Oni stali u początków ZPLu
Tatarka... Z polskością w sercu
Szukając bohatera do naszej stałej rubryki zwróciłam się do prezes koła w Starych Trokach p. Marii Pucz. Jako jedno z pierwszych wśród aktywistów swego koła wymieniła ona nazwisko pani Aliny Jakubowskiej. "Do Związku i do AWPL od początków ich istnienia należy zresztą nie tylko ona sama, lecz także córka i wnuk. Do niedawna była członkiem Zarządu, ma swoje zdanie i na zebraniach zawsze zabiera głos, szczególnie, kiedy poruszamy zagadnienia, związane ze szkolnictwem. Podczas każdych wyborów oddanie pracuje cała jej rodzina" - wyraziła swą opinię prezes.
Jak kręte bywają drogi ludzkich losów, mogłam przekonać się po rozmowie z panią Aliną. "Nazwisko Jakubowska mam po mężu, panieńskie miałam Bogdanowicz. Jestem Tatarką, ale jak widać z dokumentów - pochodzenia polskiego. Historia obecności naszego narodu na Litwie znana jest z czasów witoldowych. Książę Witold sprowadził tu tatarskich niewolników, a za ich dzielną walkę pod Grunwaldem darował wszystkim wolność. Temu, kto chciał tu pozostać, nadawał tytuł dworzanina, nadział ziemi i pozwalał żenić się z tutejszymi kobietami. Ci, co zostali, żenili się na polskich lub białoruskich dziewczynach i brali nazwiska żon. Któż to słyszał tatarskie nazwiska Jakubowski, Bogdanowicz, Lachowicz czy Adamowicz? A w jakim języku matka mówiła w domu, taki język przeszedł i na dzieci.
My swojej mowy o nie znamy, ja, na przykład, modlę się po arabsku, bo jesteśmy wyznania mahometańskiego, ale ani jednego słowa nie rozumiem, tylko wiem, że Allach - to Bóg. Bywam w meczecie, ale nic nie rozumiem, nawet moja babcia już nie rozumiała. Tacy my jesteśmy: pół-Tatarzy, pół-Polacy. Na jednym ze spotkań tatarskich powiedziałam, że ja będę mówić w swej rodzinnej mowie - mowie mojej matki. Jestem Tatarką i nigdy się tego nie wyrzekłam, ale moim językiem jest język polski. Rodzice - Maria i Jan - skończyli szkoły polskie, mamy siostra wyszła za polskiego oficera, brat też miał żonę Polkę. Byliśmy szanowani wśród Polaków. Proboszcz trocki - ksiądz Ludwik Kluk, którego tu, w Starych Trokach pochowano, często odwiedzał dom mego ojca.
Mieszkaliśmy w Trokach, nasz dom nadal tu stoi, tuż przed stacją, taki duży, na zielono malowany. Kiedy przyszli sowieci, pytali: gdzie pomieszczik etoho imienija? Tacy z nas pomieszcziki: 5,5 hektara ziemi. Ale duży dom z kolumnami, stodoły - dla nich to wyglądało na majątek. Przyjechali ciężarówką, by nas wywieźć. Mama zaczęła pakować rzeczy, a oni mówią: tego nie bierzcie, lepiej czosnku, cebuli i chleba. Ale kiedy zobaczyli czwórkę dzieci, okazało się, że pomylili nas z Bogdziewiczami. Powiedzieli: na was jeszcze kolej nie przyszła.
Do I klasy zaczęłam uczęszczać w 1938 r., byłam chorowita, ale jakoś zaliczyłam rok. W II klasie zauważono, że mam zdolności do tańca, śpiewu, a szczególnie do deklamacji. Wtedy zaproponowano nam - siedmiu uczniom z trzech klas - wstąpić do zuchów. Przed sztandarem, trzymając się za ręce, złożyliśmy przysięgę: "Przysięgamy poznać polskość, szerzyć polskość, pracować dla polskości". Czyli - wiedza, serce i czyn. Ponieważ byliśmy w Trokach zamożnymi gospodarzami, mieliśmy duży dom, przestronne podwórko i zabudowania gospodarcze, więc w ciągu 5 lat mama przyjmowała harcerzy z Polski, którzy przez całe lato kwaterowali u nas. Byłam zachwycona harcerstwem i mieliśmy w listopadzie 1939 r. wstąpić do tej organizacji. Ale w październiku do klasy weszli litewscy żołnierze i powiedzieli: "Laba diena". Z harcerstwem było skończone, choć miałam już uszyty mundurek i beret z orzełkiem.
