"Zechciej, o Wilno, być znowu ze mną"...

Bronka Michałowska - człowiek na wskroś artystycznej duszy- tego zdrobniałego imienia, jakie dziś figuruje obok jej nazwiska bynajmniej nie dostała podczas chrztu. W pewnym momencie życia została losem zarzucona do mglistego Albionu, a że Anglicy łamali język z wymową jej polskiego długiego bądź co bądź imienia, które z takimże nazwiskiem rodowym tworzyło dla nich zaporę do nieprzebycia, by im cokolwiek żywot lingwistyczny ułatwić, zdecydowała to pierwsze skrócić właśnie przez obranie pieszczotliwej formy.

"Tak to z pobudek czysto praktycznych zostałam Bronką", uśmiecha się dobrodusznie moja rozmówczyni, dodając, że z imieniem tym była oswojona, gdyż domownicy tak właśnie ją zwali.

Już w dzieciństwie, kiedy Bronka liczyła około 4 lat, życie skazało ją na pierwszą pielgrzymkę. Z Carskiego Sioła, gdzie właśnie na świat przyszła, (ten "puszkinowski" rodowód - to "spadek" po ojcu, który po studiach w Dorpacie dostał tam właśnie posadę inżyniera górnictwa), do Wilna. Uciekających od bolszewickiej rewolucji rodziców wraz z sześcioma córami i starą nianią nie wiodła tu bynajmniej tak prosta jak strzelić droga. Biegła ona wyraźnymi zakolami: przez Krym, Grecję, Serbię, Warszawę. Aż wreszcie dotarli do Wilna - miasta, do którego ojciec zawsze bardzo tęsknił.

W przypadku pani Bronki gród z wieżą Giedymina wpisał się w życiorys na całe międzywojenne dwudziestolecie. Tu minęło jej beztroskie dzieciństwo, tu chodziła do szkoły, a po niej podjęła studia na wydziale sztuk pięknych Uniwersytetu Stefana Batorego, gdyż za młodu zaczęła zdradzać wyraźne ciągoty do malowania. Kiedy jej ukochane Wilno po zmowie Ribbentropa z Mołotowem Sowieci szerokim gestem podarowali Litwinom i kiedy ci bezceremonialnie zamknęli wileńską Alma Mater, w listopadzie 1939 roku Bronka wraz z młodszą siostrą podejmują decyzję wyjazdu poza Litwę. Jako okrągłe sieroty, gdyż niegługo przed II wojną światową straciły oboje rodziców, a żeby ich ból był bardziej hiobowy, po urodzeniu dziecka Pan Bóg zabrał w zaświaty jedną z sióstr.

Ten smutek dopełniała też świadomość przerwania po 3 latach studiów, które w opinii profesorów wróżyły jej wielką karierą artystyczną. Na otrzymaną przepustkę przez Kowno i Rygę trafiły do Szwecji, a stamtąd - do Francji. Z państwem, nad którym swym skrzydłem roztacza pieczę kogut, miała pani Bronka do czynienia stosunkowo krótko, gdyż, kiedy Francja upadła pod hitlerowską nawałnicą, dalsza tułaczka zawiodła ją kolejno do Szkocji i Anglii. "Na całych lat 16", jak podkreśla. Tu realizując przerwane powołanie artystyczne, ukończyła historię sztuki na Uniwersytecie Londyńskim ze świadectwem bakałarza. Równocześnie przez cały czas pracowała twórczo. W pracowni londyńskiej, którą subsydiował rząd polski na emigracji.

