1 lipca br. dziennik "Kurier Wileński" (były "Czerwony Sztandar") ukończył lat 50

Warując przy polskim słowie

Pojałtańskie realia dotkliwie uderzyły w jakże okazały międzywojenny stan polskiego posiadania na Wileńszczyźnie, która została włączona w skład sowieckiej Litwy. Dwie fale repatriacyjne do Polski zmiotły nam praktycznie całą inteligencję, a znaczny odsetek tych najbardziej ziemi przypisanych i patriotycznie nastawionych został okrzyknięty za kułaków lub "wragow naroda" i bydlęcymi wagonami trafił "na białe niedźwiedzie". Ten, kto pozostał, mimo wewnętrznych oporów i buntów musiał przystać na czapkowanie władzy spod znaku sierpa i młota.

Nim "załopotał" codzienny "Sztandar"

Biegli w sztuce propagandy i agitacji Sowieci doskonale wiedzieli, jak ważną misję w tym do spełnienia ma gazetowe słowo. Tubą do trąbienia o sukcesach i dokonaniach jak też do ideologicznej obróbki ludności polskiej na Litwie miała służyć "Prawda Wileńska", stanowiąca poniekąd kontynuację tytułu powstałego po aneksji Litwy w skład Związku Sowieckiego, którego wydawanie przerwała okupacja hitlerowska. Niedługo to jednak trwało: niecały rok po tym, kiedy do Polski odjechał ostatni transport z ludnością polską, wieńczący koniec pierwszej fali repatriacyjnej, gazeta przestała się ukazywać. Widocznie liczono, że Polacy jako tacy przestali na Litwie istnieć.

Po zamknięciu "Prawdy Wileńskiej" w okresie od 31 marca 1948 r.do 2 października 1949 r. na Litwie w języku polskim nie ukazywała się żadna gazeta. Widocznie jednak się bojąc, że "polskie owieczki" zechcą odłączyć się od stada z pasterzami na Kremlu, partia komunistyczna podjęła decyzję o wznowieniu wydawania prasy polskojęzycznej i to w sposób zmasowany. 2 października 1949 r. w Wilnie ukazał się pierwszy numer "Szlakiem Lenina", w roku 1950 pojawiło się 6 dalszych tytułów lokalnych z geografią w Trokach, Szyrwintach, Podbrodziu, Niemenczynie, Nowej Wilejce. Nazwy "Sztandar Zwycięstwa", "Człowiek Pracy", "Przykazania Lenina" czy "Iskry Leninowskie" mówią same za siebie. Ich cechą wspólną było też to, że kalkowały treści gazet litewskich i rosyjskich będąc po prostu ich mutacjami. W latach 1951 i 1952 na podobnej zasadzie zaczęto wydawać kilkanaście innych tytułów rejonowych oraz organów SMT (stacje maszynowo-traktorowe), co miało służyć wzmożeniu sowieckiej propagandy, przypominającej ciężki walec drogowy.

Biel i czerwień między wierszami

1 lipca 1953 roku stanowi bez wątpienia milowy kamień w wydawaniu polskojęzycznej prasy na Litwie. W tym dniu bowiem ukazał się pierwszy numer "Czerwonego Sztandaru", nad którym pieczę roztoczyła komunistyczna partia Litwy, a który miał być dziennikiem o zasięgu ogólnorepublikańskim. Pierwszym redaktorem naczelnym został Antoni Fiedorowicz, etatowy urzędnik partyjny, wcześniej stojący u steru "Prawdy Wileńskiej".

Cudu nie było: treści nowo powstałej gazety były na wskroś czerwone i owijały rzeczywistość w wyraźnie kolorowe papierki. To dopiero z czasem dzięki wysiłkowi zespołu do tej purpury coraz wyraźniej zaczęły się zakradać barwy biało-czerwone. Z problemami jak szkolnictwo polskie, polskie pamiątki kultury, które wyraźnie oddano na pożarcie bezwzględemu czasowi. Niejednej treści trzeba było się doczytywać między wierszami. Niejeden temat niczym wilka z lasu wywoływali czytelnicy, co zdejmowało z redakcji cienia podejrzeń. Zresztą, wizyty dziennikarzy w poszczególnych urzędach sprawiały nieraz, że problem znikał niczym za dotknięciem różdżki czarodziejskiej. Magia liter KC załatwiała wiele.

Z biegiem lat gazeta coraz wyraźniej łapała wiatr w żagle, mozolnie zaskarbiała czytelnicze względy, czemu sprzyjało bez wątpienia hasło "Nasz dziennik - w każdej polskiej rodzinie", trącące poniekąd nacjonalizmem w kraju, co miał być bratnią spójnią narodów.

Nowego tchnienia szacie graficznej i treściom nadało objęcie w roku 1962 stanowiska redaktora naczelnego przez niezwykle energicznego i pełnego inwencji twórczej Leonida Romanowicza. Do redakcji na Mostową 14 przyszli też Krystyna Adamowicz, Jerzy Surwiło, Halina Jotkiało, Helena Gładkowska, Jadwiga Andruszkiewicz, Alwida Bajor, Maria Łotocka. Nabrawszy u boku bardziej doświadczonych kolegów rychło dziennikarskiej wprawy, wnieśli oni jakże ożywczy powiew, inicjując wiele nowych rubryk, że wymienię tu "Trybunę Nauczyciela", "Magazyn rodzinny", "Szata myśli naszych", "Sprawy moje, twoje, nasze", "Idzie Maciej, idzie...", "Zastępy młodych", "Kolumna literacka". Wszystko to sprzyjało pozyskiwaniu czytelniczych względów.