Będąc zuchami, co sobotę dawaliśmy koncerty w parku. Przychodzili na nie mieszkańcy miasta, mieliśmy uszyte stroje, do pomocy były zaangażowane mamy, o naszej organizacji zuchów było dość głośno: "Czuj, czuwaj!" W III klasie już nie mogliśmy afiszować się polskością. Ale w VII klasie mieliśmy bardzo dobrego wychowawcę - Jana Lewandowskiego, który był pedagogiem-artystą, starając się i nas wciągać do występów. Wystawiliśmy II część "Dziadów", a po przedstawieniu ja deklamowałam "Odę do młodości". Postawiona na stołeczku, z dwóch prześcieradeł udekorowano mnie na posąg Mickiewicza, a grupa małych dzieci tańczyła taniec rytmiczny.
Po ukończeniu VII klasy uczyłam się w litewskim progimnazjum, tam też poszli i moi koledzy, więc powstała taka klasa polska: były Karaimki, Polki, no i ja. Wszystkie przedmioty wykładano po litewsku, a później po rosyjsku. Z VIII klasy mnie wypędzono, ponieważ w czasie przerwy rozmawiałyśmy z koleżanką po polsku. Dyrektor to usłyszał, zawołał do pokoju nauczycielskiego i powiedział: "Ty możesz nie prichodit` zawtra. U nas po polski nie goworiat, nado po ruski". Nie uczyłam się przez dwa lata, czytałam książki, czasem nawet chowając się pod łóżko, bo ojciec posyłał do pracy. W 1947 roku w Trokach otwarto Seminarium Nauczycielskie - kurs polski - do którego wstąpiłam bez trudności.
Nasz kurs był wielonarodowościowy: Polacy, Rosjanie, Karaimi i ja - Tatarka. Wychowawczynią naszą była pani Maria Piotrowiczowa, bardzo dbająca o naszą polskość. To była wspaniały pedagog i patriotka, która starała się, by na Wileńszczyźnie było jak najwięcej polskości. Na uczelni prowadzono intensywną pracę komsomolską, ale na naszym III kursie nie było żadnego komsomolca, nikt nie chciał wstąpić. Zaczęto więc stawiać zarzuty naszej wychowawczyni i chciano ją zwolnić. Kiedy to usłyszeliśmy, całym kursem zapisaliśmy się, chociaż pracowaliśmy jak dawniej. Byłyśmy komsomołkami, a do kościoła biegałyśmy na majowe, organista zamykał chór na klucz, a dziewczyny mówiły: "Alka, a ty módl się po swojemy". Ale ja lubię śpiewać, więc śpiewałam po polsku. I dziś lubię kolędy. Kurs w języku polskim był tylko do nowego roku, po I semestrze przeszliśmy na język litewski, ponieważ zabrakło wykładowców: uczyliśmy się po litewsku, korzystaliśmy z litewskich podręczników, ale kurs był bardzo pracowity, zawsze zajmowaliśmy I miejsce. W 1951 r. skończyliśmy seminarium i nas rozesłano do pracy w szkołach po całej Wileńszczyźnie.
Trafiłam do szkoły średniej w Połukniu. Dobrze mi się tam powodziło, uczyłam różnych przedmiotów: biologii, zoologii, historii, litewskiego. Uczyłam i sama się uczyłam. Potem wyszłam za mąż i mąż ściągnął mnie do polskiej szkoły podstawowej w Balulach, w rejonie święciańskim, później do Tarakańskiej Szkoły Średniej, gdzie uczyłam języka polskiego w V-VIII klasach i w IX-XII - język litewski. Moim uczniem z tej szkoły jest Wojciech Piotrowicz - dziś znany wileński poeta. W swoim dorobku nauczycielskim mam też lekarzy, lotnika, a pedagogów to i nie potrafię zliczyć. Już nie poznaję swych uczniów, a oni mnie - tak: pamiętamy, nauczycielka była surowa, ale sprawiedliwa".
Po rozstaniu z mężem pani Alina wróciła do Trok, pracę znalazła w szkole starotrockiej, której poświęciła 38 z 44 lat pracy nauczyciela. Pracując przez dwa lata studiowała polonistykę w Nowowilejskim Instytucie Pedagogicznym, by uczyć najmłodszych. Nigdy nie siedziała "przykleiwszy się do krzesła, by ciebie nie ruszali": szykowała koncerty, uczyła dzieci deklamacji, śpiewu i tańca. Prowadziła z nimi specjalny brulion, gdzie gromadzono różne pomysły, podpatrzone w pismach, telewizji - może się przyda. Pamiętała, że trzeba nie tylko uczyć, ale i wychowywać: pojawił się człowiek na twojej działce, to go naucz. Tak, jak to robiła koleżanka Helena Pawłowiczowa, jak uczyła ich wychowawczyni. "Że cały nasz kurs tak pracował, nie tylko ja, to zasługa naszej pani Piotrowiczowej. Każdy rok szkolny zaczynałam jej przemówieniem: "Miej serce i patrzaj w serce". W czasach sowieckich trudniej było uczyć polskości, ale zawsze do klasy przychodziłam z wierszem, dobranym do tematu i zaczynałam lekcję nie od sprawdzianu, ale od poezji".
