Kijucie - wieś z pogranicza (I)

Zapomniany nieco zakątek

Podczas tegorocznych obchodów Święta Niepodległości Polski w Dubiczach, zorganizowanych przez Orański Oddział ZPL, zwrócił na siebie uwagę początkujący zespół ze wsi Kijucie. Przedstawiciele trzech pokoleń - babcie, mamy i dzieci - podczas koncertu z zapałem śpiewali powszechnie znane na Wileńszczyźnie piosenki, zaś najmłodsi uczestnicy recytowali wiersze. Jak powiedziała prezes Stanisława Padmaskiene, członkowie zespołu stanowią najaktywniejsze z czterech kół Orańskiego Oddziału ZPL: "Są zawsze pierwsi, jeżeli chodzi o jakąś inicjatywę - sprzątanie cmentarzy, spotykanie pielgrzymki z Polski czy zorganizowanie imprezy. Mimo że do Dubicz mają ok. 30 km drogi, nie trzeba było specjalnej namowy, by tak licznie przyjechali tu na święto".

Część rejonu orańskiego, położona bliżej granicy z Białorusią, a zamieszkała w dużej liczbie przez ludność polską, do niedawna pozostawała "poza zasięgiem" organizacji związkowej. Już w okresie niepodległej Litwy zlikwidowano tu ostatnie placówki oświatowe w języku ojczystym, zaś miejsce dotychczasowej trójjęzyczności tutejszych mieszkańców powoli zaczął zastępować język państwowy. Tym większą niespodzianką stało się pojawienie na imprezie w Dubiczach własnego miejscowego zespołu. W rozmowie z jego członkami okazało się, że wieś Kijucie pod wieloma względami stanowi pewien "fenomen narodowościowo-demograficzny". Licząca około 50 domostw i zamieszkała prawie wyłącznie przez Polaków, bynajmniej nie należy ona do wsi bez przyszłości. Dla socjologów, szukających argumentów do swej tezy o wymieraniu wsi i zanikaniu tradycyjnego modelu rodziny, Kijucie mogą być jej zaprzeczeniem. Tu akurat wielopokoleniowe rodziny nadal mieszkają obok siebie, co wiecej, spory ich odsetek stanowią rodziny młode, z licznym potomstwem. Młodzież jakoś nie rwie się stąd w szeroki świat, lecz zakładając własne rodziny pozostaje blisko rodziców, jak to bywało z dziada-pradziada. Kupuje ziemię, by gospodarzyć na swoim, nabywa domy, które w Kijuciach są nadal w cenie i nie straszą pustymi oknami. Dlatego też nie są tu rzadkością rodziny z trojgiem lub czworgiem pociech, co młode mamy wcale nie przestrasza.Wkrótce nadarzyła się sposobność, by odwiedzić Kijucie i na miejscu bliżej zapoznać się z niedawno założonym kołem.

Zaczęło się od wspomnień "starej gwardii"

Jadąc do Kijuć spodziewałam się rozmowy z prezes Stanisławą Antropik i członkami Zarządu. Okazało się jednak, że na spotkanie w domu pani prezes zebrało się sporo członków koła, zaproszono również prezes orańskiego oddziału Stanisławę Padmaskiene. Panie Marię Antropik, Antoninę Dowjat, Irenę Girdziejewską i Stanisławę Antropik poznałam na imprezie w Dubiczach, kiedy to podczas koncertu wykonały one kilka ludowych piosenek. Toteż w naszej rozmowie panie nie mogły pominąć wspomnień o latach swojej młodości, naznaczonej wszelkimi "dobrodziejstwami" kołchozowej rzeczywistości.