Też pracowałem...

Los zechciał, by w moim życiorysie na całych lat 20 pojawił się też "Czerwony Sztandar", gdzie właśnie zacząłem swą dziennikarską przygodę, której pozostaję wierny do dziś. Przyszedłem do redakcji w roku 1974, bo wtedy akurat pozyskiwała ona pokaźny zastrzyk "świeżej krwi", czego przykładem Romuald Mieczkowski, Henryk Juchniewicz, Józef Szostakowski, Bożena Rafalska, Władysław Strumiło, Michał Mackiewicz, Jan Ciechanowicz, Helena Ostrowska, Janina Lisiewicz, Krystyna Marczyk. W czasach późniejszych sztandarowe szeregi zasilili Zbigniew Maciejewski, Jadwiga Bielawska, Jan Sienkiewicz, Leokadia Komaiszko, Aleksandra Akińczo, Lucyna Dowdo. Ze starszymi z nich tworzyliśmy przez lata jakże wspaniałą koleżeńską pakę. A powiem, że choć nie należałem ani do komsomołu, ani do partii, czułem się w tym gronie jakże swojsko. Nie przypominam zresztą też jakoś, by starsi wiekiem, którzy stali u zarania gazety, każdego nowego przyjmowali stojąc na piedestale wyższości, z uprzedzeniami i cieniem zazdrości.

Lata pracy w "Czerwonym Sztandarze" otulam w sentymenty szczególne. Człowiek był wówczas przecież młody-gniewny, pragnący budować świat, gdzie człowiekowi prostemu miały być obce krzywdy, jakie płodziła komunistyczna nomenklatura i zbliżeni do niej krętacze. Nie muszę mówić, że takie teksty, o ile zdołały się prześlizgnąć na łamy, przypominały czerwoną płachtę na byka. Za dwa z nich "Źle się dzieje w leśnym królestwie" z późniejszym ciągiem dalszym jeszcze paru artykułów oraz "Najedz się tej ziemi!" doczekałem się wszczęcia "ugołownych dieł za klewietu". Kto wie zresztą, czy bym nie trafił za kratki, gdyby nie pryncypialna postawa Naczelnego Leonida Romanowicza.

Gazeta jak instytucja

Dziś z perspektywy czasu coraz bardziej się przekonuję, że "Czerwony Sztandar" był nie tyle dziennikiem cierpliwie niosącym ojczyste słowo, ile całą instytucją, ogniskującą życie polskie, czego potwierdzeniem liczne konkursy, patronaty, wszelkie inne, nieraz jakże opiniotwórcze akcje społeczne. Gromadziła się wokół niego młodzież w szkole młodego korespondenta, amatorów fotografii zrzeszał prowadzony przez śp. Michała Rebiego fotoklub, a próbujący dosiadać Pegaza zbierali się na posiedzenia działającego przy redakcji Koła Literackiego, mając zresztą do dyspozycji łamy "Kolumny literackiej". To dzięki staraniom redakcji w roku 1985 (po 7 latach wydawniczej "golgoty" z racji na niechęć władz centralnych) ukazał się pierwszy po wojnie almanach poetycki "Sponad Wilii cichych fal", stając się jakże ważną przepustką do naszych późniejszych, już indywidualnych tomików.

Nie będzie zapewne przesady, jeśli stwierdzę, że polskie odrodzenie na Litwie, jakie mogło nastąpić dzięki ożywczemu podmuchowi pieriestrojki, poczęło się w sercach i umysłach sztandarowej braci dziennikarskiej. Przecież wśród 11-osobowego grona, powołującego w dniu 5 maja 1988 roku Stowarzyszenie Społeczno-Kulturalne Polaków na Litwie - protoplastę Związku Polaków na Litwie - aż 7 pracowało naonczas w "Czerwonym Sztandarze".

Mówię "naonczas", gdyż odkąd na początku lat 90. niczym grzybami po deszczu sypnęło polskojęzycznymi tytułami prasowymi, pierwsze skrzypce przy ich zakładaniu i późniejszym redagowaniu grali ci, którzy przeszli przez zawodowy szlif w "Sztandarze" vel "Kurierze" (warto bowiem pamiętać, że jak tylko nadarzyła się okazja usunięcia z tytułu reliktowego czerwonego "gorsetu", gazeta to uczyniła, przemianowując się za redaktorowania Zbigniewa Balcewicza z dniem 9 lutego 1990 roku w "Kurier Wileński", aczkolwiek zachowując ciągłość wydawniczą). I nadal mimo zmienionych realiów oraz nienajlepszej koniunktury finansowej wytrwale stojąc na straży polskiego prasowego słowa oraz zabiegając o czytelnicze względy.

Przedwczoraj nasi koledzy po dziennikarskim fachu mieli okazję do wielkiego święta, wydając z okazji półwiecza dziennika przypominający spojrzenie wstecz kolorowy(!) okazyjny numer. Radując się z okazji tak pięknego Jubileuszu, życzymy "Kurierowi Wileńskiemu" lotnych i ostrych piór dziennikarskich oraz liczonych na grube tysiące kroć czytelniczych. I niech Wam czas będzie łaskaw na kolejne Jubileusze zakończone krągłymi zerami!

Henryk Mażul
Na zdjęciu: członkowie redakcji "Czerwonego Sztandaru" podczas Święta Prasy w 1988 r.
Fot. Jerzy Karpowicz

<<<Wstecz