Ach, ten słodki bieg przez płotki..!

Że życie - to bieg przez płotki bez żadnej metafory, Anna Kostecka-Ambraziene wie jak naprawdę niewielu, gdyż 20 lat oddała uprawianemu na wyczyn sportowi. Lekkiej atletyce, zwanej jego "królową", a konkretniej - właśnie biegowi przez płotki na dystansie 400 metrów. Osiągając wyniki na najwyższym światowym poziomie, czego potwierdzeniem pasmo wielkich zwycięstw i ustanowiony 11 czerwca 1983 roku podczas memoriału braci Znamienskich na moskiewskich Łużnikach rekord globu w czasie 54.02 sek. Ten ostatni fakt powoduje, że nazwisko naszej rodaczki pozostanie po wsze czasy w lekkoatletycznych annałach. Przez rok i 11 dni była bowiem na "szczycie szczytów", nim Margarita Ponomariowa, inna zawodniczka ówczesnego Związku Radzieckiego, zatrzymała na mecie elektroniczne stopery na rubieży 53.58 sek.

Początki jak pańszczyzna

Urodzona 14 kwietnia 1955 w nieco odludnych Tarakańcach na Wileńszczyźnie Anna Kostecka gotowa jest okrzyknąć prorokiem każdego, kto w dzieciństwie wywróżyłby jej obecność na najbardziej wystawnych salonach "królowej sportu". Dzieciństwo bez ojca powodowało, że nie rosła niczym ciepłolubna fasolka pod folią, a i w obłokach bujać nie było kiedy, gdyż pomagała w czym się da matce, by cokolwiek ulżyć jej doli. Już za młodu poznała Ania, że bez pracy nie ma kołaczy i tę maksymę ambitnie przenosiła na naukę: początkowo w Tarakańskiej Szkole Ośmioletniej, a potem - w Podbrodzkiej Szkole Średniej. Otrzymawszy w tej ostatniej w roku 1973 świadectwo maturalne z wyróżnieniem, podobnie jak większość rówieśników zdecydowała szukać szczęścia w odległym o prawie 50 kilometrów Wilnie, podejmując naukę w tutejszym technikum przemysłu lekkiego.

Ponieważ w domu się nie przelewało, żeby być samowystarczalną, jęła się wieczorami mycia podłóg w jednym z przedszkoli. I w dodatku prymusem w nauce była, dzięki czemu otrzymywała podwyższone stypendium. Marzyły się jej wtedy własne mieszkanie, intratna posada, a nie sukcesy na bieżni. Aż stało się coś, co wszystko postawiło dosłownie na głowie. Tym czymś był błyskotliwy występ na crossie w barwach technikum, kiedy to ku własnemu zaskoczeniu zostawiła w pobitym polu utytułowane rywalki. Wtedy też wpadła w oko trenerowi "Trudowych rezerw" Algimantasowi Vilkasowi.

Ten sukces wcale jednak nie przewrócił jej w głowie: dalej w dzień się uczyła, a wieczorem zarobkowała przy myciu podłóg i wciąż mówiła "nie" treningom. Wspomniany Vilkas, który wytrawnym trenerskim nosem zwietrzył wielki talent, nie dał jednak za wygraną, namawiając dyrektora technikum na szantaż. Ten Kostecką wezwał "na dywanik", surowym głosem oznajmiając, że ma wybierać: albo sport, albo straci stypendium. I choć wewnętrzne opory mocno hamowały, zdecydowała Kostecka bratać się ze sportem, traktując go pierwotnie wyraźnie jako... odrabianie pańszczyzny.

Ponaglając sekundy

Pod okiem Vilkasa, mającym na swym koncie mistrzowski szlif niejednego "diamentu" lekkoatletycznego, "rogate" dziewczę z Tarakańc zaczęło robić zawrotne postępy. Pierwotnie na trasach przełajów, stanowiących fundament przyszłych sukcesów na bieżni. Jej nazwisko coraz częściej migało wśród tych, kto deptał podia na różnych crossach na dystansach 500, 800 czy 1500 metrów. Jesienią 1974 roku sięga po pierwszy w karierze tytuł mistrzyni Litwy w biegu przełajowym na dystansie 3000 metrów.

Latem 1975 roku debiutancko liznęła konkurencji, której następnie zaprzeda bez reszty całą duszę - biegu na 400 m przez płotki. Wynik 62.7 sek. był rekordem Litwy. Przelewany na treningach pot procentował z nawiązką; uzyskiwała kolejno czasy 62.4, 62.3, 61.7 sek., poprawiając własne osiągnięcia; potem wybiegła z minuty i dalej śrubowała rezultaty, będąc poniekąd klasą dla siebie, bo rywalki wyraźnie nie dotrzymywały tempa.