Anglia bynajmniej nie stanowiła ostatniej przystani w jej życiorysie pielgrzyma. W roku 1955 wyłącznie ze względów osobistych podejmuje decyzję przeniesienia się za "wielką wodę" - do Kanady, gdzie już naonczas mieszkała młodsza siostra. Początkowo zakotwiczyła się w Montrealu, a później zmieniła adres na Toronto. Tu zresztą mieszka po dzień dzisiejszy - choć jak wyznaje - w tęsknotach i marzeniach bardzo często przenosi się do Wilna, któremu tak wiele zawdzięcza. Bo z jednej strony kraj lat dziecinnnych jest niczym u Wieszcza "święty i czysty, jak pierwsze kochanie", a z drugiej strony - to właśnie tu dała znać o sobie jej pasja utajona - malarstwo. Rozbudzona przez wspaniałą atmosferę tego niezwykle romantycznie nastrajającego miasta: te wieżyce kościołów, te bajeczne uliczki, zaułki i podwórza Starówki powracają wręcz obcesowo w jej wyobraźni i inspirują, inspirują, inspirują...

Do roku 2001 w jej malarskich impresjach Wilno wracało takim, jakim je zakodowała pamięć w roku 1939. Korygowane zdjęciami z albumów, przy różnych okazjach zdobywanymi, opowiadaniami wilniuków, którzy znacznie później od niej je opuścili, a których pokrętne losy do Krainy Klonowego Liścia zawiodły. Aż wreszcie trzy lata temu zdecydowała się na własne oczy zobaczyć, jak to Wilno po ponad 60 latach wygląda. Świadoma, że będzie tu ledwie trzy dni, chłonęła duch miasta tak łapczywie, jak ktoś, kto długo nie jadł, a potem znienacka się znalazł przy królewskim stole. Wedle zasady "byle więcej" starała się obładować maksymalną liczbą doznań, niech chaotycznych w swym pokroju.

Nie kryje, zachłysnęła się niepowtarzalnym pięknem Giedyminowego grodu, gdzie spędziła dzieciństwo i młodość. Odjeżdżając wiedziała, że wróci tu przy pierwszej okazji. Ta nadarzyła się już po roku. Dzięki Markowi Pakule, którego poznała, zwiedzała teraz Wilno w sposób bardziej uporządkowany, szufladkując poniekąd natłok tego, co oczy ujrzały, a uszy usłyszały. Niedawno Bronka Michałowska zwiedziła Wilno po raz trzeci. By już z cokolwiek spokojniej bijącym sercem powiedzieć: "Zechciej, o Wilno, być znowu ze mną". Zechciej być i ponownie otwierać coraz to nowe przestrzenie, zachwycać niepowtarzalnym współbrzmieniem zabytków z otoczeniem, jakie tworzy natura. Poprzez pofałdowanie albo zadrzewienie terenu, poprzez niebo, gdzie w odróżnieniu od monotonnego włoskiego lazuru, chmury powodują, że zawsze coś się dzieje.

Każde spotkanie z Wilnem - jak się zwierza - jest wciąż i wciąż odkrywcze. W to, co budzi uśmiech na twarzy i co skłania do smutku. Podczas ostatniego pobytu, kiedy udała się przed dom na ulicy Trockiej, w którym mieszkała, i kiedy owładnęła nią powódź wspomnień, wyszedł na spotkanie mówiący po angielsku młodzieniec. Jak się okazało, był to dziennikarz kanadyjski, zakochany w dziewczynie-Litwince, która akurat tu mieszka. Przepraszał, że nie może wpuścić do środka, bo tam bajzel. "Jeśli artystyczny - to wybaczam", uśmiechnęła się pani Bronka.

Ostatni przyjazd nastroił ją jednak również na minorową nutę. Gdy odwiedziła rodzinne groby na wileńskiej Rossie i miejsce mordu w Ponarach. Czytając bowiem listę poległych tam Polaków-patriotów w pewnym momencie aż krzyknęła "O, Jezu!": w kamieniu widniało wyryte nazwisko Franciszki Poczobutt-Odlanicki - pani niezwykle zżytej z rodziną pani Bronki, gdyż była pomocą domową. "Myśleliśmy, że dane jej było umrzeć śmiercią naturalną, a tymczasem została rozstrzelana w tym miejscu zagłady", wzdycha wyraźnie wzruszona moja przemiła rozmówczyni.

