Komisja Praw Człowieka ONZ niebawem orzeknie

Kleczkowski czy Klečkovski?

Starsi wiekiem czytelnicy potwierdzą, że temat błędnej pisowni polskich imion i nazwisk w oficjalnych dokumentach litewskich zaistniał, odkąd Litwę wcielono w skład Związku Sowieckiego. Wtedy to bowiem zaczęto przekabacać je na rosyjsko-litewską modłę, czyniąc - dajmy na to - z Janów Iwanów, a z Maciejów - Matwiejów, doczepiając do nazwisk tzw. "i kratkoje", powodujące iż z takiego Szczepańskiego wychodził Szczepanskij.

Ponieważ naonczas w dowodach osobistych potwierdzających tożsamość obowiązywała dwujęzyczność, tenże Maciej Szczepanski - vel Matwiej Szczepanskij figurował po litewsku jako Matvejus Ščepanskis. Żeby było komiczniej, ten i ów szczególnie zaczadzony nacjonalizmem urzędas litewski potrafił nawet przetłumaczyć polskie nazwisko Zajączkowski na Kiškis, a Podgórski na Pakalnis i jakoś mu to płazem uchodziło. Protesty zdawały się na nic, skoro nawet sam wódz proletariatu Lenin bogatszy był o końcówkę -as. Podobnie jak rezydujący na Kremlu generalni sekretarze partii komunistycznej, czego przykładem Chruščiovas, Brežnevas, Andropovas.

Umowa miała uregulować

Możliwe dzięki "pieriestrojce" biało-czerwone odrodzenie u schyłku lat 80. ubiegłego stulecia na Litwie spowodowało, iż temat pisowni polskojęzycznych nazwisk rychło wypłynął wśród innych wymagających niezwłocznego załatwienia. Zdawać by się mogło, iż wszystko stanie na właściwe sobie miejsce po zawarciu 26 kwietnia 1994 roku pomiędzy suwerennymi już Orłem Białym a Pogonią Traktatu o przyjaznych stosunkach i dobrosąsiedzkiej współpracy. On to bowiem zakładał uregulowanie tej kwestii przez odrębną umowę.

To, co miało stanowić niby drobiazg, a co wynika z różnic w alfabecie polskim i litewskim, wyraźnie utkwiło jednak w martwym punkcie, choć rozmowy w tej kwestii rozpoczęto najpierw w Wilnie w maju 1996 roku, a następnie we wrześniu tegoż roku kontynuowano w Warszawie. Nie przyniosły one jednak pożądanego skutku, gdyż strona litewska wykazała po temu wyraźny brak dobrej woli. 7 stycznia 1997 roku ówczesny minister spraw zagranicznych Litwy Algirdas Saudargas podczas pobytu w Warszawie zadeklarował rozpoczęcie w lutym tegoż roku decydujących negocjacji i szybkie podpisanie umowy. Partnerów polskich, którzy przyjęli zapewnienia te za dobrą monetę, czekał jednak przykry zawód. Otóż 12 lutego Sejm litewski w trybie jednostronnym wniósł pod obrady projekt ustawy "O zasadach pisowni imion i nazwisk w dowodach osobistych", której istota polegała na tym, że miałyby być pisane zgodnie z wymogami ortografii litewskiej, czyli bez spółgłosek miękkich, samogłosek nosowych i innych znaków diakrytycznych charakterystycznych polszczyźnie.

Zabrakło dobrej woli

Protest strony polskiej udaremnił przyjęcie tej ustawy, jednostronnie naruszającej wspomniany już Traktat polsko-litewski. Przewidziane na luty rozmowy wypadło zawiesić. Do akcji wkroczył prezydent Algirdas Brazauskas, zapowiadając podpisanie wałkowanej ustawy jesienią 1997 roku. I - zdawałoby się - wszystko zdąża we właściwym kierunku: w czerwcu przeprowadzono trzecią rundę rozmów polsko-litewskich. A jednak do podpisania umowy nie doszło, jako że okoniem ponownie stanęła strona litewska.

