Wysiedleni wystawiają rachunek krzywd

II wojna światowa odsłoniła po latach niejednego krwawego rąbka wydarzeń, jakie się działy naonczas na Wileńszczyźnie. Mimo upływu czasu nie brak wciąż "białych plam". Jedną z nich są na pewno wysiedlenia polskiej ludności z okolic Podbrzezia i Niemenczyna, jakie miały miejsce jesienią 1942 roku. Tych wysiedleń nie wieńczyły, na szczęście, przymusowe wywózki na roboty do Niemiec. Objęto nimi około 300 rodzin, by w ten sposób oczyścić teren dla przywiezionych z Suwalszczyzny tyluż rodzin tamtejszych Litwinów.

Metodą buldożera

Snop światła na kulisy tych mało znanych wydarzeń rzuca artykuł datowanej 15 października 1942 roku gazety "Nepriklausoma Lietuva". Informuje on bowiem, że w kwietniu tegoż roku komisarz powiatu poniewieskiego zwołał w Wiłkomierzu zebranie poszczególnych naczelników powiatów, agronomów i funkcjonariuszy niemieckich. Przy zamkniętych drzwiach miał on zakomunikować, że pewna część rolników Suwalszczyzny będzie musiała opuścić swoje gospodarstwa i oddać je wracającym tam repatriantom Niemcom. Dla nich właśnie ma być znaleziona niezbędna liczba gospodarstw na Wileńszczyźnie. Metodą najprostszą z możliwych, tzw. buldożera - poprzez wyrugowanie ze swych ojcowizn tutejszych mieszkańców.

Te niecne zamiary, które miały przy okazji cokolwiek rozwodnić polski żywioł na Wileńszczyźnie, zdecydowano zachować w ścisłej tajemnicy aż do realizacji.

Poszli jak stali

- W liczących 12 domów Baranelach zostaliśmy kompletnie zaskoczeni. 26 października 1942 roku o świcie nic nie przeczuwając wybrałam się z sąsiadką do Giedrojć, by sczochrać wełnę. Po powrocie ze zgrozą stwierdziłyśmy, że we wsi po mieszkańcach ślad przepadł, a na całego rządzili się tu będący na usługach Niemców żołnierze i policjanci litewscy. Surowo nakazali nam zmykać, póki są dobrzy. Co było robić, poszłyśmy jak stałyśmy. Osobiście skierowałam kroki do szwagra, gdzie znalazłam pierwotny przytułek. Potem tułałam się po krewnych i znajomych. Przez jakiś czas mieszkałam kątem u wujka Antoniego Szynkowskiego w Nugarach, u wujka Aleksandra Sinkiewicza w Gudomiedzi, u Moniki Sadowskiej w Linkańcach, u rodziny Zygmunta Wojnicza w Gudoniszkach. Robiłam na drutach, prałam, szykowałam strawę, pomagałam w obejściu. Podobnie od domu do domu chodzili też rodzice i brat - wspomina dziś 78-letnia Maria Szynkowska.

Ojciec Ignacy Szynkowski - do wysiedlenia gospodarz pełną gębą - teraz przypominał parobka. Opuścił przecież dom, jak stał, zostawiając 30 hektarów ziemi, 5 sztuk bydła, 2 koni, kilka owiec, pełną stodołę naszykowanego na zimę siana, a spichrze, wypełnione po brzegi zbożem z ostatnich żniw, i kartoflami z dopiero co skończonych wykopków. Krajało mu się serce, kiedy widział, jak przybysze cały jego majątek rozszabrowują, trwoniąc czas na libacjach.

