"Kto wymyślił zwrot ziemi w mieście", wnerwia się nowy szef powiatu wileńskiego

Wygibasy Gibasa

Wydaje się, niestety, że pierwsze jaskółki, które miały zapowiadać zwrot ziemi w Wilnie, a które pojawiły się pod koniec rządów socjaldemokratów w powiecie wileńskim mogą być ostatnimi.

Po przejęciu władzy w stołecznym powiecie przez przedstawiciela Partii Pracy Gintarasa Gibasa proces restytucji ziemi w Wilnie został praktycznie zamrożony. Co więcej, nowy szef powiatu publicznie wyraża opinie, iż zwrot ziemi w Wilnie byłym właścicielom w naturze, jak tego wymaga prawo, jest złym pomysłem. "Doprawdy nie rozumiem, w jaki sposób i kto wymyślił to, że w mieście ziemię trzeba zwracać w naturze", mówił 1 marca br. w wywiadzie dla TV "5 kanał" z okazji 10-lecia wprowadzenia na Litwie podziału na powiaty Gibas. Najwyższy w stołecznym powiecie odpowiedzialny za zwrot ziemi urzędnik, zamiast być gwarantem wykonywania obowiązujących ustaw (w roku 2001 Trybunał Konstytucyjny orzekł, że cała wolna (niezabudowana) ziemia w miastach ma być zwrócona byłym właścicielom), pozwala sobie perorować na temat złego prawa w zakresie reprywatyzacji. "Powiedziałbym, iż tak naprawdę [wszystkiemu winne są] niewłaściwe rozwiązania Ustawy rolnej", twierdzi Gibas.

Podobnie jak mer Arturas Zuokas jest on przekonany, że zwrot ziemi w Wilnie byłym właścicielom powstrzymuje rozwój miasta. A na dodatek, jak twierdzi przedstawiciel Partii Pracy, zasiadający w fotelu naczelnika powiatu, reprywatyzacja "również nam stwarza bardzo dużo problemów". Więc żeby problemów się wyzbyć, Gibas proponuje swoje wygibasy prawne: sprzedawać ziemię byłych właścicieli na aukcjach. Później ewentualnie ograbionym kompensować straty pieniężnie. Nie powiedział wprawdzie, po jakiej cenie. Znając jednak rzeczywistość, jestem pewien, że nie po rynkowej.

Tak więc wszystko wskazuje na to, że po 15 latach działania tzw. ustawy reprywatyzacyjnej, kiedy to w Wilnie zdążono zwrócić zaledwie 11 proc. ziemi od tej podlegającej zwrotowi (antyrekord w skali państwa), urzędnik z populistycznej PP doszedł do wniosku, iż ziemi w stolicy byłym właścicielom nie należy zwracać wcale. Okazuje się - ustawy są złe, przeszkadzają w pracy urzędnikom administracji powiatu. Kiedyś inny wysoki urzędnik, wicenaczelnik powiatu wileńskiego z ramienia partii socjalliberałów Arvydas Klimkevičius tłumaczył, iż problem polega na tym, że zwrot ziemi w Wilnie i na Wileńszczyźnie spadkobiercom Polakom jest sprawą polityczną. Dzisiaj z ust jego następcy słyszymy, że najlepszym rozwiązaniem problemu zwrotu ziemi byłym właścicielom w Wilnie jest niezwracanie jej wcale. Niedawny incydent, kiedy to urzędniczka administracji powiatu wileńskiego Ivanauskaite kazała wyrzucić ze swego gabinetu wiceprzewodniczącego Litewskiego Związku Właścicieli Rimantasa Liakasa za to, że ten chciał pomóc byłej właścicielce ziemi w stolicy odzyskać swą własność, dowodzi, iż urzędnicy właściwie rozumieją intencje swego szefa.

W Wilnie wartościowe działki mogą otrzymać sygnatariusze (nawet po kilka), kawalerowie odznaczeń państwowych; warte 300 tys. parcelki mogą za bezcen nabyć "wybitni" politycy (wiemy o kogo chodzi); sportowcy mogą wejść w posiadanie kilku hektary łakomej stołecznej ziemi (wartej tak naprawdę kilkanaście milionów); na prestiżową ziemię w stolicy zawsze mogą liczyć skorumpowani urzędnicy, osobnicy znani jako kolekcjonerzy działek (np. Landsbergis), mafiozo itp. W Wilnie ziemi otrzymać nie mogą jedynie osoby, do których przodków ta ziemia niegdyś prawnie należała, a później została zrabowana przez reżim sowiecki. W tym ostatnim przypadku nawet orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego, ostateczne i obligujące wszystkich bez wyjątku obywateli państwa, nie ma żadnego znaczenia.

Tadeusz Andrzejewski

<<<Wstecz