Wychowała pani Alina dwie córki, doczekała trójki wnuków. Dziś mamę w klasach początkowych zastąpiła córka Morela, która też szykuje przedstawienia z dziećmi, działa w kole AWPL. Lecz szczególną nadzieję pani Alina pokłada w ukochanym wnuku Aleksandrze, studencie Uniwersytetu Pedagogicznego. To babcia uczyła go od I klasy w języku, który jest dla niej ojczystym, aż kiedyś w pociągu zapytano: "Czy Pani jest z Polski? - Nie, my ze Starych Trok". To ona przygotowywała go do recytacji w konkursie "Kresy", gdzie został wyróżniony, cieszyła się widząc go w pierwszej parze poloneza i w zespole "Stare Troki", to za niego codziennie wznosi modlitwy w niezrozumiałej mowie przodków, by doszedł do zdrowia po ciężkiej chorobie. Nie może tylko zrozumieć: dlaczego wnukowi odmówiono stypendium "Semper Polonia" - rehabilitacja jest tak droga, a emerytura niewysoka.
Nadal walczy o polskość. Niekoniecznie na zebraniach, chociaż tam też, ale nawet idąc ulicą zapyta: "No, Stefanie, gdzie swoją małą zapiszesz?" - "Nie wiem, musi do litewskiej szkoły, potem łatwiej będzie wstąpić na studia". Kiedy pani Alina to słyszy, nie wytrzymuje: "Posłuchaj mnie, popatrz na naszych uczniów, którzy tu uczyli się, a dziś już niebawem skończą uniwersytety. Pomyśl, co twoja córka odpowie swym dzieciom, kiedy ją zapytają: w jakim języku uczyłaś się, jak rozmawiałaś, jak pacierz odmawiałaś - po polsku czy litewsku?" Kiedy córka miała otrzymać I klasę, to dzięki tym rozmowom miała 12 uczniów, a po niej w I klasie było tylko 3.
Już wtedy nie namawiałam. Myślę: co ja będę mendlem gdańskim, jak ten Tuwim, jestem Tatarką! Ale później znowu zaczęłam agitować: to w pociągu, to idąc z kościoła, bo nie zawsze, ale chodzę i do kościoła. Więc w tym roku przyszło już 10 uczniów. Zawsze mówię, że naród bez języka wymiera - jeżeli nie ma mowy, to nie ma tego narodu. Tłumaczę: jeżeli jesteś Polakiem, szanujesz polskość, kochasz polskość, to teraz zabieraj się do pracy, nie jutro - teraz - do jakiejkolwiek. Coś zrób, zawieś jakiś plakat, pomóż dla szkoły polskiej. Podczas otwarcia nowej sali szkolnej też wystąpiłam i powiedziałam: "Dbajcie, żeby tu była polskość i piękna polska mowa, żeby dzieci nie mówiły dwa słowa litewskie, a trzy polskie, lecz by ta mowa była poprawna.
Jakże było nie wstąpić do ZPL, kiedy dla mnie zaproponowano - któż jak nie ja? To był 1989 rok, byłam w żałobie po śmierci mamy, ale rodzice przysłali mi kartkę z prośbą wystąpić na zebraniu. Powiedziałam wtedy do zebranych: musicie chronić swego, jak pisał Rej, "że Polacy nie gęsi, że swój język mają". Jeżeli teraz go zaniedbacie, nie będziecie narodem. Cóż z tego, że ja jestem Tatarką, jeżeli nie mam nic swego prócz tradycji świąt: pieczemy, jemy i jedziemy do meczetu pomodlić się, nic nie rozumiejąc. Nie dopuśćcie do tego, do czego doszli Tatarzy!" Podobno słuchając mnie niektórzy płakali. Jestem Tatarką i będę, ale uczę tak, jak mnie uczono. Należałam do Zarządu, lecz teraz niech młodsi pracują. Mam 75 lat, ale co mogę - pomogę, chociaż zorganizuję występ dzieci. Trzeba pomagać... "
Rozmawiała Czesława Paczkowska