Polskie MSZ raz jeszcze wykazało akt dobrej woli, zapraszając partnerów spod znaku Pogoni do czwartej już rundy negocjacji i proponując nowy projekt umowy. Ci pozostali jednak na propozycje głusi. Sprawa nie ruszyła z miejsca mimo negocjowania na kilku płaszczyznach: na szczeblu specjalnie w tym celu powołanych komisji, na szczeblu ministerstw spraw zagranicznych, na szczeblu wspólnego Zgromadzenia Międzyparlamentarnego. Ba, sami prezydenci podczas spotkań w jeden głos deklarowali, że lada moment, a - dajmy na to - Sienkiewicz-obywatel Litwy w swym dowodzie osobistym ujrzy zapis taki, jak ktoś o analogicznym nazwisku w Polsce. Z kolei zamieszkały w Puńsku albo pod Sejnami Čaplikas dostanie w zapisie nazwiska zamiast polskiego dwuznaku "cz" litewskie "c" z daszkiem.

Zawinia ortografia polska

Konia z rzędem temu, kto potrafi dokładnie zliczyć, ileż to razy oficjalne Wilno z oficjalną Warszawą kruszyły kopie albo próbowały polubownie załatwić problem z pisownią nazwisk. Niestety, bezskutecznie, co powoduje, że nie stracił on na aktualności po dziś dzień z braku dobrej woli strony litewskiej. Posuwającej się w pewnym momencie do iście kuriozalnych stwierdzeń, rzekomo w komputerach litewskich, którymi mieliby się posługiwać urzędnicy, brakuje... polskich liter.

Jest to bujda na resorach tym większa, gdyż projekt ustawy w wersji litewskiej przewiduje zapis nazwisk alfabetem łacińskim literalnie w języku oryginału, czyli tak, jak to ma miejsce w całym cywilizowanym świecie. Co prawda, założenie to ma dotyczyć wyłącznie obcokrajowców. Innymi słowy, będący obywatelem Polski albo Stanów Zjednoczonych taki chociażby Szymanowicz, o ile, przypuśćmy, pojąłby sobie za żonę białogłowę z obywatelstwem litewskim i zdecydowalby się na stały pobyt na Litwie, byłby pisany co do joty tak, jak tego wymaga pisownia polska, natomiast Szymanowicz-obywatel Litwy zostanie zapisany wedle kanonów pisowni litewskiej. Nad czymś takim można się jedynie uśmiechnąć i życzyć, by niektórym zapyziałym, zacietrzewionym w prowincjnalizmie i nacjonalizmie litewskim politykom otworzyły się oczy na XXI wiek oraz cokolwiek pojaśniało w umysłach.

Konsekwentny Tadeusz Kleczkowski

Polacy znad Wilii i Niemna, którzy pierwotnie nagminnie pasjonowali się tematem z pisownią własnych nazwisk wedle wymogów ortografii polskiej, widząc zdecydowaną niechęć i przekręty strony litewskiej,wyraźnie wystygli. Tego i owego zaczęło to po prostu bawić, ten i ów gotów był się litować nad nijaką postawą Macierzy w negocjacjach z Litwinami. Nie brakło też głosów, że pisownia nazwisk - to sztucznie eksponowany i eskalowany temat zastępczy - taki parawan dla niezałatwiania znacznie ważniejszych naszych problemów, jak kwestie oświatowe lub zwrot ziemi. Jak się jednak okazuje, bynajmniej nie wszyscy ze zniechęceniem machnęli ręką.

Nad wyraz konsekwentny okazał się śp. wilnianin Tadeusz Kleczkowski. Rozkochany w heraldyce dogrzebał się on do swych korzeni, sięgających końca XIV wieku i ustalił, że zaszczytny tytuł szlachecki nadał Kleczkowskim w roku 1420 sam król Polski i wielki książę litewski Jagiełło. A zaraz potem on, potomek sławnego rodu, zaczął się procesować z Państwem Litewskim, by w dokumentach widniał zapis nazwiska taki, jaki mieli przodkowie. Gdy sprawa obeszła kolejno wszystkie instancje litewskie spod znaku Temidy z Sądem Konstytucyjnym włącznie i gdy werdykty były nie na korzyść Kleczkowskiego, zdecydował uparty szlachciura skierować wniosek w tej sprawie do Europejskiego Sądu Praw Człowieka w Strasburgu.