Sukcesywny postęp sprawił, że została dostrzeżona poza Litwą. W roku 1978 dokonuje gwałtownego jakościowego skoku: dostaje się do kadry ZSRR. Ta, która jeszcze 5 lat temu opędzała się od sportu niczym od natrętnych much, przystała na dawki treningowe nie mieszczące się w głowie zwykłemu śmiertelnikowi: o godz. 6 z rana godzinna albo nawet półtoragodzinna "rozgrzewka", od godziny 10 do 13 - treningowy "obiad", a od godziny 16.30 do 18.30 - "kolacja". Stale rosnące wyniki, możliwość wyjazdów, blask medali z tym olimpijskim włącznie kusił ją coraz bardziej, dopingował organizm do nowych wyzwań.

Z boku Olimpiad

Igrzyska w Los Angeles w roku 1984 były znamienne o tyle, że jej koronny dystans 400 m ppł. miał zadebiutować w programie olimpijskim. Wspólnie z trenerem "sbornej" Anatolijem Julinem podporządkowali wszystko temu najważniejszemu startowi. Dowieść, ile Kostecka warta, miał przedolimpijski rok 1983. Posiadała już wtedy w swej kolekcji 2 złote medale Uniwersjady z 1981 roku, kilka 1-2 lokat w Pucharach Europy i świata, czwarte miejsce w mistrzostwach Europy w 1982 roku, zdobyte w tymże roku po raz pierwszy w karierze tytuły jak halowej tak też na otwartym stadionie mistrzyni Związku Radzieckiego.

Test'83 wypadł imponująco. Anna Kostecka zostaje ponownie mistrzynią Związku Radzieckiego, zwyciężczynią Spartakiady Narodów ZSRR i wicemistrzynią świata w Helsinkach, ulegając ledwie jedną setną sekundy koleżance z reprezentacji Jekatierinie Fiesienko, która zanotowała czas 54.14 sek. Bardziej niż dobitnym potwierdzeniem, że są na właściwej drodze ku olimpijskiemu podium był ustanowiony 11 czerwca na Łużnikach rekord świata.

Niestety, marzenia o złotym medalu rozwiała na wskroś polityczna decyzja władz Kremla o zbojkotowaniu Igrzysk za oceanem w odwecie za podobną decyzję władz amerykańskich wobec imprezy spod znaku pięciu kółek w Moskwie przed czterema laty. Pani Anna przeżyła to nadzwyczaj boleśnie: tyle wysiłku na nic. Poczuła się tak, jakby powietrze z niej uszło. Dyskomfort psychiczny spotęgowała kontuzja ścięgna Achillesa. Dla niej, od niedawna zamężnej, był dobry moment, by pomyśleć o macierzyństwie. W roku 1985 wydaje na świat synka i po 8 miesiącach wraca na bieżnię. Zbyt ostre dawki treningowe powodują odnowienie się kontuzji. Trzeba ponownie poddać się operacji, co sprawia, że rok 1986 wypada spisać raczej na straty. W rok później znów jednak osiąga wielką formę: zostaje mistrzynią ZSRR na otwartym stadionie, zdobywa piątą lokatę w mistrzostwach świata w Rzymie.

Nie dane jej było jednak wystartować w roku 1988 w Seulu. Prawo wdziania olimpijskiego dresu z napisem "ZSRR" wywalczyły młodsze koleżanki Tatiana Ledowskaja i Tatiana Kuroczkina, które zajęły odpowiednio drugą i siódmą lokaty, a rywalizację z nowym rekordem olimpijskim - 53.17 wygrała Australijka Debra Flintoff-King. Anna Kostecka-Ambraziene ma żal do kierownictwa ekipy radzieckiej, że nie postawiło na nią na tak niepowtarzalnej imprezie jak batalie olimpijskie. Chłodna analiza wyników wskazuje, że mogła być w ścisłej czołówce.

Wciąż i wciąż rekordzistka

Choć krzyżyki lat coraz bardziej ciążyły na karku, rozsmakowawszy się w wielkim sporcie, nie mogła nagle wyhamować. Z rozpędu - jak twierdzi uśmiechając się - startowała aż do roku 1995, choć zdawała sprawę, że najlepsze lata w karierze ma definitywnie za sobą. O ile jednak na świecie musiała oglądać plecy coraz bardziej uciekających rywalek, o tyle na Litwie nadal była numerem 1. Zresztą, po dziś dzień, choć w Wilii tyle wody upłynęło, pozostaje rekordzistką Litwy. Zarówno na swym koronnym dystansie 400 m ppł. jak też w sztafetach 4x400 i 4x200 m, których była uczestniczką, w halowych biegach na 500 i 600 m.