Kiedy wiosną 1944 roku wrócili nareszcie na swoje, po tym, gdy zajmujący ich domy Litwini zostali stąd wykurzeni przez żołnierzy Armii Krajowej, stających na straży pokrzywdzonej ludności cywilnej Wileńszczyzny, zastali opłakany widok. Dom i zabudowania gospodarskie świeciły pustkami, ziemia zalegała odłogiem. W takiej to scenerii zasiedli do świątecznego stołu, bo była akurat Wielkanoc. Dzieląc się jajkiem i święconym, jakie przywiózł wujek, a wszystko z żałości wielkiej zakrapiając łzami. "Dużo krwawicy nas kosztowało, by ponownie stanąć na nogi - wspomina pani Maria. - Ale że roboty się nie baliśmy, krok po kroku przywróciliśmy pierwotny stan posiadania, by po paru latach oddać wszystko bezpowrotnie na pożarcie kołchozu"...

"Musieliśmy zaczynać od zera..."

Urodzona w tychże Baranelach Anna Jawelska (z domu Sosnowska) wysiedlenie, o którym mowa, przywołuje pamięcią siedmioletniej naonczas dziewczynki, a pełny obraz wydarzeń pozwalają odtworzyć wspomnienia starszych domowników, do których później często wracali.

To, co teraz opowiada pani Anna, w pełni pokrywa się ze wspomnieniami Marii Szynkowskiej. 26 października w Baranelach początkowo zaroiło się od litewskich żołnierzy i policjantów, a zaraz potem pojawili się na furmankach cywile - litewskie rodziny z Suwalszczyzny, jakie tu miały odtąd zamieszkiwać. Rdzennym mieszkańcom dano liczony czas na opuszczenie domostw, nakazując, by zostawili cały dobytek. Furmankami, jakimi przyjechali nowi lokatorzy Baranel, dotychczasowych mieszkających tu od dziada pradziada baranelan odwieziono przed pałac Jeleńskiego w Glinciszkach. Widocznie wedle pierwotnego zamysłu właśnie tu, w urządzonym w piwnicach niczym dla Żydów getcie, mieli być przetrzymywani.

Po tym jednak, kiedy za gorącą zachętą dyrektora szkoły w Podbrzeziu i wielkiego patrioty Ziemi Wileńskiej Henryka Konecznego (rozstrzelanego notabene później w gronie 39 Polaków 20 czerwca 1944 roku w Glinciszkach przez faszystów i ich litewskich sługusów) mężczyźni i chłopcy nawieli, a zostały wyłącznie kobiety i dzieci, z pomysłu tego getta się wycofano. Kto pozostał, mógł iść, dokąd oczy poniosą.

Będąca wtedy w ostatnim miesiącu ciąży mama Anny wraz z nią znalazły przytułek u wujostwa w Sprejniach. Na półtora roku, aż wiosną 1944 roku, gdy żołnierze Armii Krajowej widząc, co się święci, "przygrzeli nieproszonym przybyszom podeszwy". Ci poszli jak niepyszni, machając rękawami. Bo też zabierać nie mieli czego. Przecież prócz tego, że na roli nic nie robili, prowadzili hulaszcze życie. Bal tu bal poganiał, śpiewano, strzelano salwami na wiwat.

- Wszystko musieliśmy zaczynać od zera, gdy wróciliśmy, bo zastaliśmy puste cztery ściany domu i stodoły, spichlerze, obory jak wymiecione, 33 hektary pól dyrwaniały. Nawet po zasobnej maminej spiżarni konfiturów śladu nie było - snuje wspomnienia pani Anna. - Musiało upłynąć trochę czasu, nim rodzice harówką od świtu do nocy przywrócili dawny stan posiadania...

Skoro honory, niech też kompensata

Przywołałem jedynie dwie relacje świadków tego, co się wydarzyło w końcu października 1942 roku w Baranelach. Zresztą, żywych świadków jest znacznie więcej, choć coraz mniej, bo czas nieubłaganie wykrusza szeregi. Tych z około 300 rodzin z Baranel, Grusztel, Jęczmieniszek, Podwaryszek, Kudrów, Żakiszek, a i z samego Podbrzezia tudzież z okolic Niemenczyna, których spotkał los wysiedlonych, a którzy straciwszy cały dobytek zostali skazani na półtoraroczną poniewiekę, narażeni na niepewność co do własnych losów.