Tamtejsi urzędnicy potraktowali jednak sprawę wyraźnie lekceważąco i orzekli nie na korzyść pozywającego, wnioskując odmownie m. in. dlatego, iż to rzekomo nie władze litewskie tylko sowieckie zadecydowały o przekabaconej pisowni nazwiska petenta. Pan Tadeusz raz jeszcze nie złożył broni w poszukiwaniu prawdy, kierując stosowny wniosek do zlokalizowanej w Genewie Komisji Praw Człowieka Organizacji Narodów Zjednoczonych. Niestety, nie dane mu było doczekać jej werdyktu, gdyż śmierć w sierpniu 2003 roku swym okrutnym gestem skreśliła go z listy żywych.

Do Genewy - raz jeszcze

Na szczęście, kontynuowania dzieła zmarłego stryja podjął się 33-letni wówczas Michał Kleczkowski - osoba wielce aktywna społecznie, m. in. główna siła napędowa powstania w roku 1990 Klubu Włóczęgów Wileńskich. Zdążając przetartym Kleczkowskiego-seniora szlakiem skierował on dwa lata temu (już we własnym imieniu) powtórne podanie do Genewy. Teraz znaki na ziemi wieszczą, iż zostanie tam ono rychło rozpatrzone. Na dwoje wprawdzie babka wróżyła, z jakim skutkiem. Kleczkowski jest wszak dobrej myśli, licząc na pozytywne załatwienie sprawy. Również dlatego, że cały mocno rozgałęziony, a rozsiany po świecie ród Kleczkowskich pisze przecież nazwiska tak, jak czynili to przodkowie. Czemuż więc Litwa miała stanowić w tym względzie smutny wyjątek..?

Michał Kleczkowski twierdzi, że próbując poprzez umiędzynarodowienie problemu wyegzekwować na Litwie słuszne żądania, bynajmniej nie dąży do korzyści praktycznych. Chodziłoby mu tylko i wyłącznie o zadośćuczynienie moralne. Wsparte świadomością, że synowie mieliby w dokumentach polski dwuznak "cz" a nie "č" i podwójne "w" zamiast "v". Zdaje też sprawę, że jakby Genewa orzekła po jego myśli, Wilno broniąc honoru własnego munduru, mogłoby nie przysłuchać się do zaleceń, choć rzeczona komisja ONZ darzona jest powszechnym mirem.

Tak czy owak, a na pewno potomkowie legendarnego Piasta na Litwie, mający dziś w dowodach osobistych imiona i nazwiska zapisane bez polskich "ó", "ą", "rz", "sz" bądź innych liter oraz dwuznaków charakterystycznych polszczyźnie, a stąd jakże daleko odbiegające od oryginału, winni na pewno mocno zaciskać kciuki. Na znak, by heroiczną postawę pierwotnie Tadeusza, a teraz Michała Kleczkowskich wieńczył sukces. Ich prawo do zapisania własnego nazwiska tak, jak to czynili od zamierzchłych czasów przodkowie, stanowi przecież precedens. Decyzja na "tak" z Genewy (niech nawet zalecająca a nie wiążąca) postawi Litwę pod swoistym pręgierzem, być może skłoni do mniej rozbrykanej postawy w negocjowaniu w tej kwestii z Polską. Bez wątpienia przychylna decyzja stanowiłaby też jakże korzystną wodę na przysłowiowy młyn dla zgłoszonego do Sejmu RL przez posła z ramienia AWPl Waldemara Tomaszewskiego uzupełnienia do ustawy o mniejszościach narodowych, zakładającego pisownię nazwisk w oficjalnych dokumentach zgodnie z ich wolą, czemu szerokim gestem potakuje Unia Europejska.

Henryk Mażul

<<<Wstecz