Mówiąc o swych artystycznych poczynaniach, a przede wszystkim o malarstwie na powierzchniach ceramicznych, które przyniosło jej nie lada rozgłos i artystyczne spełnienie, Bronka Michałowska znów musi odwołać się do Wilna. Bo to właśnie tu, na słynnych Kaziukowych jarmarkach, na widok wyrobów z gliny po dziecięcemu wstrzymywała oddech z zachwytu. Natomiast praktyczny upust tym fascynacjom dała podczas pobytu w Anglii, by wesprzeć malowanie na płótnie obrazów, z którego jako młoda artystka niezbyt się mogła utrzymać. Wtedy to zdecydowała się wodzić pędzlem po kaflach, a potem poprzez wypalanie zyskiwać wyroby o nowatorskim wyrazie, czemu zresztą sprzyjała droga stałych eksperymentów. Coraz bardziej się przekonywała, że jest w tej technice coś urzekającego: trwałość kolorów, ich wyjątkowa głębia i połysk, a nade wszystko uzyskiwana przez wypalanie niezniszczalność.

Jej ambicją stały się prace-olbrzymy, złożone z kilkudziesięciu kafli, a przypominające panoramiczne obrazy. Rekordowa kompozycja w wydaniu pani Bronki sięgnęła 150 kafli o wymiarach 15x15cm. Robiła je w warunkach domowych trącących chałupnictwem, stąd nie była artystką wielce płodną. Z czasem jednak uzbierała się pokaźna liczba prac. W najpełniejszym wymiarze zostały one zaprezentowane na wystawie w roku 1971 w Royal Ontario Museum w Toronto. Po tym doszły inne, w tym też - w Warszawie, po której jej unikatowe wyroby uzupełniły zbiory Muzeum Narodowego. Jeśli chodzi o Polskę, zarówno kunszt artystyczny Bronki Michałowskiej w malarstwie ceramicznym jak też grafikę, rysunki, gwasze można było podziwiać na pokazie w Muzeum Wychodźstwa Polskiego im. Paderewskiego w warszawskich Łazienkach w roku 2000.

O malarstwie na powierzchniach ceramicznych, w czym się posunęła tak daleko jak naprawdę niewielu na świecie, może Bronka Michałowska mówić całymi godzinami. Bo, nim posięgła pełnię wtajemniczenia, były lata żmudnej pracy, znaczone ciągłymi poszukiwaniami twórczymi. Jak w malowaniu kafli tak też w ich wypalaniu, po czemu dziś w jej domu służą dwa piece, gdzie gorąc sięga 900 stopni w skali Celsjusza.

Mimo przecierania pionierskich szlaków nie dorobiła się pani Bronka wielkich fortun. Bo też nie lubi sprzedawać tego, co pędzlem poczyna, a jeśli - to już prawdziwym koneserom tego rodzaju sztuki, chcącym mieć egzemplarze pojedyncze i niepowtarzalne. Dla tych, kto próbuje ją naśladować, jest niedoścignionym wzorem, a przeto nie stanowią konkurencji. Gorzej jest się oprzeć producentom fabrycznym, mogącym skopiować najmniejsze szczegóły, a potem powielać to w nieskończoność.

Rozmawiałem z panią Bronką na dzień przed jej wyjazdem z Wilna przez Polskę do Kanady. Z pomocą pana Marka Pakuły chciała go poświęcić naszkicowaniu możliwie największej liczby widoków miasta swojej młodości. Żeby potem tam, w dalekim Toronto, powstawały prace, malowane sercem i tęsknotą...

Henryk Mażul
Na zdjęciu: Bronka Michałowska - dusza na wskroś artystyczna i do Wilna tęskniąca

<<<Wstecz