszkali przeważnie polscy osadnicy z legionów Piłsudskiego, którzy otrzymali ziemię z dworskich posiadłości. Po wojnie wyjechali na Zachód uciekając przed czerwonym potopem. Wówczas zostało po nich niemało pustych domostw, ale dzisiaj tu już tylko puste pola.

Wracam do Szawel. 20-30 lat temu z obu stron drogi były olszniaki Szłapie i Szłapiuki. W nich latem bywało dużo malin, a jesienią orzechów, rosły nawet brusznice. A teraz pusto. Między Uliczełami i Szawlami były mokre łąki - Kimsinia, a dalej Luny. Teraz na ich miejscu ogromne połacie pomelioracyjnych łąk - "kulturne łąki" (tak z rosyjska nazywają je ludzie). A mnie żal i Lunów, i Kimsini, i tych starych sadzawek pośrodku pól, które starsi ludzie nazywali z litewska Kudriałkami.

Przeszła melioracja. Mieszkańcy wsi zmuszeni byli wyjechać do większych osiedli: kto do Szawel, kto do Leoniszek, a kto i do Wilna. Pozostali najwytrwalsi. Dlaczego? Widocznie ogromna miłość do swej ziemi, do zagród, zbudowanych własnymi rękami, trzymała ich przy rodzinnym progu. Ale wiek i choroby zrobiły swoje. Staruszkowie i ludzie w pełni sił znaleźli wieczny spoczynek na miejscowym cmentarzu. Dzisiaj to jest jedyne miejsce, gdzie raz do roku zbierają się wszyscy żywi mieszkańcy byłych Uliczeł. Ten dzień - to Zaduszki. W tym dniu zjeżdżają się i schodzą pozostali przy życiu, by się pomodlić przy grobach bliskich, wspomnieć jedni drugich, popatrzeć na pola, po których chadzano, gdzie marzono i kochano. I tylko tych przybyszy, chociaż mieszkają przy samym cmentarzu, nic to nie obchodzi: im są obce nasze tradycje i nasze obyczaje, bo ta ziemia nie jest ich ziemią ojczystą.

Wstępuję na cmentarz. Zatrzymuję się przy grobach rodziców, brata, dziadków i pradziadków. Modlę się za wszystkich tu spoczywających. Chodzę między pomnikami, wspominam wszystkich, kogo znałam, którzy tutaj leżą między byłymi swymi sąsiadami. Łzy same nabiegają do oczu. Myślę, że nawet po śmierci lepiej jest leżeć między swymi, "na ojczystej polskiej ziemi". Tylko czy wszyscy tutaj powrócą?

W duszy pusto. Taka pustka, jak na tych polach, gdzie tylko wiatr kołysze bylinami. Czy zmartwychwstanie moja wieś? Nie znajduję odpowiedzi.

Władysława Orszewska-Kursevičiene

<<<Wstecz