Idzie Zapust z tacą pączków...

Wesołości pełne kości

Nie od dziś wiadomo, że wesołość jest synonimem karnawału, trwającego od Święta Trzech Króli do wtorku "diabelskiego", a wiodącego nazewniczy rodowód od włoskiego "carne vale", czyli "mięso, żegnaj". Z tego, co wieszczą źródła historyczne, wynika jednoznacznie, że w Rzeczypospolitej Obojga Narodów, jaką tworzyła spójnia Orła Białego i Pogoni, nie zwykło się wtedy nudzić. Aby popuścić w jedzeniu pasa, gorzałki do woli łyknąć i setnie się zabawić, wykorzystywano byle okazję. Polując na drobnego albo grubego zwierza po borach-lasach, urządzając wesołe kuligi, obchodząc domy pod postacią kolędników i wcale nie po cichu licząc na poczęstunek. Tego wszystkiego, jeśli wierzyć naszym rodzicom i dziadkom, można było jeszcze na Wileńszczyźnie uświadczyć w okresie między I a II wojną światową.

Szczególnie huczne były karnawałowe obchody po dworach szlacheckich i magnackich. W XVII wieku śpiewano, że na zapusty "(...) nie chcą państwo jeść kapusty; wolą sarny, jelenie i żubrowe pieczenie". Faktycznie od jadła i napojów uginały się stoły. Urządzano kuligi z pochodniami, odwiedzano się nawzajem. Tańce wydłużały się nieraz do białego rana, czego echo przebrzmiewa w znanej do dziś piosence "Jeszcze jeden mazur dzisiaj, choć poranek świta". Oprócz mazura w modzie był wtedy polonez, młynek, hajduk, taniec świeczkowy, niemiecki cenar i francuski galard.

Apogeum wesołości następowało w ostatnie dni zapustne zwane diabelskimi lub ostatkami, kiedy to zabawom i jedzeniu nie było umiaru. Raczono się tłustymi słodkościami - racuchami, blinami i pampuchami oraz ciastem nadziewanym słoniną i smażonym na smalcu. Stąd właśnie pochodzi tradycja "tłustego czwartku", który rozpoczynał tłusty tydzień, wieńczący karnawał. Dziś z bogactwa dawnych zwyczajów pozostał tylko "tłusty czwartek", kiedy to na naszych stołach królują pączki i faworki, a kiedy popuszczają pasa wszyscy. Nawet ci, kogo trapi nadwaga. Bo przecież przed nami 40-dniowa perspektywa Wielkiego Postu, nakazująca zwyczajem katolickim wyraźne miarkowanie się w dogadzaniu podniebieniu.

"Tagatis" - synonimem słodyczy

Danuta Łyskoit, dyrektor generalny ZSA "Tagatis", dziś - w tłusty czwartek - szczególnie zapewne będzie dwoiła i troiła w robocie. Bo zatrudniający 160 osób "Tagatis" jest synonimem słodyczy, synonimem siódmego nieba pod podniebieniem. Debiutowali w branży cukierniczej przez 10 laty. I - trzeba przyznać - nie zaginęli w gospodarczej zawierusze, jaka naonczas panowała, oferując na rynek wszelkiego rodzaju ciasta i... makaron. Odkąd postawili na bardziej wąską specjalizację i zrezygnowali z bycia "makaroniarzami", koncentrują uwagę wyłącznie na tym, co z mąki oraz dodatków przekształca się w słodkie pyszności.W skali trudnej do uzmysłowienia zapewne nawet dla łakomczucha, gdyż sięgającej miesięcznie ponad 190 ton. Z których gros pochodzi z fabryki mieszczącej się przy Szosie Ejszyskiej 127 w Wilnie. Choć nie tylko. 25 listopada 2003 roku "Tagatis" otworzył bowiem swą pierwszą kawiarnię-lodziarnię vis a vis stołecznego kina "Vingis" przy ul. Savanoriu 16. Kawiarnię, która ma na zapleczu również minicech cukierniczy, wytwarzający to, co można z pieczywa zaserwować do kawy lub herbaty ewentualnym klientom, których zresztą tu nie brakuje.

Jak twierdzi pani Danuta, od pierwszych dni zaskarbiali łaskę nabywców świeżą i jakościową produkcją, gdyż w przypadku wyrobów cukierniczych właśnie te dwa komponenty stanowią gwarant, że słodki towar znajdzie popyt. Zarówno tu, na Litwie, jak też na Łotwie, w Estonii, Polsce, Finlandii, Niemczech, Izraelu, ba - nawet w Stanach Zjednoczonych Ameryki, dokąd wyroby z fabryki cukierniczej "Tagatisu" również trafiają. Na razie eksport stanowi około 30 proc. ogółu produkcji, a marzeniem dyrektor generalnej jest podbicie tego wskaźnika do 50 procent. Co na pewno możliwe, gdyż po znalezieniu się Litwy w Unii Europejskiej granica państwowa przestała się jeżyć wysokimi cłami i załatwianiem plików papierkowej dokumentacji, od czego mimowolnie człowieka bolała głowa.

