Golgota syberyjska

Rozmowa z doktorem medycyny, terapeutą przychodni w Trokach Vytautasem Gumbaragisem

- Doktorze, troczanie i mieszkańcy pobliskich miejscowości dobrze znają pana jako mistrza swego zawodu, człowieka, który z wielką troską i poświęceniem przychodzi chorym z pomocą. Nie wszyscy jednak wiedzą, jak trudną drogę życiową przeszliście, zanim zdobyliście honorowe miano doktora medycyny. Opowiedzcie nieco o sobie.

- Pochodzę z rejonu wiłkomierskiego. W okresie Litwy niepodległej ojciec pracował w policji. Istniało wówczas prawo rotacji. Po paru latach ojca skierowano do innego rejonu. W ten sposób koczowaliśmy z całą rodziną. W okresie sowieckim ojciec zajmował się rolnictwem. Uczęszczałem wówczas do szkoły. Nigdy nawet nie śniłem, że wkrótce czeka nas długa i ciężka droga deportacji.

- Opowiedzcie o tym szczegółowiej.

- 14 czerwca, piękny słoneczny dzień, który całkowicie odmienił nasze życie, utkwił mi w pamięci. Mama pracowała w kuchni. Z ojcem byliśmy na podwórku. W pewnym momencie zauważyliśmy dwie ciężarówki, zwane wówczas popularnie "połutorkami". Jedna z nich była czymś załadowana, na górze siedzieli ludzie. Niczego złego nie podejrzewaliśmy. Zauważyłem jednak, że po skręceniu ciężarówki w kierunku naszego domu, ojciec zbladł. W pustej ciężarówce byli dwaj żołnierze i jeden cywil. Był to sekretarz organizacji komsomolskiej.

Na podwórku padł rozkaz, aby ojciec podniósł ręce. Przeszukano go, po czym rozpoczęto rewizję w domu. Wśród wyrzuconej z szafy odzieży był też uniform policjanta, nieraz ubierany przez ojca z okazji różnych imprez.

"Wysyłajem was w głuchuju Sibir" - krzyknął jeden z nieproszonych gości. Zrozumieliśmy powagę sytuacji, zaczęliśmy pakować niezbędne rzeczy. Ktoś z przybyszy rzucił do ciężarówki piłę i siekierę oświadczając, że przyda się do pracy w lesie. Swój niezbędny dobytek zbieraliśmy do prześcieradeł i ładowaliśmy na ciężarówkę. Doszczętnie zszokowana matka próbowała wyrzucać go z powrotem. Byliśmy przekonani, że powiozą nas do lasu na rozstrzelanie. Czekała nas jednak długa i uciążliwa droga.

- Jak ona przebiegała?

- Na początku znaleźliśmy się w Nowej Wilejce. Było tu mnóstwo ludzi. Panowała wrzawa. Z wagonów towarowych przez zakratowane kolczastym drutem okna wystawały ręce z pustymi butelkami. Był upalny dzień. Ludzie prosili o wodę. Ogrzane słońcem blaszane dachy wagonów stwarzały wewnątrz warunki nie do zniesienia. Sytuację pogarszał smród resztek nawozu, które pozostały po przewożeniu bydła. W takich warunkach noc spędziła też nasza rodzina. Nazajutrz, gdy na stację przybył pociąg z pustymi wagonami towarowymi, wszystkich mężczyzn w wieku lat ponad 18 oddzielono od rodzin, załadowano do wagonów i wywieziono w nieznanym kierunku.

Pamiętam, dochodziło nieraz do dantejskich scen. Żony i dzieci utrudniały akcję. Żołnierze brutalnie oddzielali mężów od żon i ojców od dzieci. Dalszą podróż bez ojca kontynuowaliśmy również my. Od złych warunków i wycieńczenia wielu ludzi umierało. Wiedzieliśmy, jak podczas postoju z wagonów stale wynoszono zwłoki deportowanych. Przeważnie byli to dzieci i starcy. W tym czasie jednemu z rodziny zezwalano nabrać wiadro gorącej wody, tak zwanego "kipiatku". Wieść o wojnie dotarła do nas, gdy byliśmy już za Uralem. Przez zakratowane okna widzieliśmy, jak na Zachód jechały zestawy pełne żołnierzy i czołgów.