Dziś wiele się mówi o naprawieniu krzywd poniesionych przez ludność podczas wojny. Tych moralnych, których synonimem "przebaczamy i prosimy o przebaczenie" jak też materialnych, wyznaczanych przez odszkodowania, inne kompensaty. Jestem bardziej niż przekonany, że wysiedleńcy z okolic Podbrzezia ze wszech miar kwalifikują się to tych drugich. Skoro państwo litewskie poprzez niedawne obczepienie generała Povilasa Plechavičiusa i kilku żołnierzy "vietine rinktine" wysokimi odznaczeniami albo poprzez uczczenie w Ponarach w postaci pomnika 86 zamordowanych przez Niemców swych niedawnych sojuszników-"plechavičiusów" bierze na swe bary całe brzemię odpowiedzialności za ich niecne czyny - to czyż nie musiałoby się poczuwać do moralnego prawa naprawienia krzywd dla ludności cywilnej, których sprawcami stały się kolaborujące z Niemcami policyjno-wojskowe formacje litewskie..?

Kilka lat temu, jeszcze za czasów bytności w Wilnie ambasador RP Eufemii Teichmann, grupa mieszkańców, kogo spotkał los na siłę wysiedlonych, jako obywatele II Rzeczypospolitej, zwrócili się do tej placówki dyplomatycznej spod znaku Orła Białego z prośbą, by pośredniczyła w naprawieniu krzywd, jakich doznali. Niestety, odpowiedzi stamtąd nie doczekali. Czy aby znów w imię prawdy nie zechciano cokolwiek nadwerężyć stosunków polsko-litewskich?

Pogoń niefrasobliwa i marudząca

Tymczasem pozycja czynników litewskich, które mogłyby wyświetlić sprawę, jest co najmniej dziwna i dwuznaczna, czego przykładem odpowiedź dyrektora Litewskiego Centralnego Archiwum Państwowego R. Čepasa na wystosowane w dniu 21 lipca roku 2000 przez Józefa, Helenę, Wojciecha i Henryka Rogowskich pismo, mające dokumentalnie potwierdzić, że w końcu października zostali oni wysiedleni ze wsi Podwaryszki i ulokowani w rodzinnym getcie w pałacu Wróblewskiego w Wiżulanach. Jednozdaniowa odpowiedź datowana dniem 16 stycznia roku 2001 (czyli po pół roku od dnia wpłynięcia) na odczepnego stwierdza, że w nie pełni zachowanych danych archiwalnych wiadomości o tym brak.

Dziwne to, bo skoro ówczesne oficjalne władze litewskie podjęły decyzję o sprowadzeniu 300 rodzin z okolic Suwałk i Sejn na Litwę, musiały wydać jakiś glejt o wysiedleniu, nie będący przecież li tylko zachcianką miejscowej władzy lokalnej. Jeśli nawet w zawierusze wojennej materiały te gdzieś się zapodziały - to nic prostszego, jak dowieść tego faktu na świadkach wydarzeń, póki ci jeszcze żyją. Czy może ich odejście w zaświaty spowoduje, że ten niewdzięczny władzom litewskim temat przestanie istnieć? Tak, jak puszka Pandory się nie otworzyła, kiedy pozwolono spokojnie umrzeć deportowanemu przez władze amerykańskie zbrodniarzowi wojennemu Aleksandrasowi Lileikisowi. Przepraszam za to drastyczne porównanie, choć nietrudno tu doszukać się pewnej spójności w traktowaniu faktów i zdarzeń.

II wojna światowa z upływem czasu pobrzmiewa coraz cichszym echem. Pamięć jednak niczym bumerang wraca do jej okropieństw. W przypadku około 300 wysiedlonym rodzinom z okolic Podbrzezia i Niemenczyna towarzyszy też gorzka świadomość naprawienia doznanych krzywd. W wymiarze jak moralnym tak też materialnym. Czas najwyższy chyba, by tak się stało...

Henryk Mażul
Na zdjęciach: Maria Szynkowska i Anna Jawelska - dwie z tych, kto przeżył wysiedlenie
Fot. autor

<<<Wstecz