Że niby Europa od swoich słodyczy czuje przesyt? To prawda. Aczkolwiek te, które proponuje "Tagatis" są - jak to określono w Polsce - bardziej domowe. Albo inaczej: mniej tam cukierniczej "chemii", usztuczniającej wyroby. I właśnie w tej "domowości" kierownictwo "Tagatisu" widzi szansę na dalszy podbój rynku na Starym Kontynencie i nie tylko. Nie bagatelizując też tego wewnętrznego, co się wyraża w planach uruchomienia w Wilnie jeszcze dwóch własnych kawiarni, gdzie słodycze w całości byłyby własnej produkcji.

Pączki palce lizać!

Obok wszelakich ciast kruchych i miękkich, delicji, tortów, pierników, rafaelków, rurek waflowych, chrupki kukurydzianej i innych smaczności, które w gardle wręcz się rozpływają, firmowym wyrobem cukierni-lodziarni "Tagatis" przy ul. Savanoriu 16 od jej zarania są też pączki. Takie, jakich w Wilnie gdzie indziej nie uświadczysz, gdyż żywcem przejęte od cukierników z Polski. Żeby tajniki ich produkcji przekazać, przez pół roku w "Tagatisie" pracowało dwóch technologów z Łodzi, udostępniając cały arsenał swej wiedzy miejscowym adeptkom. I - jak widać - nauka nie poszła w las: kto w świątki, piątki i niedziele zajrzy do cukierni-lodziarni "Tagatis" przy ul. Savanoriu 16 i Kalwaryjskiej 49 (notabene niedawno otwartej), o ile zażyczy, może się raczyć pączkami. W cenie po 90 centów za jeden, po 80 centów, jeśli się kupuje 5, i po 70 centów przy nabywaniu za jednym machem sztuk 10. Mając do wyboru te z nadzieniem marmoladowym, jabłecznym bądź kremowym.

Zdaniem Danuty Łyskoit, pączkowy "interes" wyraźnie zwyżkuje. Na jesieni roku 2003, kiedy otworzyli kawiarnię, sprzedawali dziennie po 20 pączków, teraz nabywcę znajduje 10-krotnie więcej. A na tym na pewno nie koniec. Oczywiście, czyniąc zadość popytowi, byliby w stanie produkować ich nawet po tysiącu. Czyli tyle, ile planują wypiec tego roku na tłusty czwartek. W nadziei, że wszystkie znajdą nabywcę, który skonsumowawszy je zarówno przy filiżance kawy na miejscu w kawiarni jak też wziąwszy na wynos, naprawdę paluszki będzie lizał.

Ewentualny nabywca musi wprawdzie przełamywać pokutujące na Litwie zapustowe stereotypy. Kojarzące się raczej z opychaniem się ociekającymi tłuszczem blinami ziemniaczanymi i wszelkim mięsiwem niż ze spożywaniem pączków. A jeśli już - to są to pączki o kształcie kul z mąki i twarogu poczęte, a następnie gotowane do złocistych rumieńców w tłuszczu roślinnym. Natomiast pączki oferowane przez "Tagatis" mają cokolwiek odmienne kształty, a i technologię produkcji inną. Za skomplikowaną, abym męską głową to posiągł. Zresztą, nie wiem, czy aby w domowych warunkach da się takie smaczności wyczarować. Dyrektor generalny autorytatywnie choć z uśmiechem twierdzi, że i tak żadna gosposia ich pod tym względem nie prześcignie. I rzeczywiście: kiedym spróbował, byłem w stanie jedynie milcząco kiwać głową na znak akceptacji, bo na dłuższy moment język w gębie zgubiłem, tracąc dar mowy.

A zatem, kto chce przed Wielkim Postem podniebieniu szczególnie dogodzić, niech skieruje kroki do cukierni-lodziarni "Tagatisu" przy ul. Savanoriu 16 i Kalwaryjskiej 49, przypominających księcia Zapusta z tacą pełną pączków. A na pewno nie pożałuje...

Henryk Mażul
Na zdjęciach: dyrektor generalny ZSA "Tagatis" Danuta Łyskoit w roli... księcia Zapusta;
tu można nabyć pyszne pączki

Fot. autor

<<<Wstecz