- Dokąd was przywieziono?

- Pierwszą miejscowością był Bijsk w Kraju Ałtajskim. Przez stary drewniany most i rzekę Biję dotarliśmy do wsi Smolenskoje. Opuszczony stary barak, za czasów carskich będący sklepem handlowym, był pierwszym naszym schroniskiem. Zabite deskami okna, brak drzwi robiły przygnębiające wrażenie. Oprócz naszej, pomieszczono tu jeszcze trzy rodziny. W miarę możliwości staraliśmy się sami polepszyć warunki bytowe.

- Czym zajmowaliście się?

- Już następnego dnia po przybyciu, z kołchozu przybył brygadzista ze zleceniem, aby wszyscy dorośli stawili się do pielenia w kołchozie. Miałem wówczas lat 11, młodsi bracia - 10 i 4 lata.

Po jakimś czasie w pobliskim sowchozie matce zaproponowano pracę w kuchni. Przeniesiono nas do innego baraku, gdzie otrzymaliśmy oddzielne pomieszczenie. W sowchozie pracowało 40 rodzin zesłańców. Wydzielono nam 15 arów gruntu. Urabialiśmy go łopatą. Warunki były trudne. Przez 10 lat zesłania zapomnieliśmy smak mięsa.

- Czy mieliście jakieś warunki do nauki?

- Po przybyciu na Syberię nie znałem żadnego słowa rosyjskiego. Ucząc się w miejscowej szkole mieliśmy oddzielną grupę. Wielce pomocny był fakt, że wśród zesłańców znajdowała się osoba, która ukończyła studia w Leningradzie. Z bratem uczyliśmy się dodatkowo. Przekonaliśmy się, że dobre wyniki dawało przepisywanie z książek rosyjskich. W taki sposób dość szybko nauczyliśmy się stosunkowo poprawnie pisać, nie znając gramatyki. Po ukończeniu siedmiu klas i felczersko-akuszeryjnej szkoły w Bijsku, pięć lat pracowałem jako felczer, po czym wstąpiłem do Państwowego Instytutu Medycyny w Nowosybirsku.

- Czy ciągle byliście bez głowy rodziny?

- Tylko zwykły przypadek zrządził, że nawiązaliśmy pierwsze kontakty z ojcem. W miejscu, gdzie mieszkaliśmy, za opowiadanie anegdot na tematy polityczne miejscowy Rosjanin został osądzony i wysłany do dalekiego łagru.

Pracując tam w brygadzie opowiadał o byłym miejscu zamieszkania, o deportowanych z Litwy, nazywał imiona niektórych członków ich rodzin. Tak się złożyło, że w tej samej brygadzie pracował nasz ojciec. Po jakimś czasie otrzymaliśmy od niego ocenzurowaną pocztówkę. Był to pierwszy kontakt ojca z rodziną. Po wielu staraniach przybył do nas, zajęliśmy się gospodarowaniem.

- Jaki był finał tułaczki?

- W wieku 16 lat otrzymałem dokument w postaci zaświadczenia z prawem poruszania się w obrębie rejonu. Za naruszenie reżimu groziło 25 lat ciężkich robót. Po śmierci Stalina dostaliśmy paszporty. W 1962 roku ukończyłem instytut medycyny. Rodzice w tym czasie mieszkali już na Litwie. Ja musiałem odpracować jeszcze trzy lata. Po siedmiu miesiącach dałem jednak drapaka, wiedziony tęsknotą do stron rodzinnych.

Obecnie od wielu lat jestem lekarzem przychodni w Trokach. Codziennie mam po około 30-40 przyjęć. Niektórych pacjentów znam od dzieciństwa. Cieszę się, że mogę okazać im niezbędną pomoc lekarską.

- Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiał Antoni Pawłowicz

Fot. autor

<<<Wstecz