"Po wojnie nic dobrego dla nas w życiu nie było, nawet wspominać nie ma o czym - mówią. - Przed wojną tu mieszkali sami Polacy, rozmawiano wyłącznie po polsku. Podczas repatriacji prawie 1/3 mieszkańców wsi wyjechała do Polski, na tzw. "ziemie odzyskane", ich miejsce zajęła ludność z kolonii. Naszą wieś wcielono do rejonu orańskiego, wokół wszystkie wsie były litewskie, my - pośrodku. Powstał tu kołchoz im. Miczurina z centrum w Videniai". Jakim było wtedy życie mieszkańców wsi, dzisiejszej młodzieży trudno jest wyobrazić - dopiero w późniejszych latach stało się ono bardziej znośne. A wtedy: "Było nas pięciu córek w rodzinie, wszystkie ciężko pracowałyśmy przez cały rok za dniówki, a pod koniec przyniesiemy naliczoną wypłatę - kilka kilogramów zboża w torbie - i wszystko - opowiada pani Antonina Dowjat. - Teraz może ktoś nie uwierzy - oset jedliśmy, nawet chleb nie zawsze mieliśmy na stole. "Ojciec zmarł młodo, mama odpracowała 16 lat, też zmarła z przepracowania, nas zostało ośmioro, jeszcze nie wszyscy byliśmy dorośli - dodaje pani Irena Girdziejewska. - Z siostrami na fermie pracowałyśmy, po 25 krów codziennie doiłyśmy, do stu świń-bekonów naraz karmiłyśmy. Może nie głodowaliśmy, ale z ubraniem było ciężko. Do Rosji jeżdżono na zakupy, aż do Gruzji przez 15 lat masło wożono na sprzedaż, żeby za te pieniądze kupić ubranie: któremuś z dzieci buciki, komu sweterek sprawić, pościel czy nakrycia zdobyć. Ciężko jest to wszystko wspominać" - żali się kobieta.

Siostra i brat Antropikowie - Stanisława i Grzegorz - zostali bez obojga rodziców tuż po wojnie. Co znaczyło w tamtym czasie siedmioro małych sierot w domu, pan Grzegorz po dziś dzień nie może wspominać bez łez. Opowiadanie o tym, jak będąc dziećmi pracowali oni w lasach, albo u obcych ludzi za kawałek chleba czy słoniny, urywa w połowie i na chwilę, wyraźnie wzruszony, milknie. "Kiedy budowano szosę Ejszyszki - Orany, piasek trzeba było rękoma ładować" - dodaje, patrząc na spracowane dłonie. "Od małego musieliśmy żąć i kopać, wszystko umieliśmy. Pracowaliśmy w dzień i w nocy: nocami szyliśmy, sprzątaliśmy w mieszkaniu, myliśmy ściany i sufit, chciało się, żeby w domu było czysto, a dzień zostawał dla pracy w polu albo w lesie. Nie było czasu, żeby powoli chodzić - zawsze prędko, biegiem" - uzupełniają jedna drugą moje rozmówczynie.

Z Kijuć są doskonale widoczne wieże parafialnego kościoła w Koleśnikach. Mówi się, że szosą będzie doń około czterech kilometrów, latem ścieżyną przez łąki bliżej. Dzięki tej okoliczności wieś nie straciła więzi z językiem polskim. Bowiem do kościoła chodzili stąd wszyscy, od maleństwa, nawet w czasach sowieckich. "Kto chciał, chociaż zabraniali, to chodził. Złej pogody nie było - ani zimą, ani latem. Owszem, zdarzali się i tacy, którzy się lękali, ale wśród naszych dzieci są też ci, co nie należeli ani do pionierów, ani do komsomołu. Wśród nauczycieli nie zabrakło takich, którzy śledzili za uczniami, zabraniali śpiewać w chórze, iść w procesji, a później zaniżali stopnie za zachowanie. Teraz oni sami siedzą przed ołtarzem" - powiadają kobiety. - A teraz wszysto niby jest pozwolone, a idą nie wszyscy. Przecież kiedyś w niedzielę ktoś jeden w rodzinie zostawał pilnować domu, reszta szła do kościoła, młodzież stawała do procesji. A dziś niemal wszyscy mają samochody, ale nie jadą" - martwią się.

Starsze pokolenie kijucian ogląda się na trudne koleje swego życia z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Dzieci wyrosły, założyły własne gniazda, a ponieważ nie odjechały daleko, mocna więź z rodzicami pozostała. U państwa Marii i Grzegorza Antropików tuż po sąsiedztwu dorasta sześcioro wnucząt, pani Antonina Dowjat doczekała się ich dwudziestu. Dlatego niemal połowę zespołu stanowi jej rodzina - trzy córki, czwórka wnucząt i babcia. "Wszystko przeżyliśmy, teraz jest inaczej, otrzymujemy emeryturę. Dzisiejsza młodzież już nie chce tak pracować jak my, nawet w naszej wsi niektórzy dopiero teraz zaczynają kartofle kopać, przeważnie z młodych rodzin. U nas się nie oglądało za wódką, ale patrzono za dziećmi, żeby wszystko miały i dobrze się uczyły. Wychowaliśmy ich na dobrych ludzi, bo mieli posłuch w rodzinie, nikt nie trafił do więzienia, nie rozpił się. Nadal za nimi stoimy, kiedyś nam było ciężko, więc teraz im pomagamy".

(Dokończenie w następnym numerze)

Czesława Paczkowska

<<<Wstecz