I - co gorsza - jakoś nie widać tych, kto tym wynikom sprzed lat 20 "zgoliłby brodę". Litewska lekka atletyka znajduje się bowiem w głębokim dołku. Nakazując swym kibicom żyć wspomnieniami, kiedy to na listę rekordzistów świata wpisywali się Birute Kalediene w rzucie oszczepem, Wilhelmina Bardauskiene w skoku w dal, Wiktor Dudin w biegu na 3000 m z przeszkodami i wreszcie Anna Kostecka-Ambraziene w biegu na 400 m ppł. Ostatnimi laty honoru "królowej sportu" nad Niemnem tak na dobrą sprawę bronią jedynie dyskobole, podczas gdy pozostałe konkurencje stanowią wyraźne tło dla najlepszych na świecie.

Zdaniem Anny Kosteckiej-Ambraziene, powodów tego jest kilka. Na plan pierwszy wysuwa się niechęć współczesnej młodzieży podejmowania się liczonych na długie lata żmudnych treningów. Ona tymczasem, gdy była u szczytu formy, trenowała po 6,5-7 godzin dziennie do siódmych potów, godząc się na liczne wyrzeczenia, wszystko podporządkowując wynikowi. Dziś coraz trudniej o takich fanatyków w najlepszym tego słowa znaczeniu. Zdradzający wielkie talenty kandydaci na medalistów i rekordzistów są niezwykle niecierpliwi, sięgają więc po anaboliki. Powodujące, że ich kariery przypominają błysk meteorytów, a następstwem używania "koksu" - zrujnowane zdrowie. Eksrekordzistka świata w biegu na 400 m ppł. jest szczęśliwa, że jej wyczynowe uprawianie sportu przypada na lata, kiedy był on jeszcze w miarę czysty, kiedy o sukcesie decydował w naturalny sposób wytrenowany organizm. Że tak było w jej przypadku, gotowa przysięgać przed ołtarzem.

Mamona - za perfekcję

Obecnie lekką atletyką, podobnie zresztą jak innymi dyscyplinami sportu, rządzi wielki pieniądz. Za zwycięstwa w mityngach "Grand Prix" można dostać złoto ważone na grube kilogramy, pobicie rekordu świata premiowane jest 100 tys. dolarów, bajońskie premie czekają na zdobywców medali olimpijskich. Innymi słowy, sport wyczynowy skomercjalizował się do reszty, stąd wielki orędownik szlachetnej amatorskiej rywalizacji, poczciwy baron Pierre de Coubertin naprawdę ma powody, by przewracać się w grobie.

Jak dziś pani Anna tłumaczy młodzieży, iż za wymazanie z tabel rekordu świata dostała tyle, co pamiątkowy medal, ta nie chce wierzyć. Podobnie jak za bujdę odbiera fakt, że kiedy broniła barw Litwy, otrzymywała na dzienne wyżywienie 2,5 rubla. Owszem, w kadrze Związku Radzieckiego popuszczała pasa, bo dziennie dostawała aż po 25 rubli. Można było do woli opychać się kawiorem, bananami, czekoladą. Bez obawy, że się utyje. Pracujący wówczas na najwyższych obrotach organizm palił naprawdę wiele kalorii. Nie miała więc problemów z utrzymaniem wagi w granicach 58-59 kg, koniecznej, by przy wzroście 173 cm wynikła 14,-15-kilogramowa dysproporcja, mająca kształtować wzorzec biegających na jedno okrążenie bieżni stadionu zjeżone dziesięcioma płotkami.

Maratończyk, nim osiągnie metę, może w myślach kilka razy przekręcić "film" o własnym życiu. Bieg na 400 m ppł. jest po temu wyraźnie za krótki. Zresztą, "zawalidrogi"-płotki o wysokości 76,2 cm w przypadku rywalizacji kobiet nakazują maksymalne skupienie uwagi, by idealnie między nie się wpisać 16 w jej przypadku krokami, a potem prześlizgnąć się dosłownie nad płotkiem, a nie przeskoczyć naśladując kangura, bo to strata czasu. Miała to opanowane do perfekcji: przed płotkiem pierwszym odpychała się nogą lewą, potem - prawą i tak na przemian do ostatnich dwóch płotków, rozliczonych pod nogę lewą. A potem zostawało przed metą już tylko 40 metrów płaskich. Tych najtrudniejszych, z kończynami jak z waty, z łomotem serca niczym młot kowalski.

Profity nie dla kwity

Dziękuje Bogu za wielką przygodę ze sportem. Za czasów sowieckich, kiedy państwo sierpa i młota izolowane było żelazną kurtyną, sport stanowił idealne okno na świat, stwarzał możliwość wyjazdu za granicę. Kostecka-Ambraziene zwiedziła naprawę kawał globu ziemskiego. Była na wszystkich zaludnionych kontynentach z wyjątkiem Australii i Ameryki Łacińskiej, w Meksyku trenowała w górach na wysokości 1800-2100 metrów nad poziomem morza, Europę zjeździła w tę i z powrotem: we Włoszech startowała 16 razy, w Anglii - 11, we Francji - 10. Na własne oczy widziała, że ten "zagniwajuszczyj kapitalizm", o jakim trąbiono z Moskwy, jest w rzeczy samej ustrojem wielkiej prosperity społecznej. Dwukrotnie dołączywszy się do ekipy polskiej miała zaszczyt stanąć na audiencji u samego papieża Jana Pawła II.

Ta możliwość bycia światowcem - to wcale nie jedyny profit, jaki zaczerpnęła pani Anna z wyczynowego uprawiania sportu. Nauczył on ją - młodą dziewczynę - punktualności i obowiązkowowści, hartu ducha, ukształtował przyjaźnie, którym pozostanie wierna do końca życia. Do dzisiaj koleżanki z kadry Związku Radzieckiego, z którymi przelewały wspólnie pot na treningach i wydzierały od siebie zwycięstwa, piszą listy, wysyłają SMS-y, dzwonią z Moskwy, Sankt-Petersburga, Mińska, Władywostoku. Ma też wielu przyjaciół w Polsce i na Litwie. Również w postaci urzędów i instytucji. Nie zapominają o eksrekordzistce świata Departament Kultury Fizycznej i Sportu oraz Narodowy Komitet Olimpijski Litwy. Zapraszają na organizowane uroczystości, a i w biedzie nie zostawiają, o czym się przekonała, kiedy niedawno musiała poddać się skomplikowanej operacji. Pogoń sportowa niczym na zgodną komendę zgłosiła wsparcie finansowe. Cóż, lata oddane wielkiemu sportowi procentują i to napawa dumą. Powyższe profity są zresztą bynajmniej nie dla kwity: za 55 rekordów Litwy i rekord świata, za ponad 10 kilo medali, za gabloty pełne pucharów, za piękne przeżycia podarowane kibicom...

Pamięć sentymentalna

Bohaterka tego zarysu ma też wyostrzoną pamięć do czasów byłych-minionych. Tyczących okresu spędzonego na bieżni i nie tylko. Na jej zew wraca w rodzinne strony: na groby dziadków do Sużan, do Tarakańc - kraju lat dziecinnych. Spodziewa się, że przenosiny na stały pobyt do Wilna matki i sprzedaż latem bieżącego roku rodzinnego domu, niewiele te powroty sentymentalne zmienią. Nabywczynią została bowiem bliska koleżanka pani Anny, od której ma zapewnienie, że będzie mogła nadal przyjeżdżać na ryby i na grzyby, czyniąc zadość dwóm pasjom, jakie wyniosła z dzieciństwa, a jakim pozostaje wciąż wierna.

Los zechciał, by przeniósłszy się z Tarakańc została pani Anna antokolską "flancą". Po wyjściu za mąż zamieszkała bowiem w tej dzielnicy wileńskiej, tu też pracuje jako zastępczyni dyrektor mieszczącej się w byłym budynku polskiej szkoły średniej nr 5 szkoły litewskiej z 1700 uczniami, a ponadto ma tygodniowo 18 lekcji wuefu. I cieszy się niezmiernie, że swym autorytetem dopinguje młodzież do uprawiania sportu, znaczonego zresztą sukcesami w rywalizacji międzyszkolnej.

Kiedy na zakończenie naszej przemiłej rozmowy pytam panią Annę, czy aby kiedyś nie wnerwi się, że wciąż i wciąż jest rekordzistką Litwy w biegu na 400 m ppł. i mając wszystko w małym palcu nie zacznie wychowywać swych pogromców, nie zaprzecza. Pod warunkiem, że znajdą się tacy, którzy zaufawszy jej bez reszty podejmą się żmudnych, rozliczonych na długie lata treningów...

Henryk Mażul

<<<Wstecz